[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dumas - Kawaler de Maison-Rouge Tytuł oryginału LE CHEVA^1BH DE MAISOM-BOUGE Adaptacja H. B. SEKELY na podstawie tłumaczenia w wydaniu JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO (Warszawa 1890) OCHOTNiCY Okładkę i stronę tytułową projektował JERZY SOWIIłSKI Działo się to wieczorem dnia 10 marca 1793 roku. Na wieży kościoła Panny Marii wybiła godzina dziesiąta, & rozlegający się w powietrzu dźwięk zegara wydawał się smutny, monotonny, wibrujący. Noc zalegała nad Paryżem, nie burzliwa, przerywana błyskawicami, lecz zimna i mglista. Inny był wówczas Paryż, niż go dzisiaj znamy. Dziś ośle- pia on wieczorem tysiącami świateł, odbijających się w złocistym błocie. Dziś pełen jest spieszących się prze- chodniów, śmiechu i szeptów, ma liczne przedmieścia, któ- re są szkołą gru.bianski.ch wymyślań i groźnych występ- ków. Wówczas było to miasto wstydliwe, bojaźliwe, pra- cowite, którego mieszkańcy, przebiegając z jednej ulicy na drugą, kryli się w zakątkach lub w bramach, jak zwie- rzyna, która osaczona przez strzelców dusi się we własnej norze. Przez skazanie na śmierć króla Ludwika XVI Francja zerwała z całą Europą. Do trzech nieprzyjaciół, z którymi zrazu walczyła, to znaczy do Prus, Austrii i Piemontu, przyłączyły się: Anglia, Holandia i Hiszpania. Szwecja tylko i Dania zachowały dawną neutralność. Sytuacja Francji była tragiczna: kraj został zablokowa- ny przez całą Europę, a przejściem miedzy górnym Renem a Escaut dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy maszero- wało przeciwko Republice. Zewsząd wyparto generałów francuskich. Miączyński opuścić musiał Akwizgran i cofnąć się ku Liege. Steingla i Neuilly'ego odparto w Limburskie. Vallence i Dampierre, zmuszeni do odwrotu, pozwolili sobie zabrać część tab-iru. Przeszło dziesięć tysięcy zbiegów, opuściwszy armię, roz- sypało się po kraju. Na koniec Konwent, pokładając jedy- ną nadzieję w generale Dumouriez, słał do niego gońca za gońcem z poleceniem, aby opuścił brzegi Biesboos, gdzie przygotowywał się do wylądowania w Holandii, i aby przybył objąć dowództwo armii rozłożonej nad rzeką Meuse. Jak w każdym żywym organizmie najbardziej wrażliwe jest serce, tak Francja właśnie w Paryżu najbardziej bo- leśnie odczuwała każdy cios, jaki jej zadawały napady, bunty lub zdrady. Każde zwycięstwo wywoływało radość, każda porażka rodziła groźne powstania. Łatwo więc po- jąć, jakie wrażenie zrobiły wiadomości o niepowodzeniach, których po kolei doznawała armia. W wigilię dnia 9 marca w Konwencie odbyło się jedno z najburzliwszych posiedzeń. Wszystkim oficerom wydano rozkaz udania się natychmiast do swych pułków, a Dan- ton, śmiały projektodawca, którego nieprawdopodobne po- mysły jednak się spełniły, wstępując na mównicę, zawo- łał: „Brak wojska, powiadacie! Dajmy Paryżowi sposob- ność ocalenia Francji, zażądajmy od niego trzydziestu ty- sięcy ludzi, poślijmy ich generałowi Dumouriez, a nie tylko Francja będzie ocalona, ale utrzymamy Belgię, a Holandię podbijemy." Projekt ten przyjęto pełnymi uniesienia okrzykami. We- zwano sekcje do zebrania się jeszcze tego wieczoru. W każ- dej sekcji otwarto listę wpisów. Zawieszono wszystkie wi- dowiska dla podkreślenia powagi chwili, a na ratuszu, na znak żałoby, zatknięto czarny sztandar. Przed północą trzydzieści tysięcy nazwisk wypełniło listy ochotników. Tego jednakże wieczoru powtórzyło się to, co miało miejsce we wrześniu: w każdej sekcji zapisujący się ochot- nicy żądali, aby przed ich wyruszeniem ukarano zdrajców. Zdrajcami zaś byli kontrrewolucjoniści, skryci spiskow- cy, którzy od wewnątrz grozili rewolucji, zagrożonej z ze- wnątrz. Lecz, jak łatwo pojąć, nazwa ta przybierała naj- szersze znaczenie, jakie jej według własnego upodobania nadawały stronnictwa, trzęsące podówczas Francją. Że zaś żyrondyści byli najsłabsi, górale więc zadecydowali, że żyrondyści-są zdrajcami. Nazajutrz, dnia 10 marca, wszyscy deputowani górale znajdowali się na posiedzeniu. Uzbrojeni jakebini zajęli trybuny, wyrzuciwszy przedtem kobiety. Wtem zjawia się mer wraz z .radą Gminy, potwierdza raport komisarzy Konwentu o pełnej poświęcenia postawie obywateli, ale zarazem powtarza wyrażone wczoraj jednomyślnie życze- nie - aby ustanowiono nadzwyczajny trybunał do są- dzenia zdrajców. Natychmiast zażądano raportu komitetu. Komitet zgro- madził się w jednej chwili, a w dziesięć minut patem Ro- bert Lindet przybył z oświadczeniem, że powołany będzie trybunał złożony z dziewięciu sędziów politycznie nieza- leżnych. Trybunał podzielony zostanie na dwie sekcje i ścigać będzie na żądanie Konwentu lub bezpośrednio, wszystkich, którzy zdradzili naród. Widzimy więc, że władza Konwentu była coraz większa. Zyrondyści dopatrywali się w tym wyroku wydanego na siebie i powstali. „Umrzemy raczej - wołali - niż po- zwolimy na wprowadzenie tej weneckiej inkwizycji!" Od- powiadając na ten cukrzyk, górale zażądali głosowania. „Tak jest - zawołał Feraud - głosujmy, abyśmy dali po- znać światu ludzi, którzy w imieniu prawa chcą zabijać niewinność." I rzeczywiście głosowano. Wbrew wszelkim przypuszcze- nioim większość oświadczyła: l. że ustanowieni będą przy- sięgli, 2. że wybrani zostaną w równej liczbie z poszcze- gólnych departamentów, 3. że mianować ich będzie Kon- went. W chwili przyjęcia tych trzech wniosków dały się sły- szeć głośne okrzyki. Konwent, przyzwyczajony do odwie- dzin pospólstwa, kazał spytać, czego od niego żądają. Od- powiedziano, że deputacja ochotników, którzy jedli obiad w składzie zboża, prosi, aby Konwent pozwolił im prze- defilować. Natychmiast otworzono drzwi i pojawiło się sześciuset ludzi uzbrojonych w pałasze, pistolety i piki, na pół pija- nych, którzy wśród oklasków przedefilowali, wznosząc okrzyki domagające się śmierci zdrajców. - Tak - odrzekł im Collot-d'Herbois - tak, moi przy- jaciele, mimo intryg ocalimy was i wasze prawa. I słowom tym towarzyszyło spojrzenie skierowane w stronę żyrondystów. Spojrzenie to miało oznaczać, że naród nie jest jeszcze wolny od niebezpieczeństwa. Istotnie, zaraz po skończeniu posiedzenia Konwentu gó- rale rozpraszają się po innych klubach, śpieszą do korde- lierów i jakobinów, projektują, aby wyjąć zdrajców spod prawa i wyrżnąć ich jeszcze tej nocy. Żona Louveta mieszkała przy ulicy Saint-Honore, w po- bliżu klubu jakobinów. Usłyszawszy wrzawę, wychodzi i wstępuje do klubu, dowiaduje się o projekcie i czym prędzej śpieszy donieść o tym mężowi. Louvet bierze broń, następnie biegnie od mieszkania do mieszkania, aby uprze- dzić swych przyjaciół, ale nie zastaje nikogo. Służący jed- nego z przyjaciół powiada mu, że są u Petiona. Louvet udaje się tam natychmiast i widzi, że tam radzą najspo- kojniej nad dekretem, który nazajutrz mają przedstawić w Konwencie. Wierzą, iż przypadek da im większość gło- sów i że dekret przeprowadzą. Opowiada im, co się dzieje, oświadcza, co przeciwko nim knują kordelierzy i jakobini, i na koniec wzywa, aby ze swej strony obmyślili jakieś radykalne środki działania. Wówczas Petion, jak zawsze spokojny i obojętny,'wstaje, idzie do okna, otwiera je, patrzy w niebo, wyciąga na zewnątrz ręce i cofając je mówi: - Deszcz pada. Tej nocy nic z tego nie będzie. Przez otwarte okno słychać ostatnie dźwięki zegara bi- jącego godzinę dziesiątą. Cóż to takiego stało się w Paryżu, wieczorem dnia 10 marca i co sprawiło, że wśród wilgotnej ciemności, wśród groźnego milczenia, domy, nieme i ponure, podobne były raczej do grobów? Silne patrole Gwardii Narodowej z nastawionymi ba- gnetami, wojska obywatelskie, żandarmi przeglądający za- kątki każdej bramy i każde przejście byli jedynymi miesz- kańcami miasta, którzy śmieli wyjść na ulicę: instynkt ostrzegał wszystkich, że szykuje się jakaś rzecz straszna, nieznana. Drobny, zimny deszcz, który uspokoił Petiona, bardziej jeszcze powiększył zły humor i niezadowolenie czuwają- cych. Każde spotkanie zdawało się być przygotowaniem do potyczki, bo po rozpoznaniu wszyscy z niedowierzaniem,. powoli i niechętnie wymieniali hasła. Widząc ich potem, jak wracali, można było rzec, iż bali się nawzajem, aby ich kto z tyłu nie napadł. Tego więc wieczoru, kiedy Paryż drżał z panicznej trwo- gi, która stała się zjawiskiem tak częstym, iż powinien był już się do niej przyzwyczaić, tego wieczoru, kiedy skrycie mówiono o potrzebie wyrżnięcia rewolucjonistów, którzy przedtem w przeważającej liczbie głosowali z za- strzeżeniem za śmiercią króla, dziś wahali się wydać wy- rok śmierci na królową, więzioną w Tempie wraz z dzieć- mi i szwagierką - tego wieczoru jakaś kobieta owinięta w mantylę koloru Ula, ukrywszy, a raczej zanurzywszy głowę w kapturze tej mantyli, przemykała się wzdłuż do- mów ulicy Saint-Honore, chroniąc się to w głębi jakiejś bramy, to za rogiem muru, ilekroć dostrzegła z dala nad- chodzący patrol. Stojąc nieruchomo jak posąg, wstrzymy- wała oddech, póki patrol nie przeszedł. Wówczas znów biegła szybko i niespokojnie, póki nowe tego rodzaju nie- bezpieczeństwo nie zmusiło ją powtórnie do zatrzymania się w jakiejś bramie. W ten sposób, dzięki przedsiębranym środkom ostroż- ności, przebiegła już była bezkarnie część ulicy Saint-Ho- hore, gdy nagle na rogu ulicy Grenelle wpadła nie w ręce patrolu, lecz w ręce małego oddziału dzielnych ochotników, którzy jedli obiad w składzie zbożowym, a których patrio- tyzm podniosły liczne toasty wzniesione na cześć przy- szłych zwycięstw. Biedna kobieta krzyknęła i usiłowała umknąć przez uli- cę Coq. - Hej! hej! Obywatelko! - zawołał przywódca ochot- ników, wskutek bowiem wrodzonej człowiekowi potrzeby posiadania dowódców, zacni patrioci już go sobie wy- brali. - Hej! hej! A dokądże to? Uciekająca nie odpowiedziała, lecz biegła dalej. - Pal! - zawołał przywódca. - To przebrany męż- czyzna! To uciekający arystokrata! I szczęk dwóch czy trzech strzelb, nierówno opadają- cych na niepewne ręce, oznajmił biednej kobiecie, że wkrótce rozkaz zostanie wykonany. - Nie! Nie! - zawołała nagle, zatrzymawszy się. - Nie, obywatelu, mylisz się. Nie jestem mężczyzną... - A więc zbliż się - rzekł dowódca - i odpowiadaj. Dokądże to idziesz, nocna piękności? - Ależ, obywatelu, ja nigdzie nie idę... Ja wracam. - A, wracasz? 10 - Tak jest. - Jak na uczciwą kobietę, to zbyt późno wracasz, oby- watelko. - Idę od chorej krewnej. - Biedna mała kotka - powiedział przywódca, ma- chnąwszy ręką tak, że przestraszona kobieta zatrzęsła się gwałtownie. - A gdzie masz kartę? - Kartę? Jak to, obywatelu? Co przez to rozumiesz i czego żądasz ode mnie? - Czy nie znasz dekretu Gminy? - Nie. - Słyszałaś przecież, jak go ogłaszano? - Nie. Cóż to znowu za dekret, mój Boże? - Przede wszystkim już się teraz nie mówi Bóg, lecz Najwyższa Istota. - Przepraszam. Omyliłam się. To stare przyzwycza- jenie. - Złe, arystokratyczne przyzwyczajenie. - Będę się starała poprawić, obywatelu, lecz mówiłeś... - Mówiłem, że dekret Gminy zabrania wychodzić po godzinie dziesiątej wieczorem bez karty obywatelskiej. Czy masz tę kartę? - Niestety, nie mam. - Zostawiłaś ją u swej krewnej? - Nie wiedziałam, że trzeba wychodzić z tą kartą. - A więc chodźmy do najbliższego posterunku, tam wy- tłumaczysz się grzecznie przed kapitanem. Jeżeli będzie z ciebie zadowolony, każe cię dwom żołnierzom odprowa- dzić do domu, a jeżeli nie, zatrzyma cię aż do czasu zasięg- nięcia dokładniejszych informacji. W lewo zwrot, szybko naprzód marsz! Na skutek okrzyku przerażenia, jaki wydała zatrzymana, przywódca ochotników zrozumiał, że biedna kobieta bar- dzo lękała się tego środka. 11 - Oho - rzekł - jestem pewien, żeśmy złowili jakąś znakomitą zwierzynę. No, dalej w drogę, moja mała! I przywódca schwycił rękę podejrzanej kobiety, wziął ją pod ramię i mimo krzyków i łez pociągnął za sobą do posterunku w Palais-Egalite. Zbliżali się właśnie do rogatki Serge-nts, gdy nagle jakiś wysoki młodzieniec, otulony płaszczem, ukazał się na rogu ulicy Croix-des-Petite-Champs w chwili, gdy zatrzymana błagała o wolność. Ale przywódca ochotników, nie zwa- żając na to, grubiańsko pociągnął ją za sobą. Kobieta krzyknęła na wpół ze strachu, na wpół z bólu. Młodzieniec widział walkę, słyszał krzyk, przebiegłszy więc z jednej strony ulicy na drugą, spotkał się oko w oko z małym oddziałem. - Co to jest? Co robicie z tą kobietą? - zapytał tego, który wyglądał na przywódcę. - Nie wtrącaj się, pilnuj lepiej swego nosa. - Co to za kobieta, obywatele, i czego od niej chce- cie? _ powtórzył młodzieniec głosem jeszcze bardziej sta- nowczym. - A ty coś za jeden, że śmiesz nas pytać? Młodzieniec rozpiął płaszcz, na jego wojskowym mundu- rze zabłysła szlifa. - Jestem oficerem, jak widzicie - rzekł. - Oficerem... gdzie? - W Gwardii Obywatelskiej. - Cóż stąd! Cóż nam do tego? - odezwał się jeden z ochotników. - My nie znamy żadnych oficerów Gwardii Obywatelskiej! - Co, co on tam mówi? - zapytał drugi przeciągłym akcentem, charakterystycznym dla ludu, a raczej pospól- stwa paryskiego. - On mówi - powtórzył młodzieniec - że jeżeli szlify nie nakazują szacunku dla oficera, to pałasz nakaże szacu- nek dla szlif. 12 To mówiąc, nieznajomy obroAca młodej kobiety cofnął się o kroik, odrzucił fałdy swego płaszcza i przy świetle latarni błysnął jego szeroki, mocny pałasz. Potem nagłym ruchem, świadczącym, że nawykł do zbrojnej walki, chwy- cił przywódcę ochotników za kołnierz kurtki i przytykając mu koniec pałasza do gardła, rzekł: - Teraz pomówimy z sobą po przyjacielsku. - Ależ, obywatelu!... - odpowiedział przywódca, usi- łując się wyrwać. - Uprzedzam cię, że jeśli się tylko poruszysz, jeśli po- ruszy się któryś z twoich ludzi, natychmiast rozpłatam cię mym pałaszem. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|