[ Pobierz całość w formacie PDF ]
WSPOMNIENIA Aleksandra Piłsudska Instytut Prasy i Wydawnictw Novum" Warszawa 1989 CZĘŚć PIERWSZA ROK 1939 - WOJNA PO DWUDZIESTU PIęCIU LATACH OD WYMARSZU KADRÓWKI Nie było ani jednej chmurki na niebie rankiem 6 sierpnia 1939 roku, gdy jechałam z Warszawy do Krakowa. Urodzaj tego lata widziało się wszę- dzie. Pola dojrzewającej pszenicy i jęczmienia, tu ówdzie poprzerywane szafirowym łubinem, ciągnęły się na równinach aż do horyzontu. Dojrzewały lny bladoniebieskie, czekające na zebranie i wysyłkę do warsztatów tkackich w okolice Wilna i do Łodzi. W mijanych wioskach i majątkach kulturę ziemi widziało się w czerwieniejących w słońcu pomidorach i kapuście, lśniącej w niewyschniętej jeszcze porannej rosie. Starzy ludzie twierdzili, że nie pamię- tają takich urodzajów jak w tym roku. Nawet drzewa owocowe na drógach między Warszawą a Kielcami uginały się pod ciężarem gruszek, jabłek i śliwek. -Ogródki przy chłopskich chatach pełne były słoneczników i różnoko- lorowego kwiecia. Słońce właśnie wschodziło, gdy opuściłam przedmieścia Warszawy i je- chałam w wielkiej ciszy przez zamglone łąki i śpiące jeszcze wioski. Zza pagórków wstawało słońce, oświetlając wierzchołki drzew; pianie kogutów budziło mieszkańców wsi. Kiedy nadszedł ranek droga zapełniała się przeróżnymi pojazdami.- Niektóre były bardzo prymitywne: barwne kilimki, dzieło wiejskich gospo- dyń, przykrywały słomę lub gołe deski. Konie wyczyszczone staranniej, z grzywami barwnie przyozdobionymi, wznosiły wysoko oświetlone słońcem głowy, potrząsając nimi i rżąc, jakby wiedziały czym są dla właściciela. Chłop nasz kocha konia i w ciężkich chwilach sobie i rodzinie odejmie, aby konia nakarmić. Jechaliśmy przez miasteczka fabryczne, gdzie w ten dzień świąteczny ludność wolna od pracy zalegała chodniki i place. Mijaliśmy małe wioski, w których wznoszono łuki tryumfalne z zieleni i kwiatów, a mężczyźni i kobiety, w strojach ludowych, spieszyli do kościoła. Była to - dwudziesta piąta rocznica wymarszu Kadrówki. Obiecałam, że będę na zjeździe legioni- stów w Krakowie i teraz, gdy minęliśmy już Kielce, zaczęłam sobie przypo- minać tamte czasy, kiedy Kadrówka przekraczała granicę, po cofnięciu się wojsk rosyjskich, które okupowały tę ziemię. 7 Pamiętam jak tego dnia zgodnie z otrzymanym rozkazem ja i dwie inne panie oraz panowie wyjechaliśmy 6 sierpnia o godz. 6 po południu ku Kiel- com, aby w ślad za kadrową przekroczyć granicę. Mieliśmy działać jako kurierzy i pracownicy na tyłach naszych oddziałów. Dwadzieścia pięć lat upłynęło od tej chwili a zdawało mi się, że było to wczoraj. Pamiętam każdy szczegół tej drogi. Nie było wówczas roześmia- nych tłumów, tylko kobiety i mężczyźni, spokojni, zdecydowani na wszystko, świadomi, że może ich czekać śmierć lub wysiedlenie w głąb Rosji, w razie powrotu wojsk rosyjskich. Z niepokojem patrzyły ich oczy na garstkę żołnie- rzy z Piłsudskim na czele, która podejmowała walkę z zaborcą rosyjskim. A my nawet wobec siebie samych nie chcieliśmy się przyznać do poczucia, że mamy małe szanse osiągnięcia celu. Byliśmy źle zaopatrzeni, niedoszkoleni; kawaleria bez koni, albo na li- chych koniach, piechota ze starymi karabinami, bo tylko takie rząd austriacki uważał za godne polskich ochotników. Najbiedniejsza i najsłabsza armia w Europie, lecz pierwsza armia polska od przeszło stu lat niewoli; wojsko pomne wielkości i chwały minionych wieków naszej Ojczyzny. Pamiętam, jak żywo, na kolanach ucisk ręcznej drukarenki i pieczątek do paszportów, które wzięłam z sobą do wozu. Pamiętam również jak śmia- łyśmy się z siebie, bo widok jaki przedstawiałyśmy był naprawdę żałosny: nie było na naszych twarzach wyrazu heroizmu, siedzieliśmy przytłoczeni tobołami i paczkami. Ale w młodości jest się zawsze skorym do uśmiechu, nawet w obliczu niebezpieczeństwa. Wkrótce ogarnęła nas szalona radość: w Słomnikach spotkaliśmy oddział strzelców; droga przed nami była wolna. Jadąc w samochodzie do Krakowa na to święto legionowe odczuwałam całą różnicę z początkowym okresem pierwszej wojny światowej. W 1939 wydawało mi się, że potrzeba walki o niepodległość jest już poza nami. Wydarzenia tamtych odległych lat dały Polsce niepodległość, w dużej mierze tej właśnie małej armii, która miała odwagę podjąć samodzielnie czyn zbroj- ny, a w kilka lat później stała się kadrą wojska, które w roku 1920 odniosło nad Rosją wspaniałe zwycięstwo. Przed pierwszą wojną światową, stare granice obstawione z obu stron zaborczymi bagnetami przedzielały polską ziemię. Teraz pola dojrzewającej, złotej pszenicy pokrywały od lat blizny bitew, a chłopcy i dziewczęta, wita- jący nas po drodze machaniem rąk i uśmiechami należeli do nowego poko- lenia, które nie znało ani trudu walki, ani radości zwycięstwa. Byli spadko- biercami wolności, o którą myśmy walczyli. Odwróciłam na chwilę oczy od uroczej równiny, aby popatrzeć na pomnik wzniesiony po drodze dla uczczenia poległych legionistów. W tę rocznicę i oni żyli, zjednoczeni z narodem, z państwem niepodległym, za którego wol- ność oddali swe życie. Myśli wróciły do teraźniejszości. Znaleźliśmy się w Krakowie. Wszędzie zwieszały się chorągwie i dekoracje. I widać było mieszczan z rodzinami, urzędników w odświętnych ubraniach, dumnych legionistów asystujących ko- 8 bietom w odświętnych sukniach z haftowanymi gorsetami i w szerokich, barwnych spódnicach, młodych, pewnych siebie wieśniaków w białych suk- manach i czapkach z pawimi piórami, oraz wysokich, zgrabnych górali w wyszywanych kolorowo obciśłych portkach, guniach, serdakach i kierpcach. Jechaliśmy wśród gwaru przez wielki rynek z cudnymi arkadami Sukiennic aż na pola poza miastem, gdzie legioniści w liczbie 1800 zebrali się dla wysłuchania mszy przy ołtarzu wzniesionym na błoniach. Patrzyłam na nich jak klęczeli w szaroniebieskich mundurach, z maciejówkami w ręku, na ich głowy schylone w rozmodleniu i ten widok pozostanie mi wyryty w pamięci do końca życia. Weterani, którzy służyli pod moim mężem, gdy byli młodymi chłopcami o rumianych policzkach, śmigłych jak trzciny, teraz klęczeli tu ramię przy ramieniu j ako siwiej ący mężczy#ni, a ksiądz modlił się o pokój. Wojsko wyrosłe z ucisku i niewoli, armia zwycięska, która już niebawem miała zaznać goryczy przegranej. Po mszy odbyła się defilada przed marszałkiem Rydzem-Śmigłym, który następnie wygłosił krótkie, mocne przemówienie. Mówił o nadchodzącym niebezpieczeństwie, gdy Polska będzie musiała dokonać wyboru: czy poddać się wrogowi, czy walczyć o wolność do ostatniej kropli krwi. W odpowiedzi zagrzmiało tysiące głosów: "Każ nam walczyć!" W tych słowach nie było brawury, wyrażała się jedynie wola i zdecydowanie. W oficjalnym obiedzie po rewii wojskowej, wzięło udział wielu naszych ministrów i ci z którymi rozmawiałam, nie kryjąc powagi sytuacji, śpieszyli się do Warszawy, gdzie przygotowania obronne były w całej pełni. Żaden z nich nie wierzył w możliwość uniknięcia wojny, mimo że pułkownik Beck czynił nieustanne wysiłki w celu osiągnięcia pokojowego rozwiązania kwestii gdańskiej z Niemcami. Niebawem Hitler, podejmując wykonanie swoich wielkich planów na Wschodzie i w całej Europie wznowił pretensje niemieckie do Gdańska, aby uwikłać nas w wojnę. Mając ciągle na myśli możliwość wojny Piłsudski zawarł umowę z prezydentem, że w razie wojny on, jako Naczelny Wódz porozumiewać się będzie tylko z prezydentem i prezesem Rady Ministrów i że nie dopuszczą do tworzenia jakiegoś ciała doradczego. Wojna z Niemcami była koszmarem, który dręczył mego męża nieustan- nie z uwagi na fatalne położenie geograficzne Polski, między Rosją a Niem- cami. Liczył się z tym, że do niej dojdzie prędzej czy później i cała jego polityka zagraniczna polegała na utrzymaniu równowagi między tymi dwoma państwami i dążeniu do zyskiwania na czasie dla wzmocnienia się naszego państwa. Kiedy doprowadził do paktu o nieagresji z Rosją i Niemcami uważał to za bardzo pomyślne osiągnięcie. Z jego inicjatywy odbyły się konferencje na zamku ze wszystkimi byłymi prezesami Rady Ministrów w celu wzajemnego podzielenia się swoimi doświadczeniami. Przewodniczył zawsze prezydent. Po jego śmierci prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmi- gły i minister spraw zagranicznych Józef Beck utrzymywali tę samą politykę zagraniczną i na pozór nasze stosunki z Niemcami były poprawne. 9 Przez cały ten czas musieliśmy walczyć z jawnymi i ukrytymi wrogami, którzy posługiwali się najrozmaitszymi metodami. Na pierwszym miejscu w kolejności wysiłków stała jednak odbudowa zniszczonego wojną i gospodarką zaborczą kraju. Było to zadanie olbrzymie. Bez obcych kredytów, ze skro- mnym budżetem i bez ciężkiego przemysłu nie mieliśmy ani środków, ani czasu na przygotowanie dobrej obrony. Mając jeszcze dużo do nadrobienia musieliśmy stanąć twarzą w twarz z nieprzyjacielem wielokrotnie od nas silniejszym. W dniu uroczystości krakowskich po południu pojechałam na Wawel do grobu męża. Gdy wyszłam na taras zamkowy miasto leżało w dole oświet- lone promieniami zachodzącego słońca. Opalizujące promienie błądziły po zielonych i czerwonych dachach, złocąc wieże licznych kościołów. Hen, w oddali ciągnęły się pola i sady, a tu i ówdzie wiejskie domy błyszczały w zachodzącym słońcu drobno i delikatnie jakby wyrobione z alabastru. Od miasta dolatywały dźwięki muzyki. Kraków chciał jakby zapomnieć tego dnia o niebezpieczeństwie grożącym ze strony Niemiec. Z dawnej stolicy nieraz już wychodziły zastępy na wojnę. Być może, myślałam, w dzień równie słoneczny, w 1410 roku, hufce rycerzy krakowskich wyruszały na rozprawę z Zakonem Krzyżackim pod Grunwaldem. Ale czy mogła powtó- rzyć się historia, w epoce, w której o losach rozstrzyga już nie tyle myśl wodza i osobiste męstwo walczącyćh, co liczba i zasoby ekonomiczne nowo- czesnego państwa? Przypomniałam sobie z jaką niechęcią mąż mój odnosił się do wojny masowej, totalnej, która spycha na drugi plan pojedynczego człowieka i powoduje olbrzymie straty w ludziach. W rozważaniach o pierw- szej wojnie światowej pisał: "W strategii mas zasadniczą rzeczą było związanie milionów w jedną współdziałającą stale masę żołnierską... Strategia mas wyniku nie dała. Za- marła ona po różnych próbach w bezruchu i w bezładzie. Ruch został prze- zwyciężony przez siłę okopu, przez siły materialne i przegrody, które prze- ciwnicy sobie wzajemnie postawili. I odtąd zaczyna się walka z okopem, walka z przegrodą ruchu, który tak znacznie osłabł. Każdą próbę przerwania okopu i zdobycia ruchu opłacano tak olbrzymimi ofiarami. . . płacono ogromnie, by ruch zwycięstwem znowu zrobić. Pamiętam, gdy marszałek Petain wskazywał mi skrwawione pagórki pod Verdun i mówił mi, milion prawie ludzi leży w tych zaoranych granatami polach bitwy! Milion ludzi, co zniknęli bez śladu, tak że obecnie kości obu nieprzyjaciół leżą zmieszane z sobą i najbliżsi krewni ich nie odróżnią! Tak olbrzymie hekatomby dla stworzenia ruchu, gdy ruch legł zwyciężony w ponurych okopach!... Myślałem więc w owe czasy, że wojna nie tylko się wyradza, lecz że w ogóle zginąć na zawsze musi. Gdy ruch, główny element zwycięstwa zaginął, praca wojny stała się jakąś bezsensowną, dziką metodą zabijania ludzi. Nie mogłem sobie wyobra- żić, by ludzkość raz jeszcze próbę podobną przedsięwziąć była w stanie. By raz jeszcze chciała przerwać życie całych krajów na to, aby okop żywiły, a 10 strategia i sztuka, zakrywszy oczy ze wstydu, liczyć by miały jedynie cyfrę zabitych, cyfrę zniszczonych istnień, by z tej potwornej rachuby myśl o zwycięstwie wysnuć. Cieszyłem się wtedy w okopach. Wojna więc zniknie! I zmora wisząca nad tylu pokoleniami ludzkimi raz wreszcie sama się zabije. Wyrodzi się tak dalece, że sztuka, życia wojny nie krasząc, przez samą obrzydliwość maszynowego mordowania ludzi zniechęci do siebie najzago- rzalszych adeptów. Wojna zaginie wraz ze wszystkimi jej skutkami! Ulgę to przyniesie - tak myślałem, - i mojej ojczyźnie, ofierze wojny! Lecz zarazem żal mi było tej niebiańskiej sztuki, którą ludzkość pochód swój przez tysiące lat znaczyła. Sztuka wojny, która tylu wielkich ludzi wydała, w których siła niepojęta moc czarowną zakuła tak, iż dziełem swym - zwycięstwem, czynili nowe tworzywa dziejów, które żyć mogło i wieki całe. Czy znajdzie ludzkość inne metody skrótu dla swego tworzywa dziejowego? To były pytania, któ- rymi jako mały brygadier, zatracony w okopach swoje konkluzje w stosunku do przyszłości czyniłem". * Po święcie legionowym pojechałam z córkami na wieś do naszego dwor- ku, który nazywał się Kamienny Dwór. W ciszy ogrodu i zapachu dojrzewa- jących owoców, otoczona spokojnym życiem wsi zapomniałam o groźbie wojny. A zbiory zostały właśnie dokonane i według starego zwyczaju, który sięga pogańskich czasów, pierwszy snop żyta wniesiono do spichrza z wielkim ceremoniałem. Położono go tam na snopie ze zbioru poprzedniego lata, co miało zapewnić urodzaj na rok przyszły. Następnie odbyły się dożynki. Orszak dożynkowy na czele z najładniejszą i najmłodszą dziewczyną, wręczył mi wieniec ze zbóż i kwiatów, śpiewając przy tym tradycyjną pieśń żniwiarzy. Po tym poszliśmy wszyscy do ogrodu, gdzie na trawnikach pod drzewami stały stoły nakryte do wieczerzy. Uginały się one od kiełbas i szynek, od serów, pieczywa najrozmaitszego, misek kisielu, piwa i wina domowego wyrobu. Kapela wiejska zaczęła stroić instrumenty - dźwięk miły dla ucha, gdy się słyszy próbne głosy skrzypiec, harmonu i basetli, zanim zabrzmi krako- wiak lub mazurek. Do mazura w pierwszej parze poszła córka moja Wanda z kowalem i za nimi reszta młodych. Po mazurze przyszedł walc, po tym polka i raz jeszcze mazur. (Do wsi polskiej nie dotarła jeszcze moda jazzu i szczęśliwie nikt tam nie znał nazwiska Gershwina). Tańce trwały aż do świtu. Przyglądając się parom tańczącym nie mogłam uwolnić się od natrętnej myśli, że ci ludzie silni i młodzi, zdrowi i zgrabni, ta sól polskiej ziemi i nasze najcenniejsze bogactwo, narażeni są na to samo niebezpieczeństwo, przez które i moje pokolenie przejść musiało. Stanęły mi przed oczami ogromne fabryki Śkody i Essen, dymiące długimi kominami; piece w rzuca- jące ze swych czeluści w dzień i w noc rozpalone rzeki biało;# ## żelaza, tworzywo narzędzi śmierci. * Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, Warszawa 1937, t. VIII, s. 16l#162. -. #." #, r # # 4 # o # a Dnie nam upływały na domowych zajęciach. Piekłyśmy chleb i ciastka, smażyłyśmy konfitury, przygotowywałyśmy marynaty. Z jabłek robiło się wino, z brzoskwiń i moreli likiery, a ze śliwek nalewki. Wielka była radość, gdy jedna z dziewczyn, pokojówka Maria, wychodzi- ła za mąż. Śluby, chrzciny i pogrzeby - zawsze wzbudzają na wsi duże poruszenie. I tym razem zjechały się wozy i bryczki z całej okolicy, aby orszak ślubny wyglądał jak najokazalej, co jest dobrą wróżbą na przyszłość. Gdy pannę młodą już ubrano i w asyście drużek sprowadzono na dół na ganek, pierwsza drużka przypięła panu młodemu bukiecik z mirtu i orszak ślubny ustawił się parami, gotów do wyjazdu do kościoła. Zgodnie z obyczajami w białostockiem, panna młoda winna stać przy drzwiach, dając baczenie czy wszyscy goście już usadowili się na wozach i bryczkach, gdyż dopiero wtedy wolno zająć miejsce w swoim powozie. Przed tym jednak musi się formalnie zapytać: - Czy wszyscy są gotowi i wszystko jest w porządku? Maria pochodziła z Warszawy, zwyczajów wiejskich nie znała, a nikt jej nie uprzedził jak powinna się zachować. Nic więc dziwnego, że wsiadła do pierwszej bryczki razem z panem młodym i pojechali zanim jeszcze reszta ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|