[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aleksander Sowa Era Wodnika 1. Koniec często przychodzi nieoczekiwanie. Dla bezdomnego otwierającego usta, by w pijackim amoku przywołać kompana, tak właśnie było. Ogień życia tylko migotał i nie było szans, że zapłonie jasnym ogniem. Zirytowany nieobecnością towarzysza postanowił go odnaleźć. Podniósł się z połamanej wersalki. Zamiast jednak kroku w przód, opadł bezsilny na zdezelowany mebel. Tak zakończyła się ta ekspedycja. Chwilę potem, jego ciało wygiął nagły spazm. Z gardła wydobył się jeszcze charkot, niczym rezonans uwięzłych w krtani nieustannie latających pszczół. Potem głos z czeluści robaczywego ciała ucichł. Tymczasem, gdzieś dalej na pozór identyczny, jak ofiara konwulsji, drugi człowiek w łachmanach wciąż nie wracał. Też spotkał go koniec. Według innego, bardziej przerażającego i makabrycznego scenariusza. 2. Siedział we wnętrzu radiowozu w bezruchu. Był mężczyzną szarym, jakich wielu spotykamy na ulicach co dzień. Są tylko zwykli. Tkwił na przednim siedzeniu, bezczynnie patrząc na plac Daszyńskiego przez szybę. To doskonałe miejsce, aby przyjść karmić gołębie albo wieczorem całować i pieścić się w ciemnościach jak gimnazjaliści – myślał w ciszy. Plac nazywany był po wojnie placem Thälmanna. Albo, co zastanawiające, choć tylko dla obcych w mieście, placem Pedała. Tu spotykali się wszyscy. Ochrzczono go tak z powodu przesiadujących bezdomnych, pijaków i dziwek najpodlejszego sortu. – Komisarzu Stompor, zgłoście się! – trzask w radiotelefonie przerwał rozmyślania Emila. – Jestem! – Za pięć minut będziemy. Jak to wygląda? – To trzeba zobaczyć. – Miejmy nadzieję, że warto było się zrywać z łóżka. Bez odbioru. – Zrozumiałem! Bez odbioru. Niemal równocześnie otworzył drzwi radiowozu. Wiedział, że zachował się jak pies. Pan wydał komendę „waruj” i wykonał ją bez namysłu. To było jego powołanie. Sens życia, przeznaczenie i fatum czy chciał, czy nie. Los nie pozostawił wyboru. Czasem musiał aportować, by biegać bez łańcucha. Dzięki niepozorności, mógłby z nożem w dłoni wejść do oddziału największego banku w centrum i zrabować okrągłą sumkę. Po czym wyjść z łupem i nikt nie potrafiłby podać jego rysopisu. On jednak, zamiast skutecznie i z finezją rabować banki, został gliną. Dobrym gliną, nawet bardzo dobrym. I choć praca w pionie kryminalnym była jedną z najbardziej podłych i niewdzięcznych w fabryce, ją właśnie lubił najbardziej. Był bardzo skuteczny, a mimo tego nie awansował. Być może wpływ na to miała niewidzialność, doprawdy możliwe. Bardziej prawdopodobne, że powodem był brak układów. Niewielu Emila lubiło. Nie nawiązywał bliższych znajomości. Był odludkiem, typem samotnika, który nie miewa przyjaciół. Samotny, sfrustrowany i zgorzkniały, już nie najmłodszy czuł, że życie przeciekło mu między palcami. Myśląc o tym, wyjął paczkę z dwudziestoma małymi wrogami. Przez zapaleniem camela powąchał go, przykładając równolegle do wąsa. Papieros miał piękny, dziewiczy zapach. Lubił go, bo był to zapach jedynych marzeń w gównianym, szarym życiu. Przywodził na myśl gorące i suche wnętrza knajp portowych, egzotycznie pachnących przygodą, orientalną urodą pięknych kobiet i nieprzebytymi przestrzeniami. Zapalił i marzenia prysły niczym tytoniowy zapach z zapalonego cichego mordercy. Płomień zapalniczki oświetlił na moment zmęczoną życiem twarz i Emil wydał się kilka lat starszy. – Muszę rzucić, mam dość – mruknął niby do siebie, a niby do tych, co razem z nim dzielili podłą pogodę. – Paskudny nałóg – odezwał się jeden z posterunkowych. – Emil jednak nie odpowiedział, nie spojrzał nawet. Zaciągnął się tylko i omiótł bystrym wzrokiem plac. Równy prostokąt na sto kilkadziesiąt metrów długości i szerokość około pięćdziesięciu, z krótszej strony oszpecony był postsocjalistycznym, siermiężnym, miejskim szaletem. Nie spełniając postawionego kiedyś zadania, był meliną bezdomnych. Niby wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nic nie robił. Bo i po co? Aż do dziś. Wstępnie wszystko zabezpieczył, a konkretnie posterunkowi, których wezwał. Ogrodzili wejście do szaletu taśmami i teraz czekali razem z nim w nieprzemakalnych płaszczach. – Informacji udziela się tylko w razie konieczności – odburknął zagajony przez jednego z nich. Tylko jeden z nich wiedział, co piszczy w trawie. Stał w milczeniu pouczony przez Emila bez ceregieli: – Spróbuj coś komuś powiedzieć, to będziesz do usranej emerytury glancował krawężniki. Jasne? – Jak słońce, panie komisarzu. – Jak słońce – powtórzył i dodał – cieszę się, że mnie rozumiesz. Papieros dopalał się, kiedy względną ciszę przerwał dźwięk silnika czarnej lanci z przyczepianym na magnes do dachu kogutem. Z wnętrza wysiadło dwóch cywili. Posterunkowi natychmiast się wyprostowali. – Przykro mi, że mamy taką porę. – Nie wkurwiaj mnie bardziej! – usłyszał – i niech cię Pan ma w opiece, jeśli nie będzie to sprawa warta tej pory – odezwał się szef Emila, Boss. Drugi z cywili, Lipski, był prokuratorem. Obaj, oprócz tego, że byli spowici pajęczyną powiązań służbowych, byli rdzeniem kliki towarzyskiej, znali się bowiem prywatnie. – Mów – usłyszał od Bossa. – Mamy dwa trupy. – Uhm. – Lipski pokiwał głową z zainteresowaniem i udawaną troską w spojrzeniu. – Mów dalej. – To bezdomni, zbierają się czasem tutaj. Niezbyt często, bo w sumie nie ma po co, skoro dworzec mają bliżej. Tam jest cieplej i zawsze mogą coś wyżebrać – wyliczał. – Gówno mnie to obchodzi! Mów co z nimi! – Właśnie – Lipski zawtórował Bossowi jak echo. – Więc bez sensu, żeby tutaj mieli ciągle przychodzić – kontynuował niezrażony ich odzywkami policjant. – Jasne, jasne – mruknęli obaj, po czym Boss rzeczowo dał głos. – Zapili się na śmierć?. – Rzeczywiście pili... – mruknął Emil. – Ja pierdolę! Ale gówno! Mówcie, bo nie wiem o co chodzi! Po cholerę wzywacie mnie w środku nocy – histeryzował prokurator – do jakiś zasrańców, co zachlewają się na śmierć!? Nie można tego, kurwa, było załatwić w jakiś bardziej cywilizowany sposób? Nie mogliście na przykład znaleźć ich o siódmej, zamiast o trzeciej w nocy!? Jeśli Emil mógłby, powiedziałby, że nie robią na nim wrażenia znaki interpunkcyjne, których używa oraz, że ma bardzo, bardzo głęboko gdzieś krzyki. Eryk Lipski był prokuratorem i jest jak dupa od srania, aby tu, w takiej chwili, przyjechać. Nabrał powietrza w płuca i na głębokim wydechu wyłuszczał, co wie: – Po pierwsze, zauważyliśmy, że w ścianie jest wybite przejście do schronu. – Do jakiego schronu? – Lipski zniecierpliwił się znów. Po czym dodał zdziwiony do komendanta: – O czym on mówi? – To nie wiesz? – Nie wiesz, nie wiesz? – przedrzeźniał Bossa – Co nie wiem, do chuja!? No nie wiem! Nie wiem – wrzeszczał rozwścieczony. – Nic, kurwa, o żadnym gównianym schronie nie wiem! Jest czwarta nad ranem! Jakbym wiedział, pewnie był się głupkowato nie pytał? Nie? Emil patrzył z politowaniem. Czuł obrzydzenie do tego dupka. Chwilę później odezwał się. – Nawet nie wie pan, ile w tym jest racji. – Co? – Pod placem jest schron. – Nigdy bym nie przypuszczał – Lipski szepnął zdziwiony. – Bo młody jesteś jeszcze – wtrącił się komendant. Emil dodałby jeszcze – i głupi – gdyby mógł. Ale nie mógł. Komendant tymczasem nie przerywał wywodu. – I nie pamiętasz czasów zaraz po wojnie – zauważył rzeczowo. – Jest poniemiecki – Emil ciągnął dalej. – Zbudowany, kiedy tu – skinieniem głowy wskazał plac – był faszystowski Friedriechsplatz. – Przeciwlotniczy? – I przeciwgazowy. – Ech… Ci faszyści tak samo dokładni jak teraz. Precyzyjni i na wszystko przygotowani – konkludował prokurator. – Chuja dokładni! – Komendant wtrącił się w pół zdania. – Mój Mercedes się ciągle pierdoli – rzucił zniesmaczony. Lipski, ignorując uwagę, zwrócił się do Emila. – Dlaczego nie został zburzony po wojnie? – Pewnie w PR-u mieli nadzieję, że się przyda. – Pierdolę taką nadzieję. Dobra, dawaj dalej – mruknął zachęcająco. – W bunkrze jest trup. – Trup? – zrobił zdziwioną minę. – Miały być przecież dwa? – Są dwa. – Nie rozumiem. O chuj chodzi? To jeden czy dwa? Mówiłeś, że dwa. – Lipski wypomniał Bossakowskiemu. – O on mówi, że jeden. To ile? – Drugi jest w szalecie – Emil dorzucił. Po czym bez słowa obejrzał się, rzuciwszy okiem na zdewastowany szalet. Otworzył usta, po czym zamknął, jakby rezygnując. Zamiast odpowiedzi zaprosił obu gestem ręki do samochodu. – Wejdziemy i dokończę. – Świetna myśl! – ochoczo zgodził się Lipski, zapewne mając nadzieję, że dzięki temu szybciej będzie mógł załatwić sprawę. Komendant tylko potakująco kiwnął głową. Durnie – myślał Emil – ale niech im będzie. Otworzył drzwi niebieskiego volkswagena. Wewnątrz leżały latarki i...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|