« M E N U » |
»
|
» Ktoś, kto mówi, że nie zna się na sztuce, źle zna samego siebie. | » Aldiss, JEZYKI, En espanol, A | » Aldiss, | » Aksjonow Wasilij - Moskiewska saga 03 - Wiezienie i pokoj, E Książki także, Wasilij Aksjonow | » Alexander Hawke 03 - Lewiatan - Bell Ted, E-BOOK - różne do przejrzenia, E-book Nowe hasło 123 | » Akty Caine'a 03 - Caine Czarny Nóż - Stover Matthew Woodring, 1, A tu dużo nowych ebooków | » Akte X Stories 03 Sophie, Nauka języków, Język niemiecki, Lektura w języku niemieckim | » Akunin Boris - Kryminał prowincjonalny 03 - Pelagia i czerwony kogut, E-BOOKI, Nowe (h - 123) | » Aleksander Gieysztor - Mitologia Słowian, 05 - Ebook | » Alistair Maclean - Tabor(1), E-books | » Akumulator do ATLAS COPCO 1602 D 1602 D, akumulatory budowlane |
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkolobrzeginfo.keep.pl
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Brian W. Aldiss Zima Helikonii PrzełoŜył: Tomasz WyŜyński ISKRY Tytuł oryginału: Helliconia Winter Ilustracja na okładce: Janusz Gutkowski Redaktor: Zofia Uhrynowska Redaktor techniczny: ElŜbieta Kozak Korektorzy: Jolanta Rososińska, Jolanta Spodar ISBN 83-207-1381-1 Copyright © 1985 by Brian W. Aldiss For the Polish edition copyright © 1992 by Wydawnictwo „Iskry", Warszawa Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1992 r. Wydanie I. Ark. wyd. 18,2. Ark. druk. 17. Papier offset, kl. III, 70 g, 61 cm (rola). Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 210/1100/91. Patrzaj — oto i ziemia, i morze, co ją chłodzi, i wiatr miły, i upał gorący, rzeczy owe, Którym ziemia zawdzięcza treść swoją i budowę, Skoro ze śmiertelnego są utworzone ciała, Musi mieć takie samo ciało natura cała. (...) Dalej, jako Ŝe wszystko, co ziemia Ŝywi i tuczy, Musi w tej samej mierze znowu do ziemi wrócić, śe ziemia dla wszystkiego, co kiedyś się z niej urodziło Jak ze wspólnej matki, będzie teŜ wspólną mogiłą, Więc raz się wyczerpuje ziemia, a raz odnawia. Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p.n.e. W przekładzie Edwarda Szymańskiego, PWN, 1957 (Księga V, 235—239, 256—260). PROLOG Luterin wyzdrowiał. Tajemnicza choroba minęła. Pozwolono mu wychodzić na dwór. ŁoŜe pod oknem, bezruch, siwowłosy preceptor przychodzący dzień w dzień naleŜeli juŜ do przeszłości. śył i z rozkoszą wdychał chłodne powietrze. Z góry Shivenink dął lodowaty wicher zdzierający korę z północnej strony drzew. Mróz orzeźwił Luterina. ZaróŜowiły mu się policzki, ciało zaś wczuło się w ruchy wierzchowca, na którym przemierzał włości ojca. Wydał gromki okrzyk i wbił ostrogi w boki mustanga, zmuszając go do galopu. Zostawiwszy za plecami cichnący głos dzwonu we dworze, gdzie spędził jak w więzieniu cały rok, pognał drogą przez pole zwane nadal Winnicą. Upajał go pęd, wiatr, gorączkowy szum własnej krwi. Wokół rozciągał się majątek ojca, surowa północna posiadłość, mikro-kosmos bagien, gór, dolin, wartkich potoków, mgieł, śniegów, borów, wodospadów — lecz Luterin starał się nie myśleć o wodospadzie. śyły tu miriady dzikich zwierząt, których nie przetrzebiły nawet ciągłe wyprawy łowieckie ojca. W górach myszkowały fagory. Niebo przesłaniały stada wędrownych ptaków. Niebawem, za przykładem rodzica, sam wybierze się na polowanie. Zamarłe Ŝycie rozbudziło się na nowo. Powinien się radować i zapomnieć o mroku czającym się na krańcach świadomości. Przegalopował koło półnagich niewolników, którzy ujeŜdŜali jajaki w Winnicy, uczepieni rozpaczliwie uzd. Spod kopyt zwierząt pryskały kretowiska. Luterin Shokerandit wspomniał krety z sympatią. Nie zwaŜały one na kaprysy obydwu słońc. Polowały i rozmnaŜały się o kaŜdej porze roku. Po śmierci poŜerali je pobratymcy. Ich Ŝycie było nie kończącym się tunelem, gdzie samce poszukiwały poŜywienia i samic. Zapomniał o nich, gdy chorował. — Królestwo kretów! — wykrzyknął, podskakując w siodle i stając w strze- mionach. Pod kaftanem ze skóry aranga poruszyły mu się na ciele wiotkie fałdy tłuszczu. Przyśpieszył biegu. Potrzebował ćwiczeń, by odzyskać sprawność bojową. JuŜ dziś, na pierwszej przejaŜdŜce od małego roku, pozbywał się nadwagi. Zmarnował w łoŜu swoje dwunaste urodziny. LeŜał ponad czterysta dni, przez większość czasu sparaliŜowany i niemy. Posłanie, komnata, dwór rodziców, wielka posępna rezydencja DzierŜyciela Koła, stały się jego grobowcem. Teraz naleŜało to do przeszłości. Luterin czerpał siły z wierzchowca, z drzew umykających do tyłu, z własnych zasobów wewnętrznych. Ze sceny świata usunęła go niszczycielska siła, której natury nie pojmował. Teraz powrócił i zamierzał odegrać swoją ulotną rolę. Zanim dotarł do dwuskrzydłowej bramy wjazdowej, otworzył ją przed nim niewolnik. Luterin pogalopował naprzód, nie zwalniając biegu ani nie spoglądając na boki. Świst wiatru w uszach przypominał wycie ogara. W dali ucichły znajome dźwięki dworskiego dzwonu. Słychać było tylko dzwoneczki uprzęŜy i tętent kopyt. Nad południowym horyzontem świeciły nisko Bataliksa i Freyr. DuŜe i małe słońce wśród pni drzew. Dotarłszy do wiejskiego gościńca, Luterin zwrócił się do nich plecami. Rok po roku Freyr zniŜał się na niebie Sibornalu, doprowadzając ludzi do szaleństwa. Nadchodził kres znajomego świata. Pot na jego piersi stygł błyskawicznie. Luterin odzyskał siły i zamierzał nadrobić stracony czas, oddając się zalotom i łowom niczym krety. Mógł dotrzeć na musłangu na skraj nieprzebytego boru kaspiarnów, sięgającego do najdalszych zakamarków gór. Niedługo zapuści się w owe lasy, utonie w nich, rozkoszując się własną podstępnością, jak zwierzę wśród zwierząt. Ale najpierw utonie w objęciach Insil Esikananzi. Roześmiał się. — Masz w sobie coś dzikiego, chłopcze — rzekł ongiś ojciec, gdy Luterin coś zbroił. Patrzył na syna właściwym sobie chłodnym wzrokiem, połoŜywszy mu dłoń na ramieniu, jakby chciał oszacować miarę dzikości w jego ciele. Luterin spuścił oczy, nie mogąc znieść tego spojrzenia. CzyŜ moŜna kochać syna, który boi się odezwać przed obliczem ojca? Między nagimi drzewami ukazały się w dali szare dachy klasztorów. Nie opodal znajdowała się brama majątku Esikananzich. Wyczuwając, Ŝe musłang opada z sił, Luterin pozwolił mu przejść w kłus. Zwierzę szykowało się do snu zimowego. Musłangi staną się wnet bezuŜyteczne jako wierzchowce. Pora ujeŜdŜać oporne, lecz wytrzymałe jajaki. Kiedy niewolnik otworzył bramę, musłang przeszedł przez nią stępa. Z przodu dobiegał znajomy głos dzwonu Esikananzich, ledwo słyszalny w porywach wiatru. Luterin modlił się do Boga Azoiaxica, by ojciec nie dowiedział się o jego stosunkach z samicami Ondodów, o wszeteczeństwach, jakich się dopuścił na krótko przed chorobą. Ondodki dawały mu to, czego odmawiała jak dotąd Insil. Musi oprzeć się pokusie. Jest męŜczyzną. Na skraju puszczy stały obskurne chaty, dokąd chodził wraz z kolegami ze szkoły, między innymi z Umatem Esikananzim, by zadawać się z bezwstydnymi ośmiopalczastymi wiedźmami przybyłymi z samego serca boru. Mówiono, Ŝe sypiają równieŜ z samcami fagorów. CóŜ, więcej się to nie powtórzy. NaleŜy to do przeszłości, podobnie jak śmierć brata. I podobnie jak o śmierci brata, trzeba o tym zapomnieć. Dwór Esikananzich nie odznaczał się urodą. Cechowała go przede wszystkim toporność. Wzniesiono go, by opierał się brutalnym atakom północnego klimatu. Podstawę stanowił rząd ślepych łuków i dopiero na pierwszym piętrze zaczynały się wąskie prześwity zamknięte cięŜkimi okiennicami. Budynek miał kształt ściętej piramidy. Dzwon brzmiał niewyraźnie, jakby dochodził z granitowego serca gmachu. Luterin zsiadł z musłanga, wszedł po schodach i pociągnął za dzwonek u drzwi. Był barczystym młodzieńcem odznaczającym się wysokim wzrostem właściwym Sibornalczykom. Jego okrągła twarz wydawała się stworzona do wesołości, choć teraz, przed spotkaniem z Insil, zmarszczył brwi i zacisnął wargi. Napięcie malujące się na jego twarzy upodobniło go do ojca, mimo Ŝe oczy, szare i przejrzyste, róŜniły się bardzo od ciemnych nieprzeniknionych źrenic rodzica. Jasnoruda kędzierzawa czupryna opadająca na szyję kontrastowała wyraźnie ze schludną fryzurą ciemnowłosej dziewczyny, przed której oblicze go zaprowadzono. Insil Esikananzi była urodzoną arystokratką. Przemawiała ostro i wyniośle. Szydziła. Kłamała. Udawała bezbronną, lecz stawała się władcza, jeśli miała z tego korzyść. Jej chłodny uśmiech nie wyraŜał uczuć, lecz stanowił raczej ustępstwo na rzecz dobrych manier. Z nieprzeniknionej twarzy spoglądały fiołkowe oczy. Szła korytarzem z dzbanem wody w dłoniach. ZbliŜywszy się do Luterina, uniosła pytająco podbródek, jakby coś ją zdumiało. Kapryśny charakter Insil wydawał się Luterinowi niezmiernie pociągający. Byli zaręczeni zgodnie z umową zawartą przez ich ojców w chwili narodzin Insil, by scementować sojusz dwóch najpotęŜniejszych rodów w okolicy. Kiedy znaleźli się sam na sam, Luterina omotała natychmiast dawna sieć sekretów, pajęczyna melancholii, jaką snuła wokół siebie Insil. — O, Luterinie, widzę, Ŝe stanąłeś na nogi. Jak cudownie! I niczym wytworny narzeczony uperfumowałeś się aromatem musłangów, nim złoŜyłeś wizytę przyszłej małŜonce. Urosłeś leŜąc w łoŜu, zwłaszcza w talii. Chciał ją objąć, lecz zasłoniła się dzbanem. Otoczył ramieniem jej smukłą kibić, a ona poprowadziła go olbrzymimi ponurymi schodami, gdzie wisiały portrety antenatów rodu. Skurczeni ze starości, patrzyli przed siebie martwym wzrokiem. — Nie drwij ze mnie, Sil. Niedługo znów zeszczupleje. Jak dobrze wrócić do zdrowia! Na kaŜdym stopniu dźwięczał lekko jej dzwoneczek. — Mama jest taka słaba... Ciągle choruje. Moja szczupłość to oznaka choroby, nie zdrowia. Masz szczęście, Ŝe przyjechałeś, gdy moi nudni rodzice i równie nudni bracia, wraz z twoim druhem Umatem, uczestniczą w jakiejś nudnej ceremonii. Pewnie się spodziewasz, Ŝe ci się oddam? Oczywiście podejrzewasz, Ŝe w czasie twojego rocznego snu zimowego gziłam się na sianie z chłopcami stajennymi, synami niewolników. Poprowadziła go korytarzem wyłoŜonym wytartymi madyjskimi dywanami, pod którymi skrzypiała podłoga. Szła blisko, nieziemska w szarym świetle wpadającym przez szpary w okiennicach. — Czemu dręczysz moje serce, Insil, skoro naleŜy do ciebie? — Nie potrzebuję twojego serca, tylko duszy. — Roześmiała się. — Nie trać otuchy. Uderz mnie, jak to robi ojciec. Czemu nie? CzyŜ kara nie jest istota Ŝycia? — Kara?! — spytał gorąco. — Posłuchaj, pobierzemy się i uczynię cię szczęśliwą. Pojedziemy razem na łowy. Nic nas nie rozłączy. Zapuścimy się w najdziksze ostępy... — Wiesz, Ŝe bardziej od lasów interesują mnie komnaty. Przystanęła z dłonią na klamce, uśmiechając się prowokująco, wysuwając ku Luterinowi drobne piersi zakryte płótnem i koronkami. — Świat nie jest taki zły, Sil. Nie śmiej się. Czemu traktujesz mnie jak głupca? Znam cierpienie równie dobrze jak ty. Cały mały rok spędzony w łoŜu, czyŜ to nie najgorsza kara, jaką moŜna sobie wyobrazić? Insil przyłoŜyła mu palec do podbródka i przesunęła ku górnej wardze. — Twój paraliŜ pozwolił ci sprytnie uniknąć czegoś jeszcze gorszego: Ŝycia pod władzą naszych autokratycznych rodziców, w naszym autokratycznym społeczeństwie, gdzie ty na przykład musisz spółkować z nieludźmi, by znaleźć zaspokojenie... Uśmiechnęła się, widząc rumieniec Luterina, i ciągnęła słodziutko: — Nie rozumiesz, dlaczego cierpisz? Zarzucałeś mi często, Ŝe cię nie kocham, i moŜe to prawda, ale czyŜ nie troszczę się o ciebie bardziej niŜ ty sam? Rozmowa z Insil stanowiła udrękę. — O co ci chodzi? — Twój ojciec jest w domu czy na łowach? — Jest we dworze. — O ile pamiętam, wrócił z polowania zaledwie dwa dni przed śmiercią 10 twojego brata. Dlaczego Favin popełnił samobójstwo? Podejrzewam, Ŝe wiedział coś, czego ty nie chcesz wiedzieć. Nie spuszczając z Luterina ciemnych oczu, otworzyła drzwi za swoimi plecami. Stali na progu w promieniach słońca, bliscy, a jednak dalecy. Luterin porwał Insil w ramiona, drŜąc na myśl, Ŝe jest mu równie potrzebna jak zawsze i równie tajemnicza. — Co wiedział Favin? Co powinienem wiedzieć ja? Oznaką władzy Insil nad Luterinem było to, Ŝe stale zadawał jej pytania. — Twój paraliŜ wywołało właśnie to, co wiedział twój brat, a nie jego samobójstwo, jak się wszystkim wydaje. Miała dwanaście lat i kwadrę i do niedawna była jeszcze dzieckiem, choć napięcie w jej gestach czyniło ją na pozór znacznie starszą. Uniosła brwi na widok zdumienia Luterina. Wszedł za nią do komnaty. Chciał zadawać dalsze pytania, lecz milczał onieśmielony. — Skąd to wiesz, Insil? Wymyśliłaś to wszystko, Ŝeby się wydawać tajemniczą. Wiecznie zamknięta w tych komnatach... Postawiła dzban na stole, na którym leŜał bukiet zebranych wcześniej białych kwiatów. Ich kielichy odbijały się niewyraźnie w politurze blatu. — Postaram się tak cię wychować, Ŝebyś nie wyrósł na jednego z nich... — rzekła jakby do siebie. Podeszła do okna obramowanego cięŜkimi brązowymi draperiami sięgającymi od sufitu do podłogi. ChociaŜ odwróciła się plecami, Luterin czuł, Ŝe nie patrzy na dwór. Światło dwóch słońc, padające z róŜnych stron, czyniło ją zwiewną, nieziemską, a jej cienie na posadzce wydawały się bardziej materialne od niej. Znów miał przed sobą nieuchwytną Insil. Nigdy przedtem tu nie wchodził. Była to typowa komnata Esikananzich, przeładowana cięŜkimi meblami. Unosił się w niej dziwny odpychający zapach. MoŜe był to tylko skład mebli na czas zimy Weyra, gdy nikt nie będzie wyrabiał mebli? W pokoju stała zielona kanapa z rzeźbionymi poręczami i olbrzymia szafa. Wszystkie meble pochodziły z zagranicy: Luterin poznał to po stylu. Zamknął drzwi i patrzył w zadumie na Insil. Zapomniawszy na pozór o jego istnieniu, napełniła wazon wodą z dzbana i jęła' układać bukiet, niedbale przesuwając łodyŜki smukłymi palcami. — Moja matka teŜ stale choruje, biedaczka — westchnął Luterin. — Dzień w dzień zapada w pauk i łączy się z duchami swoich rodziców. Insil spojrzała na niego ostro. — A ty, leŜąc w łoŜu, nie nabrałeś tego zwyczaju? — Nie. Mylisz się. Ojciec mi zabronił. Poza tym... poza tym jest coś jeszcze... Insil przyłoŜyła ręce do skroni. — Pauk to rozrywka gminu. Zabobon. Wpadać w trans i schodzić do świata cieni, gdzie gniją ohydne trupy... Brr, to wstrętne. Na pewno tego nie robisz? — Nigdy. Myślę, Ŝe pauk to przyczyna choroby matki. — A niech cię! Ja uprawiam pauk codziennie. Całuję babkę w usta pełne robaków... — Parsknęła śmiechem. — Nie rób takiej głupiej miny, Ŝartowałam. Brzydzę się trupami i rada jestem, Ŝe się z nimi nie zadajesz. Spojrzała na bukiet. — Te śnieŜniki to znak śmierci świata, nie sądzisz? Zostały juŜ tylko białe pąki, niewidoczne na śniegu. Kiedyś, jak podają kroniki, w Kharnabharze kwitły róŜnobarwne kwiaty. Z rezygnacją odsunęła wazon. W głębi białych kielichów widać było złociste cienie, które zmieniały się na pręcikach w szkarłatne kropki, symbol znikającego słońca. Luterin podszedł do Insil po wzorzystej posadzce. — Usiądź koło mnie na kanapie i porozmawiajmy o czymś przyjemnym. — Masz zapewne na myśli klimat: pogarsza się tak szybko, Ŝe nasze wnuki, jeśli przyjdą na świat, spędzą Ŝycie w półmroku odziane w skóry zwierzęce. Będą pewnie warczeć jak niedźwiedzie... Miły temat, nie powiem. — AleŜ nonsensy opowiadasz! Luterin skoczył ze śmiechem ku Insil i chwycił ją w ramiona. Gorączkowo wypowiadał pieszczotliwe słowa, a ona pozwalała mu ciągnąć się w stronę kanapy. — Oczywiście nie wolno ci mnie posiąść, Luterinie. MoŜesz mnie obmacywać jak poprzednio, lecz nic ponadto. Chyba nigdy nie pozwolę, Ŝebyś poszedł ze mną do łóŜka. Gdybym się na to zgodziła, nasyciłbyś Ŝądzę i przestałabym cię interesować. — To kłamstwo, kłamstwo... — Przyjmijmy to za prawdę, jeśli mamy być szczęśliwi w małŜeństwie. Nie wyjdę za męŜczyznę zaspokojonego. — Nigdy się tobą nie znudzę... Kiedy to mówił, jego dłoń zapuszczała się coraz głębiej w szaty Insil. — Najazd obcych wojsk — westchnęła, całując Luterina i wsuwając mu do ust czubek języka. W tejŜe chwili otworzyła się gwałtownie szafa i wyskoczył z niej młodzieniec o ciemnej karnacji Insil. Jego furia dorównywała bierności siostry. Był to Umat, który wywijał mieczem i krzyczał: —•— Siostro, siostro! Nadchodzi odsiecz! Oto twój wybawca, który ocali od hańby nasz ród! Co to za potwór?! Czy nie wystarcza mu rok w łoŜu?! Czy zaraz po wstaniu musi szukać najbliŜszej kanapy?! Szelma! Gwałciciel! — Ty przebiegły szczurze! — zawołał Luterin. Podbiegł z furią do Umata, wytrącił mu z ręki drewniany miecz i zaczęli się wściekle mocować. W czasie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobry przykład - połowa kazania. Adalberg I ty, Brutusie, przeciwko mnie?! (Et tu, Brute, contra me?! ) Cezar (Caius Iulius Caesar, ok. 101 - 44 p. n. e) Do polowania na pchły i męża nie trzeba mieć karty myśliwskiej. Zygmunt Fijas W ciepłym klimacie najłatwiej wyrastają zimni dranie. Gdybym tylko wiedział, powinienem był zostać zegarmistrzem. - Albert Einstein (1879-1955) komentując swoją rolę w skonstruowaniu bomby atomowej
|
|