[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEKSANDER SOŁZENICYN LENIN W ZURYCHU Rozdziały Przełożył: PAWEŁ HERZOG EDEIT10NS SPOTKANIA. Aleksander Sołżenicyn Lenin w Zurychu Przełożył Paweł Herzog ISB Dyrektor wydawnictwa: Piotr Jegliński Copyright © Aleksander Sołżenicyn Copyright © for this edition Editions Spotkania, 1990 00-265 Warszawa ul. Piwna 44 Druk: Opolskie Zakłady Graficzne Zam. 843/90. 12.000 egz. obj. 13 ark. dr. SPIS TREŚCI Z WĘZŁA I Sierpień Czternastego (22) ........................................... 9 Z WĘZŁA II Październik Szesnastego (38) .......................................... 31 Październik Szesnastego (44) .......................................... 49 Październik Szesnastego (45) .......................................... 62 Październik Szesnastego (47) .......................................... 79 Październik Szesnastego [48) .......................................... 91 Październik Szesnastego (49) ......................................... 107 Październik Szesnastego (50) ......................................... 116 Z WĘZŁA III Marzec Siedemnastego (L-l) ........................................ 129 Marzec Siedemnastego (L-2) ........................................ 149 Dokumenty ........................................................... 162 Marzec Siedemnastego (L-3) ........................................ 164 Dokumenty .......................................................... 180 Uwagi autora.................................................................... 181 Informacja (rewolucjoniści i osoby zbliżone) ..................... 183 Przypisy ............................................................................ 201 Z WĘZŁA I SIERPIEŃ CZTERNASTEGO 22 Tak, tak, tak, tak! To jest wada, ta żyłka hazardu, ten upór, gdy pochłonięty jedną linią, nagle ślepniesz i głuchniesz na to, co cię otacza i najprymitywniejszego, dziecinnego niebezpieczeństwa nie dostrzegasz tuż obok siebie! Jak kiedyś z Julkiem Martowem (i to kiedy! — niemal tuż po męce trzyletniego zesłania, po ledwie podjętej decyzji wyjazdu za granicę!) z koszykiem bibuły, z listem, w którym sympatycznym atramentem ukryto informacje o planach , .Iskry" — przechytrzyli, przekonspirowali: w trakcie podróży trzeba się było przesiąść do innego pociągu, nie pomyśleli, że ten będzie jechał przez Carskie — i wzbudzili podejrzenie, zostali aresztowani przez żandarmów i tylko dzięki zbawiennej rosyjskiej bezmyślności policja dała im czas na pozbycie się kosza, a w liście odczytała tylko tekst pozorujący, nie znalazła dość czasu, żeby potrzymać go nad ogniem — dzięki temu uratowana została ,,Iskra"! Albo jak później: w pełnej napięcia, trwającej rok wewnątrzpartyjnej walce większości składającej się z dwudziestu jeden przeciwko mniejszości złożonej z dwudziestu dwóch — przegapili, niemal nie spostrzegli całej wojny z Japonią. Z tą jest podobnie (nawet o niej nie myślał — nie pisał, i na Jau-resa nie zareagował). A dlatego, że: rozpełzła się powszechna zaraza jednoczenia się, w ostatnich latach ogarnęła całą rosyjską socjaldemokrację — jednoczenie się dla samego jednoczenia to dla proletariatu rzecz najbardziej niebezpieczna i szkodliwa! Ugodowość i zjed-noczeniowość to idiotyzm, zguba partii! I inicjatywę przejęli przywódcy niedołężnej Międzynarodówki — o n i nas będą godzić! Oni nas będą jednoczyć! Wzywają na najbardziej obrzydliwą konferencję zjednoczeniową do Brukseli — i jak się wyrwać? jak uniknąć? — Cała uwaga, całe napięcie było skierowane tylko na to — i niemal nie słyszał strzału do arcyksięcia!... Wypowiedziała wojnę Austria Serbii — jakby nie zauważył. I nawet kiedy Niemcy wypowiedziały Rosji! — jakby to był drobiazg... Puścili wiadomość, jakoby niemieccy s-d przegłosowali udzielenie kredytów na wojnę — bluff, nas nie nabiorą, chcą tylko narobić zamieszania wśród socjalistów. Tak, tak, tak właśnie cię wciąga, kiedy cały jesteś pochłonięty walką, trudno się zatrzymać, opamiętać. Tak, tak, tak, miał dziesięć dni, żeby przemyśleć swą dwuznaczną sytuację tuż przy rosyjskiej granicy i czym prędzej zmykać z tego cholernego, nikomu już teraz nie potrzebnego Poronina, i z całych tych zabitych Austro-Węgier — jakże można pracować w walczącym kraju. Od razu trzeba było czmychnąć do błogosławionej Szwajcarii — neutralny, bezpieczny, wolny kraj, mądra policja, należyty porządek! — To nie! Nawet się nie ruszył, ciągle zaprzątały go stare, przedwojenne problemy, a tymczasem zaczęło się między Austrią i Rosją, i już następnego wieczoru, w czasie ulewnego deszczu, zapukał wachmistrz żandarmerii. A tak w ogóle — to nie ma dyskusji, do wojny dojść musiało! — była przepowiedziana, przewidziana. Ale — nie w tym właśnie momencie, nie w tym roku. I — dał się zaskoczyć... I — wpadł... Gładko wygolona, sympatyczna, wręcz delikatna twarz Hane-ckiego — teraz taka spokojna, a z jaką pasją krzyczał na sędziego w Nowym Targu! a jak pędził arbą! — nie opuścił w biedzie. Po peronie — do parowozu i z powrotem. Do parowozu — i z powrotem. A do odjazdu jeszcze piekielnie dużo czasu, prawie pół godziny, i jeszcze wszystko może się zdarzyć. Chociaż tu, na stacji, tak spokojnie przechadza się żandarm, nikt się już nie odważy. Dialektyka: żandarm — może być źle, ale może być i dobrze. Ogromne czerwone koło parowozu, niemal na wysokości człowieka. I jakbyś nie był czujny, przewidujący, nieufny — usypia to przeklęte, w gruncie rzeczy mieszczańskie, beztroskie życie przez siedem kolejnych lat. I w cieniu czegoś potężnego, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, opierasz się, jak o ścianę, o potężną, litą opokę — a to ni z tego, ni z owego, usuwa się, a to okazuje się być tylko wielkim, czerwonym kołem parowozu, obracanym przez długi, nie osłonięty niczym drąg — i już zbyt późno uświadamiasz sobie, że z całkiem innej strony, znowu dopadło cię głupie niebezpieczeństwo. Ale dlaczego — właśnie jego, ledwie zaczęła się wojna? W pierwszej chwili nawet roześmiał się: cóż mogło ich zaniepokoić? — co jak co, ale dla austriackiej policji jest poza wszelkim podejrzeniem. (Przeprowadził się nawet do Krakowa, usłyszawszy od Haneckie-go, że władze austriackie zamierzają popierać wszystkie siły anty-carskie). Rewizja. Miał rosyjskie adresy, konspiracyjne notatki (co za pech, zawsze wpadają), ale ich właśnie cymbał wachmistrz akurat nie zauważył, rzucił się za to na rękopis o kwestii agrarnej: zbyt wiele cyfr! Zaszyfrowane! Zabrał rękopis. Szkoda, ale niech tam. Jed- 10 nakże policja głaszcze zawsze pod włos i na najgładszym grzbiecie coś się wtedy nastroszy: Lenin obawiał się tylko o rosyjskie adresy, a tymczasem wachmistrz szukał, szukał — i znalazł browninga z nabojami! Lenin ze zdumieniem spoglądał na Nadię, nie wiedział, nie pamiętał tego cholernego rewolweru, nie wziąłby go nigdy do ręki, przecież nawet strzelać nie umiał, przecież do głowy by mu nawet nie wpadło, żeby posługiwać się zwykłą bronią ręczną. Gdzieżby??? (Okazuje się, że jakiś arcygorliwy rosyjski towarzysz, idiota, namawiał, a Nadieżda, ofiara, wzięła.) Żyjesz — sam siebie z dystansu nie obserwujesz, nie rozumiesz. I proszę, z punktu widzenia żandarma osiedlił się tuż przy rosyjskiej granicy: z Rosji do niego przyjeżdżają; pieniądze przysyłają z Rosji, i to niemałe; dużo chodzi po górach, pewnie sporządza jakieś plany. W Nowym Targu uprzedzano wszystkich: zatrzymujcie podejrzanych, robią zdjęcia dróg, zatruwają studnie. Szpieg! A tu — jeszcze rewolwer! Jutro stawić się na poranny pociąg, pojedziemy do Nowego Targu. Spirala głupoty! Mur głupoty! Najgłupszy, najprymitywniejszy, najbardziej bezmyślny błąd — jak wtedy z Carskim Siołem. (I tak samo jak w 95-tym roku — przygotowywali wydanie gazety, nie wydali nawet jednego numeru, od razu wpadli... Tak, tak, tak, tak! — Na więzienie rewolucjonista zawsze powinien być przygotowany (nawiasem mówiąc, lepiej tego uniknąć) — ale przecież nie tak głupio! Ale przecież nie tak haniebniej Ale przecież nie tak nie w porę pozwolić sobie skrępować ręce! Śmierdząca policyjna cela w Nowym Targu! Zapleśniałe Austro-Węgry! — sąd wojenny?!? Żadne zewnętrzne niepowodzenie, klęską, podłość i nikczem-ność wrogów — nic i nigdy tak nie zatruwa serca, jak własny, choćby najmniejszy błąd, doskwiera dniem i nocą, zwłaszcza w celi. Swojego błędu nie da się wytłumaczyć obiektywnie, dlatego nie sposób go zatrzeć, zapomnieć, a tylko: mogło go nie być! mogło nie być! mogło nie być!!! — ale był, przez własną nieostrożność! Sam się pomyliłeś — i nie wyrzucisz tego z siebie biegając przez jedenaście dni od ściany do ściany po podłodze z płytek, nie pozbędziesz się tego przez leżenie na skrzypiącej siatce łóżka; ciągle cię to gryzie i pali: mogło nie być! — mogło nie być!! — sam narobiłeś — sam wpadłeś!! I jeszcze teraz, na 23 minuty do odjazdu pociągu, dopiero raz odezwał się dzwonek — wyjechać by stąd jak najprędzej! A Hanecki — po partyjnemu Kuba, pewny siebie, o wyglądzie kupca, wymyślna, przypominająca sznureczek linia wąsów i oczy uparte, pełne spokoju, nie mogą nie zachwycać, w krytycznym momencie nie opuścił, nie zmiękł, nie poddał się, tylko jak buldog wczepił się w policyjne spodnie. I natychmiast po rewizji — właśnie do niego, a nie do Griszki Zinowiewa, pojechał Lenin na rowerze — 11 i nie popełnił błędu. Aby zachować twarz, starał się jeszcze zrelacjonować zdarzenie kompletnie je bagatelizując, jakby to był śmieszny, przykry przypadek. (Ale wewnętrznie był autentycznie przerażony: czas przecież wojenny, kto się tam będzie zastanawiał? — rozstrzelają! zakatrupią jak nic — i diabli wzięli, przez głupotę, całą partię i — diabli wzięli światową socjalistyczną rewolucję!) Ale Kuba — zrozumiał, jakie to niebezpieczne! Nie podjął konwencji żartu, niefrasobliwości, tylko wyrzucił z siebie jak z fontanny nazwiska — socjaldemokratów! posłów do parlamentu! działaczy społecznych! — do których trzeba natychmiast pisać, wyjaśniać, molestować!! Domagać się interwencji!! Jeszcze tego samego wieczoru słał Hanecki pierwsze telegramy, i Uljanow telegraficznieprosił policję w Krakowie, by potwierdziła jego pełną lojalność wobec cesarstwa Austro-Węgier, rankiem z Nowego Targu Lenin nie wrócił, więc Hanecki — w ciągu dnia nie ma pociągu — dwukółką popędził do funkcjonariuszy policji, do sędziego śledczego (sam narażając się przecież na ryzyko, bo i Grisza potem został aresztowany, mogli więc i Kubę) i jeszcze dwie dziesiątki listów w różne strony i od razu do Krakowa, i miał tam spotkania (przecież dla każdego urzędnika potrafi zmyślić na poczekaniu jakąś historyjkę), i telegrafował do Wiednia. Każdy Słowianin na jego miejscu miałby dosyć, zrezygnowałby, dał sobie spokój, ale Hanecki z niezwykłym uporem, tioszcząc się jak o rodzonego brata — nie rezygnował. A po powrocie z Krakowa przedarł się nawet do więzienia, załatwił widzenie i już zlecał mu Lenin kolejne zadania: walczyć o natychmiastowy wyjazd do Szwajcarii! Ponaglani telegraficznie przez Haneckiego socjal-demokratyczni posłowie do parlamentu Yictor Adler i Diamand, zwrócili się do kanclerza oraz do ministerstwa spraw wewnętrznych, poręczyli na piśmie za rosyjskiego socjil-demokratę Uljanowa, który jest wrogiem rządu rosyjskiego i to bardziej zawziętym niż sam kanclerz Austro-Węgier. I krakowska policja otrzymała dyrektywę:,,Uljanow mógłby wyświadczyć nam ogromne przysługi w obecnych warunkach''. A mimo to jeszcze prze; jedenaście dni nie chcieli go wypuścić, dopiero 6 sierpnia, sprytiie... Ale nawet po tym Arszytkim tydzień spędzony w Poroninie po wyjściu z więzienia wcale nie okazał się spokojny. Tego, co udało się wmówić austriackiemu kanclerzowi i niezbyt rozgarniętym austriackim arystokratom,nie byli w stanie pojąć galicyjscy chłopi, tępi, jak wszyscy chłopi na świecie — czy to w Europie czy w Azji, czy w Ałakajewce. Dli tępych mieszkańców Poronina ten cudzoziemiec, nawet po zwonieniu, mimo wszystko pozostawał teraz — szpiegiem! Zdumiewające! Niepojęte! Chłopki wracały z kościoła i, czy to same z siebie, CZT też, natknąwszy się na Nadię i dla niej, roz- 12 wrzeszczały się na całą ulicę, że skoro władza wypuściła, to one same wyłupią mu oczy! same wyrżną mu język!... Nadia wróciła do domu blada, roztrzęsiona. I jej strach udzielał się, zarażał: a co? — mogą wyłupić, wcale by się nie zdziwił. A co? — mogą wyrżnąć, to wcale nie wykluczone! Po prostu: przyjdą z widłami i nożami... T a-k i e g o potwornego przerażenia nie przeżył Lenin nigdy w życiu. Jeszcze nigdy i od nikogo, czegoś takiego nie... A czyż mało to historia zna wybuchów odrażającej wściekłości pospólstwa! Nie można się przed nią ustrzec nawet w państwie cywilizowanym, nawet w więzieniu jest bezpieczniej, niż wobec ciemnej tłuszczy... Odczuwać trwogę wobec zagrożenia — to nie panika, to mobilizacja. Takie właśnie posępne i pełne udręki były ostatnie dni i godziny w Poroninie. Tak bezpieczna i spokojna przez dwa ostatnie lata wieś sprężyła się jakby do skoku. Już nawet z domu nie wychodzili, źle spali, źle jedli, nerwowo się pakowali. Lenin starał się wybierać spośród papierów i książek to, co najpotrzebniejsze, ale nie panował nad sobą, nie mógł się skoncentrować, a i nazbierało się tych papierzysk z sześćdziesiąt pudów. A przecież dopiero tej wiosny przeprowadzili się na dobre z Krakowa! A w ogóle, jak mógł się tak ociągać, tu, przy samej rosyjskiej granicy?! Tu nawet Koza; y mogą wpaść — i już go mają. Dopiero teraz, stojąc obok zielonkitkiego, czystego pociągu, na peronie, gdzie w obecności żandarma i urzędników kolejowych żaden nieprzewidziany wybuch zemsty nie mógł już się wydarzyć — emocje zaczęły wreszcie opadać. I wszystkim wracał humor. Poranek też był wesoły, słoneczny, bezchmurny. Nie prowadzono załadunku żadnego sprzętu wojennego, nie jechali z nimi zmobilizowani żołnierze, peron i pociąg wyglądały jak w zwykły letniskowy dzień. Mimo, że bilety sprzedawano bez ograniczeń tylko do Nowego Targu, a do Krakowa potrzebne już było zezwolenie policji. W związku z tym wagony były niemal puste. Nadia i teściowa siedziały już w środku, wyglądały przez okno. Odprowadzało ich kilku towarzyszy, stali pod oknem. A Włodzimierz Iljicz, wziąwszy Jakuba pod rękę, w tę i z powrotem chodzili wzdłuż peronu, obaj dokładnie tego samego, niewysokiego wzrostu, obaj szerocy w ramionach, tylko Iljicz z racji swej budowy, a Kuba z powodu tuszy. Kiedy widzi się, że człowiek jest w tych sprawach taki zdolny, trzeba też wcześniej przysłuchiwać się temu, co mówi, nawet jeśli sprawia to wrażenie marzycielstwa. Znał Jakuba od dawna, od II Zjazdu, i to tylko ze spraw polskich, ale dopiero w tym roku, latem pokazał się z innej strony i stał się człowiekiem najważniejszym. W ogóle było to szczere złoto; niebywale sumienny — i we wszystkich sprawach poważnych dyskretny, nikt obcy słowa z niego nie wy- 13 ciągnie. W lipcu i sierpniu, w okolicach Poronina chodzili stale razem na spacery po górach i omawiali jego pasjonujące projekty finansowe. Istny fajerwerk. Być może dzięki swemu burżuazyjnemu pochodzeniu, Hanecki miał w sprawach finansowych niebywałego nosa i spryt — rzadka, niezwykle pożyteczna cecha dla rewolucjonisty. Problem widział w sposób właściwy: pieniądze — to nogi i ręce partii, bez pieniędzy każda partia jest bezsilna, to czcza gadanina. Nawet partia reprezentowana w parlamencie potrzebuje dużych pieniędzy — na kampanie wyborcze. A cóż dopiero partia rewolucyjna, podziemna, która musi organizować kryjówki, lokale konspiracyjne, transport, literaturę i broń, szkolić bojowców, utrzymywać kadry i w odpowiednim momencie dokonać przewrotu? I cóż tu przekonywać! Wszyscy bolszewicy rozumieli to od II Zjazdu, od pierwszych samodzielnych kroków: bez pieniędzy — nie ma ruchu, pieniądze decydują o wszystkim. Pierwszym sposobem było — wyciągać datki od rosyjskich bogaczy, od Mamontowa, od „piernika" Konowałowa, sam Sawa Morozow dawał po tysiąc miesięcznie, tyle właśnie trzeba na utrzymanie Komitetu Petersburskiego, ale inni odpalali nieregularnie, zależnie od kupieckiego humoru, inteligenckiego uznania (Garin Michajłowski dał dziesięć tysięcy jednorazowo) — a dalej znów chodź i proś. Lepsza była inna metoda, brać samemu. Tu wydusić jakiś spadek, jak u fabrykanta Szmidta, albo członka partii wżenić w spadkobierczynię, albo też w górach Uralu wykiwać bandę Łbowa — wziąć od nich pieniądze, a broni nie przywieźć. Czy też bardziej systematycznie — przez rozwijanie środków wojskowo-technicznych: w Finlandii chcieli się zająć drukiem fałszywych pieniędzy, Krasin już miał nawet papier ze znakiem wodnym, i produkował bomby dla eksów. Zaczęli te eksy niezwykle szczęśliwie: ale na V Zjeździe przez świętoszkowatość Ple-chanowa Martowa zostały one zakazane, jednak nie sposób było się zatrzymać, i w Tyflisie Karno i Koba triumfalnie zagarnęli jeszcze 340 tysięcy państwowych pieniędzy. Tylko, że przeholowali, w głowach im się poprzewracało, zaczęli szeleszczące carskie pięćsetki wymieniać w Berlinie, w Paryżu, w Sztokholmie, trzeba było ostrożniej, a carskie ministerstwo rozesłało numery, Litwinów wpadł, i Sarra Rawicz wpadła w Monachium, i na domiar złego nieumiejętnie wysłała gryps z więzienia, i przechwycili. Zaczęli szukać wśród genewskich bolszewików, złapali trzynastu, a Karpińskiego i Sie-maszkę wpakowaliby z wyrokiem, gdyby nie pomogli liberałowie w parlamencie. Jednak najgorzej ze wszystkich, najpodlej, ze swą fałszywą obłudą i podłąpryncypialnością rozgadał się Kautsky, cóż za nikczemny pomysł: urządzać „socjalistyczny sąd" nad rosyjskimi bolszewikami i bezmyślnie kazać palić wszechmocne pięćset-rublowe banknoty! (Już na sam widok tego świętoszkowatego, si- 14 wiutkiego staruszka w grubych okularach — niedobrze się człowiekowi robi, jakby żabę połknął.) Warn to dobrze, niemieccy robotnicy są bogaci, składki wysokie, partia legalna, a nam??? (Ale oczywiście nie wszystko spalili, tacy głupi już nie są.) A potem wymyślili kolejną bzdurę, złośliwego starca uczynili arbitrem finansowym między bolszewikami i mieńszewikami (nie dało się uniknąć manewru zjednoczeniowego, to co, znaczy pieniądze też niby do wspólnej kasy, a przecież mieńszewicy to golcy: całego spadku po Szmidtcie ukryć się nie dało, część dali Kautsky'emu na arbitraż — to potem przy kolejnym rozłamie, nie chciał ich bolszewikom zwrócić). I oto latem tego roku Hanecki zaraził Lenina projektem: utworzyć w Europie własne przedsiębiorstwo handlowe, albo wejść na zasadzie partnera do już działającego — a część zysków, co miesiąc, bezpiecznie przekazywać partii. I nie była to tak typowa rosyjska maniłowszczyzna, każdy proponowany krok zadziwiał precyzyjną kalkulacją. Kuba sam go nie wymyślił, pomysł zrodził się w genialnej głowie Parvusa, to on słał do Kuby listy z Konstantynopola. Niegdyś biedak, jak wszyscy socjal-demokraci, pojechał do Turcji organizować strajki, pisał teraz bez ogródek, że jest tak bogaty, jak tylko chce (krążą słuchy, że bajecznie) i że nadszedł wreszcie czas, żeby wzbogaciła się także partia. Pisał słusznie: aby mieć pewność, że bez wątpliwości uda się obalić kapitalizm, trzeba, żebyśmy sami stali się kapitalistami. Socjaliści powinni najpierw stać się kapitalistami! A socjaliści śmiali się, Róża, Klara i Liebknecht okazali Parvusowi swą pogardę. Ale być może przedwcześnie. Wobec realnej finansowej siły Parvusa szyderstwa więdły. Między innymi właśnie przez te projekty Haneckiego przegapili wybuch wojny. Analizowali je i teraz, w ostatnich minutach. I jak się kontaktować. Wkrótce się przecież zobaczą: Zinowiew pojedzie w ślad za Leninem, a za nim także Hanecki, jak tylko wyłga się od służby w armii austriackiej. W tym momencie rozległ się dzwonek. Iljicz zwinnie wskoczył na stopień — bez kapelusza, niemal całkiem łysy, w znoszonym ubraniu, z wyraźnie niespokojnym spojrzeniem, z zaniedbaną, nie przystrzyżoną bródką — rzeczywiście wyglądał trochę na szpiega. Chciał mu to żartem powiedzieć Hanecki, ale wiedząc, że Lenin nie ma poczucia humoru, powstrzymał się. Zresztą i on, ze swymi smutnymi, czujnymi oczami, z twarzą kupca, w przybrudzonym garniturze, kogóż przypominał, jak nie szpiega?... Z groźną miną, w wysokiej czerwono-czarnej czapce z daszkiem stał zawiadowca stacji. Trzykrotne uderzenie w dzwon. Kierownik pociągu dał sygnał trąbką i wskoczył w biegu. 15 I machali odjeżdżającym. I ci machali z otwartych okien. Mimo wszystko żyło im się tu nieźle. Spokojnie, bez pośpiechu, nie to, co w zwariowanym Paryżu. Ileż się Lenin poniewierał po całej Europie — a nie stał się Europejczykiem. Warunki życia powinny być trudne, wtedy ma się lepszy nastrój działania. I ileż tu przeżyli niepokojów. Radości. Rozczarowań. Malinowski... Wraz z peronem, ze stacyjką — zniknęli ci, co pozostali. I nawet Hanecki, jaki by nie był z niego zasłużony, niezawodny towarzysz partyjny — teraz, z kolejnego etapu życia, znikał. Bardzo możliwe, że na którymś z następnych znowu okaże się najważniejszym, najpotrzebniejszym z ludzi i właśnie do niego arcypilnie polecą pisane w bezsenne noce listy z podwójnymi i potrójnymi podkreśleniami, ale póki co, na dziś, doskonale zrobił to, co do niego należało, i znikał. Nigdy nikt tego nie sformułował, ale istniało niewzruszone prawo walki rewolucyjnej czy, może, w ogóle rozwoju ludzkości, które Lenin wielokrotnie obserwował: w każdym okresie pojawiają się, stają się bliscy jeden czy dwoje ludzi, których poglądy w danym momencie są właściwie najbliższe, to oni są najbardziej interesujący, ważni, pożyteczni właśnie teraz, skłaniają właśnie dziś do największej otwartości, dyskusji i wspólnych działań. Ale niemal żaden z nich nie jest w stanie utrzymać tej pozycji, bo sytuacja codzienna się zmienia i my powinniśmy dialektycznie zmieniać się wraz z nią — ą nawet szybciej, nawet ją wyprzedzając, na tym właśnie polega polityczny geniusz! Jest rzeczą oczywistą, że ten, tamten, ów, kiedy trafiają w orbitę Lenina, natychmiast wciągają się w jego działalność, realizują to, czego się od nich wymaga w określonym momencie i do tego odpowiednio szybko, wszystkimi środkami, nawet własnym kosztem. I jest to oczywiste, bowiem robi się to nie dla Włodzimierza Iljicza, tylko dla sprawczej siły, którą on uosabia, on sam — jest tylko jej nieomylnym drogowskazem, który zawsze doskonale wie, co jest słuszne właśnie dzisiaj, a nawet wieczorem nie zawsze słuszne jest to, co było słuszne z rana. Ale gdy tylko ci ludzie konkretnego etapu zaczynali stawać okoniem, kiedy przestawali rozumieć potrzebę i pilność powierzanych im zadań, wskazując na sprzeczne uczucia, które nimi kierują czy też komplikacje w życiu osobistym — w sposób równie oczywisty należało usunąć ich z głównej drogi, pozbyć się, zapomnieć, a niekiedy nawet —jeśli trzeba — zwymyślać i przekląć — ale nawet pozbywając się ich i przeklinając Lenin działał w imię siły, która nim powodowała. Taką pozycję najbliższych i jednomyślnych utrzymywali przez dłuższy czas zesłańcy znad Jenisieju, ale wyłącznie dlatego, że tery- 16 torialnie nikogo bliżej nie było. Taką pozycję zajmował — mogłoby się wydawać — Plechanow, ale wystarczyło zaledwie kilka spotkań, by dając Leninowi surową i okrutną nauczkę — zniszczył wszystko. Taką, wręcz niebezpiecznie, niedopuszczalnie bliską pozycję miał przez długie lata Martow. Ale i on nawalił. (Od czasu Martowa właśnie zapamiętał sobie z goryczą na całe życie: między ludźmi w ogóle nie może być mowy o tego rodzaju stosunkach jak ,,przyjaźń" — niezależnych od stosunków politycznych, klasowych i materialnych.) Bliski był Krasin — póki robił bomby. Bliski był Bogdanów, póki zdobywał dla partii pieniądze, ale to się skończyło, a on, nie zdając sobie sprawy, że stoi nad przepaścią, nadal pretendował do kierowania — i przepadł. A tymczasem w wir wpadli następni wierni — Kamieniew, Zinowiew... Malinowski... Trzymał się w pobliżu i dotrzymywał kroku tylko ten, który w sposób właściwy rozumiał interes partii i tylko do momentu, póki rozumiał. Ale gdy konkretne i pilne zadanie dobiegało końca, na ogół kończyło się również zrozumienie i wszyscy ci niedawni współpracownicy pozostawali beznadziejnie wrośnięci w martwą, nieruchomą ziemię jak przydrożne słupki, i zostawali z tyłu, i przepadali, i wylatywali z pamięci, a czasem przy kolejnym zakręcie pędzili na spotkanie z ogromną siłą, ale już jako wrogowie. A zdarzali się też zwolennicy, bliscy na tydzień, na dzień, na godzinę, na jedną rozmowę, jedno spotkanie, jedno zlecenie — i Lenin z pełną otwartością i ogromną pasją tłumac*zył im wagę spraw, które były dziś najistotniejsze, każdy z nich był w tym momencie najważniejszym człowiekiem na świecie — a godzinę później już o nich nie myślał i nie miało najmniejszego znaczenia, kim byli i po co byli. Tak rzecz się miała z Walentynowem, który wydawał się niezwykle bliski, gdy' przyjechał po raz pierwszy z Rosji, mimo że od pierwszej chwili niepokoił swą tępotą, twierdząc, że jakiś wykonany przez niego ślusarski drobiazg jest dla niego, robotnika, ważniejszy nawet od walki politycznej. I wkrótce potwierdziło się, zabrakło mu charakteru w sporze z Martowem, a tym samym, tak czy owak, nie różnił się niczym od mieńszewików. Pociąg zjeżdżał coraz niżej, wijąc się wokół gór, a zboczami biegły w górę i w dół ścieżki i drogi obok wsi, stogów i pól. I póki jeszcze widać górską dróżkę, wzrokiem wspinasz się po niej, jakbyś biegł na własnych nogach. Sporo wędrował po okolicach Poronina, ale tu nie był. I — usiadł na ławce. Pomyśleć, albo czymś się zająć — tylko nie wpaść w sentymentalizm. I jego rodzina, po spojrzeniu, sposobie poruszar miawszy wszystko, nie zawracała mu głowy przyzier gami i nie zaprzątała jego uwagi, siedząc bez ruchu /a twojej ławce. 2 — Lenin w Zurychu Wszystkie te męczące lata Dziewięćset Ósmego, po klęsce rewolucji, były do siebie podobne: ladzie odchodzili i byli odsuwani. Odeszli wpieriediści1, otzowijg^ ultimatyści3, machiści4, bogostroiciele5... Łunaczarski, Ba^aroW| Aleksiński, Brilliant, Rożków, Krasin, Liadow, Mienżinski, ^ozowski, Manuilski, Górki... Cała stara gwardia, stworzona w okresią rozłamu z mieńszewikami. I były takie chwile, w których zdawało sie mu/ 2e nie zostanie już nikt, że cała partia bolszewików to tylk^ on z dwiema kobietami i jeszcze około dziesięciu podrzędnych wyjadaczy, którzy przychodzili jeszcze na bolszewickie zebrania w Paryżu. Spróbujesz wyskoczyć na zebraniu ogólnym - swoich nie t^a j z mównicy mogą cię wyrzucić. Odchodzili - wszyscy, jeden ^o drugim i jakąż trzeba było mieć pewność swoich racji, żeby nie zwątpić, nie pobiec za nimi, wyciągając rękę ku zgodzie, tylko przewidując przyszłość, wytrwać i wiedzieć: sami wrócą, sami się opamiętają, a ci co nie wrócą — niech idą do diabła. Szósty i Siódmy to wcale jeszc^ze nie była klęska, całe społeczeństwo było jeszcze w stanie wrzer^ia/ burzyło się, było wciągane w wir wydarzeń. Lenin siedział w K^okkale i czekał, i czekał na drugą falę. Ale już od Ósmego, kiedy ca^y kraj opanowała reakcyjna zgraja, a podziemie zdawało się oburr^ierać( działalność ograniczała się do legalnej krzątaniny, w związkach zawodowych, w kasach zapomogowych, a wraz z podziemiem obumierała, nabierała cieplarnianego charakteru także emigracja.,.. Tam jest Duma, legalna prasa, więc i każdy emigrant starał sie drukować tam... Oto dlaczego — wspaniale, ze wybuchła wojna! Prawdziwe szczęście, że wybuchła! Tam wszystkich ich teraz zdławią, likwidatorów, znaczenie legalnej d^iałainos-ci gwałtownie spadnie, a znaczenie i siła emigracji, przeciwnie, wzrośnie! Punkt ciężkości rosyjskiego życia społecznego znó\y przenosi się na emigrację!!! Wszystko to Lenin zrozumiał jjuż w nowotarskim więzieniu. (Na-diu! Przez Nowy Targ już przejechaliśmy? Nie zauważyłem.) Jeszcze w celi, przezwyciężając strach łr nie pozwalał by jego osobiste niepowodzenie przesłoniło mu wieli ki sukces powszechny, przyjął do wiadomości i przystąpił do analizy wojnyr która ogarnęła całą Europę. A wszelka analiza w mózgu IJLenina prowadziła do formułowania gotowych haseł - stworzenie^ hasła dla konkretnego momentu historycznego było celem wszelkich przemyśleń. I ponadto - przełożenie swych wniosków na powszechnie stosowany marksistowski język: w żadnym innym nie r^^iiby go zrozumieć zwolennicy i wyznawcy. .- I wszystko, do czego doszed^ ._ zaraz po wyjściu z więzienia przedstawił najpierw Haneckiem^u; trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że skoro wojna się jużzaczęła„l( to nie należy się od niej odżegny- 18 wać ani podejmować działań dla jej powstrzymania, tylko — wykorzystać! Trzeba obalić typowy dla popów pogląd zakorzeniony niekiedy także w umysłach proletariuszy, że wojna to nieszczęście czy grzech. Hasło ,,pokój za wszelka cenę'' — to hasło popów! Jakąż więc linię w istniejącej sytuacji powinni realizować rewolucyjni demokraci całego świata? Przede wszystkim: obalić mit, że winę za wybuch wojny ponoszą państwa Centralne! Ententa będzie teraz skomleć, że ,,my, niewinni, zostaliśmy napadnięci". Do głowy przychodzą im nawet takie pomysły, że „dla dobra demokracji" należy bronić republiki rentierów. Należy obalić, zmiażdżyć tę tezę! Co to za różnica — kto na kogo napadł pierwszy? Należy propagować tezę, że winne są w różnym stopniu wszystkie rządy. Istotne jest nie ,,kto winien?", ale w jaki sposób możemy najlepiej wykorzystać tę wojnę. „Wszyscy są winni" — inaczej nie sposób prowadzić działań prowadzących do obalenia caratu. Przecież ta wojna to szczęście! — przyniesie ona ogromne korzyści dla międzynarodowego socjalizmu: jednym uderzeniem oczyści ruch robotniczy z nawozu czasów pokoju! Zamiast dotychczasowego podziału socjalistów na oportunistów i rewolucjonistów, podziału niezbyt precyzyjnego, pozostawiającego furtkę dla wrogów, prowadzi ona w skali międzynarodowej do wyraźnego rozłamu: na patriotów i antypatriotów. My jesteśmy antypatriotami! I skończą się wreszcie pomysły Międzynarodówki o „zjednoczeniu" bolszewików z mieńszewikami! Zalecili dalsze szukanie możliwości pogodzenia — na kongresie sierpniowym w Wiedniu — w lipcu płonęło już pięć frontów! Teraz już się nawet nie zająkną. Teraz już różnice są zbyt znaczne, o zgodzie nie ma co mówić! A w lipcu — jak przycisnęli, jakby chwycili za gardło: nie dostrzegamy rozbieżności, które uzasadniałyby rozłam! Przysyłajcie delegację dla zawarcia ugody! Godzić się z mieńszewickim bydłem! A teraz, kiedy przygotowaliście kredyty — wasza Międzynarodówka też jest skończona! Nie ma już dla was ratunku, jesteście martwym ciałem! Długo jeszcze będziecie udawać, że żyjecie, ale trzeba obwieścić pełnym głosem: jesteście martwi! A wyjazd Inessy do was, do Brukseli — to ostatnie nasze spotkanie z wami, dość! W tym momencie teściowa zorientowała się, że zostawili jedną z walizek. Rzucili się sprawdzać, liczyć, pod ławkami i na górnych półkach — nie ma! Co za wstyd! Jak z pożaru! Włodzimierz Iljicz stracił humor. Bez porządku w rodzinie i w domu — nie sposób pracować. To może wydać się śmieszne, ale porządek w sprawach domowych to jeden z elementów całej działalności partyjnej. Nie mając odwagi robić wymówki Jelizawiecie Wasiljewnej — ta potrafiła odpowiedzieć, więc szanowali się wzajemnie, pozyskiwał j ą nawet drobnymi prezentami — powiedział parę słów do słuchu Nadii. Cóż 19 r z niej za pożytek, skoro nie potrafi nawet przyzwoicie przyszyć guzika, wywabić plamy, sam to lepiej robi. Jak się jej nie powie, to mu nawet chustki do nosa nie zmieni. Błędów nie wybaczał nigdy. Błędu nikomu nie był w stanie zapomnieć, do śmierci. Odwrócił się do okna. Pociąg wyginał się i powoli zjeżdżał z gór. Raz szary, raz biały dym z parowozu przelatywał chwilami obok okien. Nawet gór miał już dosyć przez tę emigrację. A po Nadii spływało wszystko jak po gęsi: zapomnieliśmy, trudno, nie będziemy przecież wracać. Napiszemy z Krakowa, prześlą pocztą. Nadia wiedziała dobrze, nieraz już to wykorzystywała, jeśli weźmie się winę na siebie, bez robienia mu wyrzutów, że to także jego wina — Wołodia uspokoi się i złość minie. Najbardziej przeżywa, kiedy okazuje się, że on także zawinił. Postarzały, posępny, z niewyrównanymi, zaniedbanymi wąsami i brodą, z gęstymi, rudymi brwiami, śniadym czołem, spoglądał przez okno, ale z ukosa, nic nie widzącym wzrokiem. Każdą jego minę Nadia doskonale znała. Teraz nie tylko nie wolno mu było się sprzeciwiać, ale wręcz odezwać się, zaprzątnąć uwagę, choć by słowem, nawet skierowanym do matki. Trzeba było dać mu tak posiedzieć, pogrążyć się we własnych myślach, żeby w milczeniu mógł zrzucić z siebie wszelkie zmartwienia — zapomnieć o nowotarskim szaleństwie i o niebezpieczeństwach związanych z pobytem w Po-roninie, o walizce. W takich chwilach wychodził zwykle na samotny spacer, albo w milczeniu siedział i rozmyślał o niczym pół godziny i w ciągu pół godziny jego czoło się wygładzało, z kącików oczu znikały drobne, gniewne zmarszczki, zostawiając tylko te stałe — głębokie. Międzynarodowy rozłam wśród socjalistów dojrzewał od dawna, ale dopiero wojna ujawniła go z całą mocą i uczyniła nieodwracalnym. I — arcywspaniale! I choć mogłoby się wydać, że masowa zdrada socjalistów osłabia front proletariuszy, ale nie: dobrze, że zdradzili! Tym łatwiej teraz obstawać przy swojej, niezależnej linii. A jeszcze przed miesiącem? Jak się wykręcać. Pomysł: posłać do Brukseli Inessę zamiast siebie! Jako przewodniczącą delegacji!! InessęH! Z jej cudownym francuskim! Z jej nieznanym sposobem bycia! — opanowaniem, spokojem, z ledwo ukrywanym poczuciem wyższości. (Francuzi z prezydium zostaną podbici od razu. A Niemcy nie będą zbyt dobrze rozumieli — i bardzo dobrze! A ty po każdym wystąpieniu żądaj od Niemców przekładu.) To jest posunięcie! Ależ potracą głowy te ultrasocjalistyczne osły!... I już — cały płonie: prędzej! pisać! dowiedzieć się, czy pojedzie? Czy może? Odpoczywa 20 z dziećmi nad Adriatykiem? — drobiazg, znaleźć kogoś do dzieci, wydatki opłacimy z partyjnej kasy. Pracuje nad artykułem o wolnej miłości — bez obrazy (stuprocentową działaczką partyjną kobieta nigdy nie będzie, zawsze jakieś głupstwa stają na przeszkodzie): ten rękopis może zaczekać. Jestem przekonany, że należysz do ludzi, którzy są silniejsi, odważniejsi, gdy spoczywa na nich odpowiedzialność... Bzdury, bzdury, nie wierzę pesymistom!... Doskonale sobie poradzisz!... Jestem przekonany, że potrafisz być wystarczająco arogancka!... Wszyscy będą wściekli (i bardzo się z tego cieszę!), że mnie nie ma i zapewne zechcą się na tobie odegrać, ale nie mam wątpliwości: doskonale potrafisz pokazać im swoje pazurki!... A damy ci nazwisko... Piętrowa. A niby po co zdradzać swe prawdziwe nazwisko likwidatorom? Ja też jestem „Pietrow" — nikt tego nie pamięta, ale ty pamiętasz. I w ten sposób, dzięki pseudonimom, wystąpimy wobec ludzi jako jedność — jawnie i zarazem nie jawnie. Ty w rzeczy samej będziesz mną.) Przyjacielu drogi! Bardzo cię proszę, zgódź się! Jedziesz?... Jedziesz!... Jedziesz!!! Oczywiście, musimy sprawę omówić dokładniej. I arcyspieszyć się. Likwidatorom należy po prostu łgać: obiecaj im, że być może później przyjmiemy wspólną rezolucję. (A tak naprawdę nigdy niczego oczywiście nie przyjmiemy! Ani jednej ich propozycji!) I: na temat choroby dzieci, kłam, że dzieci chore, że z ich powodu nie możesz zbyt długo zostać. Europejskich socjalistów, te kanalie mieszczańskie trzeba przekonać, że bolszewicy to najbardziej realistyczna partia ze wszystkich w Rosji. Dorzuć im tam o związkach zawodowych, o kasach samopomocy — to na nich robi arcywrażenie. Tych co będą zadawali pytania — z miejsca obcinaj, zbijaj z tropu, odrzucaj! Bądź stale w ataku! Różę — ciągnij za język, udowodnij, że nie ma realnej partii, realna jest natomiast opozycja Haneckiego. Zrozumiałaś wszystko? Jedziesz?... Ściskam dłoń! Very truły... Twój... Tu Hanecki trochę namącił — postawił ultimatum (w gruncie rzeczy słuszne): 250 koron na wyjazd do Brukseli, inaczej nie jedzie. A partyjne fundusze trzeba oszczędzać. (A bo to jeden Hanecki! — wielu jest takich, których można by wykorzystać, ale nie wolno marnować pieniędzy...) A pod nieobecność Haneckiego parszywa polska opozycja zdradziła, poszła na zgniłe, idiotyczne porozumienie z Różą i Plechanowem. ...Mimo wszystko załatwiłaś sprawę lepiej, niż ja mógłbym to zrobić. Mało, że nie znam języka, to jeszcze niewątpliwie wybuchnąłbym! Nie wytrzymałbym komedianctwa! Nawymyślałbym im od łajdaków! A u ciebie wszystko wypadło spokojnie, twardo, odparowałaś wszystkie ataki. Oddałaś partii ogromną przysługę! Posyłam ci 150 franków. (Pewnie za mało? Daj znać, o ile więcej wydałaś. Wyślę.) Napisz: czy bardzo jesteś zmęczona? Strasznie zła? Dlacze- 21 go jest ci „ogromnie przykro" pisać na temat tej konferencji?... A może jesteś chora? Co to za choroba? Odpowiedz, bo nie zaznam spokoju. Inessa to jedyny człowiek, którego nastrój się udziela, wciąga, nawet na odległość. A nawet — na odległość mocniej. Acha: w związku z wojenną cenzurą trzeba na razie zrezygnować z tego „ty". Może to dać pretekst do szantażu. Socjalista musi być przewidujący. Od rozpoczęcia wojny korespondencja uległa zakłóceniu, teraz powinny dotrzeć listy do Poronina. W każdym razie po odesłaniu dzieci do Rosji Inessa powinna wrócić do Szwajcarii. A może już tam jest. Kobiety rozmawiały cicho, o tym jak sobie poradzą w Krakowie. Nadia zaproponowała, żeby mama i Wołodia posiedzieli z bagażem, a ona tymczasem pójdzie do gospodyni, u której mieszkała Inessa: dobrze byłoby jeszcze dziś się tam wprowadzić. Powiedziała — a sama patrzyła jakby obok Wołodii przez okno. Nie zareagował, nie odwrócił się, nie odezwał, a mimo to, z poruszenia żyłek na skroniach i powiek, Nadia zorientowała się, że słyszał — i aprobuje. Wygodnie, szybko, bez szukania — owszem. Ale też wynajmowanie akurat tego pokoju, w którym mieszkała Inessa — nie było konieczne. I jeszcze tylko to, że Wołodia nie lubił tego okresu, kiedy trzeba przyzwyczajać się do nowych warunków, zwłaszcza na krótko. Tylko to usprawiedliwiało ją przed matką. Wobec matki zawsze czuł...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|