« M E N U » |
»
|
» Ktoś, kto mówi, że nie zna się na sztuce, źle zna samego siebie. | » Aldiss Brian Wilson - Helikonia -03- Zima Helikonii, | » Aldiss Brian - Helikonia 1 - Wojna Helikonii, ebooki SF | » Aldiss Brian W. - Helikonia 03 - Zima Helikonii, E-BOOKI, Nowe (h - 123) | » Aldiss Brian W. - Wiosna Helikonii(1), mp3, aa mp3, ksiazki, scanbooks | » Aldiss Brian W. - Lepsza przemiana, FANTASTYKA NAUKOWA - SUBIEKTYWNY WYBÓR ANDRZEJA KRZEMIŃSKIEGO | » Aldiss Brian Wilson - Krążenie krwi..., PONAD 12 000 podręczniki, A - 371 | » Aldiss Brian Wilson - Jeszcze jeden Człowieczek, Dokumenty | » Aldiss Brian Wilson - Nieobliczalna gwiazda, CIEKAWE KSIAZKI | » Aldiss Brian W. - Malacjański Gobelin, E-BOOKI, Nowe (h - 123) | » Aldiss Brian W. - Jeszcze jeden Człowieczek, książki e |
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.pljamnix.pev.pl
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Brian W. Aldiss Non Stop przekład : Marek Wagner Powieść o bardzo interesującej fabule, której bohater Roy Complain stopniowo, krok po kroku, zdobywa niesamowitą i tragiczną wiedzę o swoim otoczeniu, należy do najwybitniejszych osiągnięć Aldissa. Społeczeństwo, które nie zdaje sobie lub nie chce zdawać sobie sprawy ze swojego miejsca we wszechświecie, nie może uważać się za prawdziwie cywilizowane. Można powiedzieć, że posiada ono pewne fatalne w skutkach cechy, które czynią je do pewnego stopnia społeczeństwem niezrównoważonym. O takim właśnie społeczeństwie mówi ta książka. Żadna idea będąca płodem ludzkiego umysłu nie jest nigdy, w odróżnieniu od miliarda czynników, które rządzą naszym wszechświatem, całkowicie zrównoważona. Nosi ona nieuchronnie wszystkie cechy ludzkiej słabości i może być albo zupełnie skromna i uboga, albo wspaniała i imponująca. Książka niniejsza mówi właśnie o takiej wspaniałej idei. Dla społeczeństwa, o którym mowa; idea ta była czymś więcej: z czasem stała się sensem jego istnienia. Sama zaś, jak to się zdarza, okazała się błędna i zniszczyła to istnienie. Kabiny Jak fala radaru odbita od jakiegoś odległego przedmiotu wraca do swego źródła, tak odgłos bicia serca Roya Complaina wypełniał w jego odczuciu całą otaczającą go przestrzeń. Stał w drzwiach swojego mieszkania słuchając gniewnego tętnienia pulsu w skroniach. - Więc idź już sobie, jeżeli w ogóle masz iść, dobrze? Powiedziałeś przecież, że wychodzisz! Zjadliwy głos za plecami, głos Gwenny, przyspieszył jego decyzję. Wydając stłumiony pomruk wściekłości, zatrzasnął drzwi nie odwracając się, po czym stał trąc ręce aż do bólu, by się opanować. Tak właśnie wyglądało życie z Gwenny, najpierw kłótnie bez żadnego powodu, a potem te szalone, wyczerpujące jak choroba wybuchy gniewu. Co gorsza, nie był to nigdy zwykły, czysty gniew, tylko obrzydliwe, lepkie uczucie, które nawet przy największym nasileniu nie było w stanie zagłuszyć świadomości, że wkrótce będzie tu z powrotem przepraszając ją i poniżając się. Cóż... Complain nie mógł się bez niej obejść. O tej wczesnej porze kręciło się jeszcze kilku mężczyzn. Później dopiero mieli ruszyć do swoich zajęć. Grupa siedząca na pokładzie grała w Skacz wzwyż. Complain podszedł do nich i nie wyjmując rąk z kieszeni ponuro obserwował przebieg gry ponad ich rozwichrzonymi głowami. Plansza do gry namalowana była na pokładzie i stanowiła kwadrat o boku równym podwójnej długości męskiego ramienia. Na planszy rozrzucone były bezładnie kostki i pionki. Jeden z grających pochylił się i przesunął swoje dwa pionki. - Oskrzydlenie na pozycji piątej - stwierdził z bezlitosnym triumfem, po czym uniósł głowę i mrugnął konspiracyjnie do Complaina. Complain odwrócił się obojętnie. Przez długi czas jego zainteresowanie tą grą było wręcz niezdrowe. Grał w nią nieustannie, tak długo, aż jego młode nogi przestały wytrzymywać ciągłe siedzenie w kucki, a zmęczone oczy nie były w stanie dostrzec srebrnych pionków. Także na innych, prawdę mówiąc prawie na wszystkich, członków szczepu Greene gra ta rzuciła jakiś czar, dawała im poczucie przestrzeni i siły, a więc doznania, których ich normalne życie było całkowicie pozbawione. W tej chwili czar prysł i Complain był już od niego wolny, chociaż na pewno byłoby dobrze mieć znowu coś, co by podobnie absorbowało. W smętnej zadumie powlókł się przed siebie nie zwracając prawie uwagi na znajdujące się po obu stronach drzwi, ale za to bystro obserwując przechodniów, jakby w oczekiwaniu jakiegoś sygnału. Nagle dostrzegł spieszącego do barykad Wantage'a, który odruchowo ukrywał swoją zdeformowaną lewą połowę twarzy przed ludzkimi oczami. Wantage nigdy nie brał udziału w grach towarzyskich. Nie znosił być otoczony ludźmi. Dlaczego Rada oszczędziła go, gdy był jeszcze dzieckiem? W szczepie Greene przychodziło na świat wiele zdeformowanych dzieci, ale oczekiwał je tylko nóż. Jako chłopcy nazywali Wantage'a "Dziurawą Gębą" i znęcali się nad nim, lecz obecnie, gdy wyrósł na silnego i agresywnego mężczyznę, ich stosunek do niego stał się bardziej tolerancyjny, a przytyki bardziej zawoalowane. Nieświadom, że jego leniwe włóczenie się nabrało sensu, Complain także skierował się w stronę barykady podążając za Wantage'em. W okolicy tej znajdowały się najlepsze pomieszczenia przystosowane do użytku Rady. Drzwi jednego z nich otworzyły się gwałtownie i ukazał się sam porucznik Greene w towarzystwie dwóch oficerów. Wprawdzie Greene był już w mocno podeszłym wieku, ale jego rozdrażnienie i nerwowy chód nosiły jeszcze znamiona młodzieńczego temperamentu. Obok niego szli dumnie oficerowie Patcht i Zilliac z wyraźnie widocznymi paralizatorami wetkniętymi za pasy. Ku wielkiej radości Complaina Wantage zaskoczony ich nagłym pojawieniem się wpadł w panikę i oddał wodzowi honory. Był to żałosny gest, głowa przyłożona do ręki zamiast na odwrót, co Zilliac skwitował wymuszonym uśmiechem. Służalczość była ogólnie obowiązującą zasadą, choć duma nie pozwalała się do tego przyznać. Kiedy Complain miał ich mijać, postąpił zgodnie z ogólnie przyjętym zwyczajem, to znaczy odwrócił się patrząc w inną stronę. Nikt nie miał prawa myśleć, że on, łowca, może być od kogokolwiek gorszy. Powiedziane było bowiem w Nauce: "Żaden człowiek nie jest gorszy od innych, chyba że sam odczuwa potrzebę okazania drugiemu szacunku". W wyraźnie lepszym nastroju dogonił Wantage'a i położył mu rękę na lewym ramieniu. Wantage odwrócił się i przystawił mu do brzucha krótki, zaostrzony kij. Ruchy miał jak zawsze bardzo ekonomiczne, zachowywał się jak człowiek otoczony zewsząd nagimi ostrzami. Czubek kija spoczywał dokładnie w okolicy pępka Complaina. - Spokojnie, pięknisiu. Czy zawsze tak witasz przyjaciół? - zapytał Complain odsuwając ostrze kija. - Sądziłem... Przestrzeni, łowcze... Dlaczego nie jesteś na polowaniu? - spytał Wantage odwracając wzrok. - Ponieważ idę w stronę barykad w twoim towarzystwie. Poza tym mój garnek jest pełny, a podatki zapłacone. Osobiście nie czuję potrzeby mięsa. Szli w milczeniu. Complain usiłował znaleźć się po lewej stronie Wantage'a, który jednak do tego nie dopuszczał. Complain był ostrożny, bał się prowokować zbytnio Wantage'a, aby się na niego nie rzucił. Przemoc i śmierć były zjawiskiem powszechnym w Kabinach - tworzyły naturalną przeciwwagę dla wysokiego przyrostu naturalnego, nikt jednak nie umiera chętnie jedynie dla zachowania równowagi. Bliżej barykad korytarz był zatłoczony i Wantage oddalił się mamrocząc coś o porządkach, jakie musi jeszcze zrobić. Szedł pod ścianą, wyprostowany, z pełną goryczy godnością. Główna barykada była drewnianą przegrodą, która całkowicie blokowała korytarz. Pilnowało jej stale dwóch strażników. W tym miejscu kończyły się Kabiny i zaczynał labirynt splątanych glonów. Sama barykada była budowlą tymczasową, gdyż miejsce, w którym ją stawiano, ulegało stałym zmianom. Szczep Greene miał charakter koczowniczy: niezdolność do uzyskania dostatecznych zbiorów i niezbędnej żywności zmuszała go do częstej zmiany miejsca. Polegało to na posuwaniu do przodu barykady przedniej, a cofaniu tylnej. Coś takiego działo się właśnie w tej chwili; plątanina glonów atakowana i niszczona na przodzie, mogła swobodnie rosnąć za nimi; w ten sposób szczep wdzierał się powoli w niekończące się korytarze, jak czerw w gnijące jabłko. Za barykadą pracowali mężczyźni, którzy ścinali długie łodygi z taką energią, że jadalny sok tryskał im spod ostrzy. Łodygi te zabezpieczano potem celem zachowania możliwie największej ilości soku. Suchych tyczek, pociętych na równe części, używano później do najróżniejszych celów. Na samym przedzie, tuż przed migającymi ostrzami, odbywał się zbiór innych części roślin: liści dla celów leczniczych, młodych pędów jako specjalnego przysmaku, nasion o różnorodnym zastosowaniu, a więc jako pożywienia, guzików, sypkiego balastu do kabinowej wersji tamburynu, pionków do gry Skacz wzwyż i wreszcie zabawek dla dzieci (były one na szczęście za duże, aby się zmieścić w zachłannych dziecięcych buziach). Najtrudniejszym zadaniem przy oczyszczaniu terenu z glonów było karczowanie korzeni, które jak stalowa siatka rozciągały się pod powierzchnią wgryzając się niektórymi odnogami głęboko w pokład. Po wycięciu korzeni następna ekipa zbierała łopatami humus do worków. W tym miejscu próchnica była wyjątkowo głęboka, pokrywała pokład prawie na wysokość dwóch stóp, co wskazywało na to, że tereny te były zupełnie nie zbadane i nie przebywał tutaj żaden inny szczep. Pełne worki dostarczano do Kabin, gdzie w kolejnych pomieszczeniach zakładano nowe pola uprawne. W trwającej przed barykadą pracy brała udział jeszcze jedna grupa mężczyzn i tę właśnie grupę obserwował z zainteresowaniem Complain. Byli to strażnicy. Wyżsi rangą od pozostałych, rekrutowali się wyłącznie spośród łowców i istniała pewna szansa, że którejś jawy Complain przy odrobinie szczęścia lub jako wyróżnienie wejdzie do tej godnej pozazdroszczenia klasy. Gdy prawie jednolita ściana, jaką tworzyły splątane glony, została już wykarczowana, oczom ludzi ukazały się ciemne otwory drzwi. Pokoje znajdujące się za tymi drzwiami kryły rozliczne zagadki, tysiące dziwnych przedmiotów, czasem potrzebnych, czasem zupełnie zbędnych lub bez znaczenia, które stanowiły kiedyś własność zaginionej rasy Gigantów. Do obowiązków strażników należało wyważanie drzwi prowadzących do tych starożytnych grobowców i rozstrzyganie, co z ich zawartości może być przydatne dla szczepu, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem siebie samych. Po pewnym czasie zawartość albo rozdzielano, albo niszczono, w zależności od kaprysu Rady. Wiele z tego, co w ten sposób trafiało do Kabin, Komenda uznawała za niebezpieczne i paliła. Sama czynność otwierania drzwi nie była pozbawiona ryzyka, chociaż istniało ono bardziej w wyobraźni niż w rzeczywistości. W Kabinach krążyły pogłoski, że inne małe szczepy także walczące o byt w gęstej dżungli znikały cicho i bez śladu po otwarciu takich właśnie drzwi. Complain nie był w tej chwili jedynym, któremu udzieliła się fascynacja pracą innych. Liczne kobiety, każda otoczona wianuszkiem dzieci, stały obok barykady przeszkadzając swoją obecnością tym, którzy byli zajęci transportem próchnicy i glonów. Z cichym brzęczeniem much, których Kabiny nigdy nie mogły się całkowicie pozbyć, łączyły się głosy dziecięce. Przy akompaniamencie tych dźwięków strażnicy otworzyli następne drzwi. Na chwilę zapadła cisza i nawet robotnicy rolni przerwali pracę patrząc z lękiem na stojący otworem pokój. Przyniósł on rozczarowanie. Nie zawierał nawet fascynującego i budzącego grozę szkieletu Giganta. Był niewielkim magazynem zastawionym półkami, na których leżały małe woreczki z różnokolorowym proszkiem. Dwa z nich, z kolorami jasnożółtym i szkarłatnym, spadły i popękały tworząc na pokładzie dwa wachlarze, a w powietrzu dwie mieszające się ze sobą chmurki. Rozległy się pełne zachwytu okrzyki dzieci, które rzadko widywały jakiekolwiek kolory, a strażnicy, wydając krótkie, energiczne rozkazy, ustawiwszy się w żywy transporter, zaczęli wynosić swoją zdobycz do czekającego za barykadą pojazdu. Uświadomiwszy sobie pewien spadek napicia Complain oddalił się. Może jednak mimo wszystko wybierze się na polowanie... - Ale dlaczego tam w gęstwinie jest światło, skoro nie ma nikogo, kto by go potrzebował? Pytanie to dotarło do Complaina pomimo gwaru. Odwrócił się i zobaczył, że zadał je jeden z małych chłopców zgromadzonych wokół siedzącego w kucki wysokiego mężczyzny. Obok stało kilka matek uśmiechając się pobłażliwie i opędzając leniwie od much. - Światło potrzebne jest po to, aby glony mogły rosnąć; ty także nie mógłbyś żyć w ciemnościach - padła odpowiedź. Okazało się, że udzielił jej Bob Fermour, człowiek ociężały i powolny, który z tych właśnie przyczyn nadawał się tylko do pracy w polu. Był wesoły nieco bardziej, niż na to zezwalała Nauka, i dlatego ogromnie lubiany przez dzieci. Complain przypomniał sobie, że Fermour miał opinię gawędziarza, i poczuł nagle gwałtowną potrzebę jakiejś rozrywki. Bez gniewu, który mu już przeszedł, czuł w sobie pustkę. - A co tam było, zanim pojawiły się glony? - zapytała mała dziewczynka. Dzieci wyraźnie próbowały w naiwny nieco sposób skłonić Fermoura do opowiadania. - Opowiedz im historię świata, Bob - poradziła jedna z matek. Fermour spojrzał z zakłopotaniem na Complaina. - Nie zwracaj na mnie uwagi - rzekł Complain - teorie znaczą dla mnie mniej niż te muchy. Władze szczepu nie popierały teoretyzowania ani żadnych rozważań nie mających praktycznego znaczenia i to było przyczyną wahania Fermoura. - No cóż, to są wszystko tylko domysły, ponieważ nie mamy żadnych zapisów z okresu poprzedzającego pojawienie się szczepu Greene - rzekł Fermour - a jeżeli nawet coś jest, to i tak nie ma to wielkiego sensu. - Po czym patrząc uważnie na dorosłych słuchaczy dodał szybko: - Mamy poza tym ważniejsze sprawy na głowie niż roztrząsanie starych legend. - Jaka jest historia świata, Bob? Czy jest ciekawa? - zapytał niecierpliwie jeden z chłopców. Fermour odgarnął chłopcu włosy spadające mu na oczy i rzekł poważnie: - Jest to najbardziej pasjonująca historia, jaką można sobie wyobrazić, ponieważ dotyczy ona nas wszystkich i całego naszego życia. Świat jest wspaniały. Zbudowany jest z licznych pokładów takich jak ten. Są to warstwy, które nie kończą się nigdzie, gdyż tworzą zamknięty okręg. W ten sposób moglibyście iść bez końca i nigdy nie dotrzeć do kresu świata. Warstwy te wypełnione są tajemniczymi pomieszczeniami, z których jedne zawierają rzeczy dobre, a inne złe, zaś wszystkie bez wyjątku korytarze zarośnięte są glonami. - A co z ludźmi z Dziobu? - spytał jeden z chłopców. - Czy to prawda, że mają zielone twarze? - Dojdziemy i do nich - rzekł Fermour zniżając głos, tak że jego młodociani słuchacze z konieczności przysunęli się bliżej. - Mówiłem wam, co się stanie, jak będziecie trzymać się bocznych korytarzy. Ale gdybyście dostali się na Korytarz Główny, wyjdziecie na autostradę, która zaprowadzi was prosto w odległe części świata. W ten sposób możecie dotrzeć do terytorium Dziobowców. - Czy to prawda, że oni wszyscy mają po dwie głowy? - zapytała mała dziewczynka. - Oczywiście, że nie - odrzekł Fermour. Są bardziej cywilizowani od naszego małego szczepu - znowu spojrzał uważnie na swych dorosłych słuchaczy - ale nie wiemy o nich wiele, ponieważ ich tereny dzieli od nas mnóstwo przeszkód. Waszym obowiązkiem jest, w miarę jak dorastacie, pogłębiać wiedzę o naszym świecie. Pamiętajcie, że bardzo wielu rzeczy nie wiemy, a poza naszym światem mogą być jeszcze inne, których istnienia możemy się tylko domyślać. Dzieci wydawały się bardzo przejęte, ale jedna z kobiet roześmiała się i rzekła: - Dużo będą mieli z tego pożytku, jak zaczną się zastanawiać nad czymś, czego pewnie w ogóle nie ma. Complain odchodząc pomyślał, że w głębi duszy się z nią zgadza. Krążyło obecnie wiele tego typu teorii, mglistych i mocno zróżnicowanych, ale żadna nie znalazła poparcia u władz. Zastanawiał się, czy sporządzenie donosu na Fermoura poprawiłoby w czymś jego sytuację, ale na nieszczęście wszyscy ignorowali Fermoura, był bowiem zbyt powolny. Nie dalej jak w czasie ostatniej jawy został publicznie wychłostany za lenistwo wykazane w czasie prac polowych. Complain miał w tej chwili inny problem do rozwiązania - iść czy nie iść na polowanie. Uświadomił sobie nagle, jak to ostatnio ciągle biegał niespokojnie do barykady i z powrotem. Zacisnął pięści... Czas przemija, sprzyjające okoliczności przemijają, a ciągle czegoś brak i brak... Complain i teraz - jak to zwykle robił od czasu dzieciństwa - gwałtownie wytężył umysł w poszukiwaniu tego elementu, który przecież powinien gdzieś być, a którego nigdy nie znajdował. Niejasno zdawał sobie sprawę, że zupełnie bezwiednie przygotowuje się do jakiegoś kryzysu, jakiejś gwałtownej zmiany. Tak jakby wzbierała w nim gorączka, czuł jednak, że będzie to coś dużo gorszego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobry przykład - połowa kazania. Adalberg I ty, Brutusie, przeciwko mnie?! (Et tu, Brute, contra me?! ) Cezar (Caius Iulius Caesar, ok. 101 - 44 p. n. e) Do polowania na pchły i męża nie trzeba mieć karty myśliwskiej. Zygmunt Fijas W ciepłym klimacie najłatwiej wyrastają zimni dranie. Gdybym tylko wiedział, powinienem był zostać zegarmistrzem. - Albert Einstein (1879-1955) komentując swoją rolę w skonstruowaniu bomby atomowej
|
|