[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Smolin automatycznie nakleił w myśli etykietkę. Nie więcej, ale też nie mniej. Rzecz w pełni atrybuowana, fakt podarowania odnotowany został w dwóch czy trzech drukowanych pamiętnikach, zresztą świadectwo staruszki też jest coś warte. Dlatego nie ma co myśleć, że uda się zamachnąć na historyczną czapeczkę w celu handlowym, psia jego... Staruszka wyśpiewywała niczym kurski słowiczek, cała zrobiła się uduchowiona, natchniona, nawet jakby odmłodniała o znaczną ilość latek, gdy wspominała, jak gorąco przytakiwał Fidelowi towarzysz Che, jak Nikita Siergiejewicz Chruszczow, obecny przy tym (a jakże!), dreptał z tępawo-triumfującą miną, czasem wstawiając słówko odnośnie do radzieckich samorodków i kubańsko-radzieckiego braterstwa... Smolin słuchał ze stoicyzmem, ale w głowie ze zdrowym zawodowym cynizmem stukał mu kalkulator, przekładający wszystko, na co padało spojrzenie, na cyferki. Zorientowani ludzie dobrze wiedzą, że antyki to bynajmniej nie tylko obsypane diamentami złote tabakierki, bezcenne obrazy, antyczne gemmy i inne oszałamiająco drogie starocie. Właściwie mówiąc, antykiem jest wszystko, co tylko chcecie. Byle tylko miało latek tak z pół setki, a czasem nawet nie więcej niż dwadzieścia. Sprzedać można wszystko, ponieważ znajdą się chętni nie tylko na złotą papierośnicę, ale i na najbardziej prozaiczną uczniowską obsadkę ze stalówką z czasów obalenia Chruszczowa, a nawet na same leciuteńkie stalóweczki (masa rodzajów!) i na niewywrotny kałamarz z tychże lat. Słowem na wszystek były chłam, który kiedyś z zadziwiającą łatwością wyrzucano do śmietników. Dlatego dzisiaj, na przykład, ze świecą nie znajdziecie, powiedzmy, odznaki kolejowej z parowozikiem na tle pięcioramiennej gwiazdy - chociaż kiedyś naklepano ich, z grubsza biorąc, kilka milionów. Nie dalej jak wczoraj za trzysta dolców poszły kolejarskie pagony - to w Szantarsku, bo w Moskwie poleciałyby z pewnością znacznie drożej. I tak dalej... Pokój, w którym siedział Smolin, był istnym składem antyków - niedrogich, ale w obfitości: i 40-letnie plastikowe koteczki, i lampa na biurko jeszcze bardziej szacownego rocznika, i metalowy przekładany kalendarz, i wazoniki-statuetki (w ostatnim roku ceny porcelanowych przedmiotów powszechnego użytku z minionych lat podskoczyły trzykrotnie i zatrzymać się nie mają zamiaru)... i czego tam nie było! Sprzedać można wszystko. Jednak najważniejsze - obrazy nieboszczyka, drogiego Fiodora Stiepanowicza Biedrygina, których w mieszkaniu, połączonym z sąsiednim, przekształconym na pracownię (szczodry dar Nikity Siergiejewicza, przekazany pod wpływem kubańskiego zachwytu), było mnóstwo, a oprócz nich etiudy, szkice, linoryty i inne rodzaje wieloletnich prac mistrza pędzla... Od wieków wiadomo, że popyt na tego, czy innego malarza to rzecz nie do przewidzenia, czasem zgoła irracjonalna. Nie mająca nic wspólnego z pojęciami „geniusz" i „beztalencie" - po prostu czasem huknie coś, co wywołuje straszny błysk podniecenia. Jak to było w czasach pierestrojki, strach wspomnieć, z kierunkiem znanym jako soc-art: cała zagranica wariowała na jego punkcie, wyrachowane zagraniczne chłopiska wyrzucały szalone pieniądze, a później moda jakoś niezauważalnie spłynęła i kupionego w pośpiechu, po szalonych cenach już za takie same za nic nie uda się sprzedać. Dokładnie tak dostało się niektórym krajowym bankierom, którzy za niesamowite pieniądze kupili sobie coś w rodzaju Malewicza: wisieć to ono wisi, ale za tę samą kasę takiego wała zhandlujesz... Coś podobnego zdarzyło się również z nieboszczykiem Biedryginem, który nagle, w wyniku absolutnie nieogarnionego rozumem procesu złapał ciąg. Taniej niż za pięć sztuk dolców obraz średnich rozmiarów poza stolicą nie idzie, w Moskwie zaś tamtejsze żuki nakręcają jeszcze ze dwieście procent. Tyle że popyt kilkakrotnie przewyższa podaż: prawie dziewięćdziesiąt procent płócien Biedrygina, pozostających w Szantarsku w prywatnych rękach, już zostało wyssane, a te sąsieki, na których niczym, z przeproszeniem, pies ogrodnika, siedzi babcia Faina Anatoliewna, są nie do ruszenia... Dlatego że babulka, proszę ja was, ma ideały i przekonania nic nie zmienione od czasów, gdy po tym oto pokoju biegał ekspansywny Fidel. I nie są potrzebne babuli pieniądze, ponieważ one, tak naprawdę, to trywialność i brud i nic się z nią nie da zrobić... Zmęczyła się nasza staruszencja snując opowieść o czasach teraz niemal zamierzchłych, przycichła, herbatkę zaczęła popijać... I Smolin, korzystając z pauzy, ostrożniutko odezwał się: - Faino Anatoliewno, w rzeczy samej, powinna pani napisać pamiętniki. Dobrze by się czytały nawet w naszych nieprostych czasach. Kłamią wszyscy, jakoby teraz mają powodzenie tylko kryminały i porno, poważna literatura również jest chodliwa... Ale ja nie o tym chciałbym, proszę mi łaskawie wybaczyć... Gdybyśmy wrócili do naszej dawnej rozmowy o sprzedażach... Odstawił filiżankę (również staroć ze znakomitych niegdyś chińskich serwisów z kwiatem bzu, dawniej artykuł powszechnego użytku, ale weź teraz i znajdź...) i zawiesił głos z głębokim spojrzeniem, absolutnie uczciwym, może nawet odrobinę naiwnym. W żadnym wypadku nie wolno było przegiąć. Staruszka odstawiła pustą filiżankę, jej sucha rączka uniosła się w zdecydowanie niezłomnym geście - już było jasne, że kolejna runda będzie przegrana. - Wasiliju Jakowlewiczu - odezwała się stara wdowa głębokim tonem. Proszę tylko nie pomyśleć, że jestem do pana źle nastawiona... Proszę mi wierzyć, nic podobnego. Niezły z pana człowiek, jestem panu w wielu sprawach zobowiązana, pomagał pan, proszę nie zaprzeczać, bezinteresownie... Jednak pan jest, proszę się nie pogniewać, przede wszystkim handlowcem... - Ależ, co tam, Faino Anatoliewno - rzekł Smolin ze smutkiem w głosie. - Proszę mówić wprost, handlarz. Po co robić ceregiele z osobnikiem zgoła nieinteligenckiej profesji... - Co też pan mówi! - wykrzyknęła staruszka z niekłamaną urazą. - Bynajmniej nie miałam zamiaru pana dotknąć podobnym słowem... Skądże znowu? Handel antykami to rzemiosło stare, w pełni szacowne, odnotowane przez klasyków, choćby wziąć Waltera Scotta... Ja absolutnie nie w poniżającym sensie, serdeńko! Po prostu... Jakby to powiedzieć... Nasze dążenia życiowe są diametralnie sprzeczne, zgodzi się pan. Każde z nas patrzy z własnej dzwonnicy, ze swojego ździebełka. Pan, co jest zrozumiałe i absolutnie uzasadnione, chciałby wziąć to wszystko i jak najszybciej sprzedać... - Istotne uściślenie - powiedział Smolin neutralnym tonem. - Pieniądze, Faino Anatoliewno, w większości dostałaby pani, mnie zaś od niniejszych negocjacji przypadłby nieszczególnie wysoki procent... - Któż mógłby wątpić. Nigdy pana nie podejrzewałam o próbę oszukania biednej starej kobiety... Chodzi o co innego, Wasiliju Jakowlewiczu. Po pierwsze, pieniądze nieszczególnie są mi potrzebne, w moim smutnym wieku, przy całkowitym braku spadkobierców i bliskich... Po drugie, co ważniejsze, jeśli zacznie pan sprzedawać obrazy, rozproszy je pan po kraju. Czy nie tak? Rozlecą się we wszystkie strony byłej wielkiej i nieobjętej... Przecież nie ma pan nabywcy, gotowego kupić całą spuściznę twórczą Fiedi z zamiarem, iżby jej nigdy nie dzielić? - Nie - przyznał Smolin. - Widzi pan... Dla pana, być może, wszystkie te wysokie słowa są nawet śmieszne, jednak ja, mój drogi, czuję się zobowiązana, żeby Fiediną puściznę zachować w nietykalności i całości. Fiedi w żaden sposób nie można stawiać obok wielkich, jednakże, zgodzi się pan, należy on do artystów nietuzinkowych... I nigdy nie pójdę na to, żeby tę twórczość rozproszyć... Wszystko musi być zachowane w całości. - Doskonale panią rozumiem i nie dyskutuję. Proszę nie myśleć, że nie rozumiem... Jeśli wszak będziemy realistami, Faino Anatoliewno... Surowymi realistami, niestety... Przecież przy tym automatycznie pojawia się pytanie: dokąd... Proszę wybaczyć pewien cynizm, ale nie jest pani wieczna... Mówię to nie z wyższością, ale z pełnym zrozumieniem: ostatecznie mam pięćdziesiąt cztery lata, są i choroby, i dzwoneczki, tak że sam nie jestem z tych żwawych młodzieńców... Spadkobierców, sama pani przyznaje, nie ma. Gdyby się coś stało, nie daj Boże, nie daj Boże! Wszystko to - zrobił płynny szeroki gest - przejmie państwo, to znaczy praktycznie nikt. A państwo... ja o państwie, przyznaję, nie mam najlepszego zdania. Przede wszystkim dlatego, że państwo lata wysoko i do drobiazgów się nie zniża. Oboje rozumiemy, co znaczą te obrazy, a czy zrozumie je przypadkowy urzędnik, który będzie przeglądał bezpański majątek... Jestem handlowcem, co tam, handlarzem, ale ja, Faino Anatoliewno, ostatecznie doskonale wiem, czym handluję, natomiast dzisiejsi obojętni klerkowie... Tysiąc razy proszę wybaczyć, że poruszyłem tak delikatne kwestie... - Ależ co pan - powiedziała staruszka ze smutnym, jakby nieobecnym uśmiechem. - Wszystko dobrze, wszystko logiczne. Sama wiem, że czas. Myślałam o tym nieraz. Rzeczywiście, nasze muzeum zrezygnowało z przyjęcia kolekcji, ponieważ nie dysponuje pomieszczeniami... Smolin z żalem, z najszczerszym współczuciem pokiwał głową. Staruszka o tajemnych sprężynach tej decyzji wiedzieć nie mogła. Jednak przyczyna, jeśli chcieć znać prawdę, była w tym, że dyrektor muzeum, który ze dwadzieścia lat zbierał odznaki emitowane przez Imperium Rosyjskie, oczywiście się nie powstrzymał przed podsunięciem Smolinowi pary unikatów. Kosztowało to Smolina trzy sztuki dolców, za to dyrektor (chociaż odrobinkę gardząc sobą w głębi duszy) będzie wymawiał się przed staruszką brakiem pomieszczeń i dziesiątkiem innych powodów... - Słyszałem - powiedział Smolin. - A nasze władze, niestety, są indyferentne i do sfinansowania utworzenia tutaj muzeum wcale się nie palą... - Niestety... - Widzi więc pani - powiedział Smolin z największą ostrożnością, zabarwiając głos smutkiem, a nawet zmartwieniem. - Powstaje dylemat: być może, jednak lepiej sprzedać obrazy, niż narażać je na ryzyko przepadku... Tak przynajmniej trafią w dobre ręce, niechby nawet pojedynczo. A jeśli... Nie chcę myśleć, że obrazy mogą przepaść. Nie można przecież trzydzieści lat handlować antykami i nie być przejętym, to nie kartofle przecież, czy buraki, słowo daję... - W najmniejszym stopniu nie wątpię w pańskie pobudki. Ta obawa przynosi panu zaszczyt, Wasiliju Jakowlewiczu. Jednak nie wszystko jeszcze stracone, wie pan. Są możliwości... - To znaczy? Starsza pani uśmiechnęła się blado. W jej głosie dała się nawet słyszeć odrobina triumfu: - Proszę sobie wyobrazić, pojawiła się szansa utworzenia muzeum w atelier... Tylko szczegółów na razie panu nie zdradzę i niech pan nawet nie prosi, zarówno dlatego, że mnie stanowczo proszono, jak też ze zwykłego przesądu... Jakby nad uchem huknęło mu z obu luf! Smolin sprężył się, jak wilk do skoku, ale na zewnątrz to, oczywiście, w żaden sposób się nie ujawniło, jego poza pozostała tak samo niedbała, wyraz twarzy zaś beztroski. Myśli skakały gorączkowo. Czy to znaczy, że ktoś babkę urabia? Nie do wiary, że urzędnicy miasta nagle, ni z tego, ni z owego, rozgorzeli pragnieniem bezinteresownego uratowania niebagatelnych wartości narodowych - nie widać było dotąd po nich takiego altruizmu i filantropii. Kampanii ochrony dziedzictwa kulturalnego w Szantarsku nie planuje się, nikt namaszczony władzą sytuacją się nie przejmował, polecenia z góry nie nadeszły... Och, nie podoba mi się to wszystko... Jednak męczyć babulki nie ma co, bo jeżeli inteligentka starej daty dała komuś słowo, że będzie trzymać język za zębami, to będzie... - I nawet żadnej aluzji nie może pani? - Nie mogę, Wasiliju Jakowlewiczu, proszę darować... - No cóż - powiedział tak samo beznamiętnie. - Z jednej strony, nawet się cieszę, słowo daję, że nic się obrazom nie stanie i niepokoić się o ich los nie ma potrzeby... Z drugiej... Jest pani pewna, że nie ma w tym afery, oszustwa i tak dalej? - Tak myślę - odparła staruszka z beztroskim wyrazem twarzy. - Tak myślę. - Najważniejsze to starać się ustrzec pochopnych kroków... Proszę pamiętać, że zawsze jestem gotów być konsultantem, doradcą, kim tylko pani zechce. Bezpłatnie, bez cienia korzyści, rozumie pani. Nie można ciągle myśleć o korzyściach... - Wasiliju Jakowlewiczu, przyjdzie czas i z całą pewnością się do pana zwrócę - zapewniła staruszka. - Może pan być pewny. - Przyjemnie to słyszeć... - powiedział Smolin. - À propos, co z guziczkami? - Och... - na pomarszczonej twarzy staruszki odbiło się wyraźne zmieszanie. - Znowu je gdzieś wsadziłam, oba... - Faino Anatoliewno... - nie wytrzymawszy, zmarszczył się gość. - No cóż pani, naprawdę... Proszę poszukać i schować głęboko, kto wie... Błagam panią! - No dobrze, dobrze, popatrzę... Ciężko wstała z fotela (przedwojenny, odnowiony przez samego Maestra, dwie sztuki dolców co najmniej), podeszła do serwantki i zaczęła bez pośpiechu wyciągać szufladki. Smolin, korzystając z tego, że babula stała tyłem do niego, ciężko westchnął, wpatrzony w sufit. To była jego osobista inicjatywa, zrealizowana za własne pieniądze (niewielkie) - nadajnik na balkonie, niezależne zasilanie na wypadek odcięcia elektryczności, dwa breloczki z guzikami, w razie czego radiowóz z uzbrojonymi zuchami jednej z agencji ochrony zjawi się przed domem po kilku minutach. Kochana Faina Anatoliewna do tej pory sądzi, że o to absolutnie bezpłatnie postarały się władze miasta, no i dobrze... Zmęczony i przygnębiony oglądał pejzaż za oknem: malownicze sosny, szeroka rzeka, za rzeką ostro wznoszą się zbocza porosłe dziką tajgą. Miasto-satelita Szantarska, zbudowane niegdyś wyłącznie dla elektrowni wodnej, dlatego mieszkali tu głównie komsomolcy-entuzjaści - romantyka lat sześćdziesiątych, szczera wiara w wysokie ideały. Nawet teraz, po dwudziestu latach przebudowy, aura ta nadal daje znać o sobie - miasto praktycznie się nie rozrastało, a podstarzałych komsomolców-entuzjastów, którzy do dzisiaj nie stracili nostalgicznej wiary w ideały, jest tu bez liku. Choćby Faina Anatoliewna. I spróbuj jej wytłumaczyć realia epoki: jeśli w mieszkaniu zgromadzono malarstwa na jakieś trzysta tysięcy dolców (i to według szantarskich, nie stołecznych cen!), a mieszka w nim tylko babula - staruszencja, nie obciążona stałą ochroną w postaci pary fizylierów w przedpokoju, to wcześniej czy później, wróżki tu nie potrzeba, z pewnością znajdą się bezwstydne zuchy... Można się dziwić, że nie objawili się do tej pory - Syberia jednak, nie stolica... Zabrzęczał dzwonek. Nie odwracając się, staruszka poprosiła: - Wasiliju Jakowlewiczu, gdyby pan zechciał... Kierując się do przedpokoju włożył rękę do lekkiej kurtki i delikatnie dotknął palcami paralizatora - na wszelki wypadek, z przezorności, nieoczekiwany dzwonek do mieszkania, z którego można wynieść trzysta tysięcy dolców, trzeba to wiedzieć, czasem jest brzemienny w skutki i lepiej przesadzić, niż nie dopilnować... Miał wielką nadzieję, że jego uczciwa, otwarta fizjonomia wciąż pozostaje beznamiętna. Aczkolwiek były powody do zdziwienia: na klatce w towarzystwie jakiegoś długowłosego młodego człowieka stała Daszeńka Berger. Niczym niewyróżniające się dwudziestoletnie ładniutkie stworzenie w lekkich spodniach i białym topiku, z gołym, zgodnie z dzisiejszą modą, brzuszkiem oraz srebrną kulką piercingu w lewym nozdrzu. Trzeci rok instytutu sztuki, gwiazd z nieba nie chwyta, talentami nie błyszczy i wątpliwe jest, czy wybije się na wielką śpiewaczkę operową, to nie Chworostowski. Panienka, jak panienka, nieźle byłoby ją, oczywiście, przelecieć wnikliwie a bez pośpiechu i to wszystko, co można o niej powiedzieć... Tylko że owo młode apetyczne stworzenie to rodzona wnuczka szantarskiej żywej legendy, kolekcjonera numer jeden, Nikifora Stiepanycza Czepurnowa, przezywanego Kościejem lub Potrzaskiem: w pierwszym przypadku za wiek, osiemdziesiąt cztery latka, w drugim zachwyt, z latami prawie nieosłabły. Uśmiechnąwszy się do niej z galanterią, Smolin zrobił przejście, przepuszczając do mieszkania dziewczynę i jej towarzysza - długowłosego junaka o wiolinowym wyglądzie, sądząc po trójkolorowym jubileuszowym znaczku na koszulce, również wychowanka instytutu sztuki. W głowie kłębił się mu istny galimatias. Daszeńka do tej pory nie była notowana na polu zainteresowań starymi przedmiotami, nie ujawniała się w tym towarzystwie, ale jeśli wziąć pod uwagę, czyja to wnuczka... Jeśli wspomnieć usłyszaną dopiero co wzmiankę o jakimś nieznanym dobroczyńcy, który zatroszczył się o stworzenie muzeum w domu... Cóż to, Kościej do babuleńki wyciąga łapy? Kościej w ostatnim czasie oklapł, lata robią swoje,...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|