[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian W. Aldiss Zima Helikoni Przełożył: Tomasz Wyżyński ISKRY ISBN 83-207-1381-1 Patrzaj — oto i ziemia, i morze, co ją chłodzi, i wiatr miły, i upał gorący, rzeczy owe, Którym ziemia zawdzięcza treść swoją i budowę, Skoro ze śmiertelnego są utworzone ciała, Musi mieć takie samo ciało natura cała. (...) Dalej, jako że wszystko, co ziemia żywi i tuczy, Musi w tej samej mierze znowu do ziemi wrócić, Że ziemia dla wszystkiego, co kiedyś się z niej urodziło Jak ze wspólnej matki, będzie też wspólną mogiłą, Więc raz się wyczerpuje ziemia, a raz odnawia. Lukrecjusz O naturze wszechrzeczy, 55 p.n.e. W przekładzie Edwarda Szymańskiego, PWN, 1957 (Księga V, 235—239, 256—260). PROLOG Luterin wyzdrowiał. Tajemnicza choroba minęła. Pozwolono mu wychodzić na dwór. Łoże pod oknem, bezruch, siwowłosy preceptor przychodzący dzień w dzień należeli już do przeszłości. Żył i z rozkoszą wdychał chłodne powietrze. Z góry Shivenink dął lodowaty wicher zdzierający korę z północnej strony drzew. Mróz orzeźwił Luterina. Zaróżowiły mu się policzki, ciało zaś wczuło się w ruchy wierzchowca, na którym przemierzał włości ojca. Wydał gromki okrzyk i wbił ostrogi w boki mustanga, zmuszając go do galopu. Zostawiwszy za plecami cichnący głos dzwonu we dworze, gdzie spędził jak w więzieniu cały rok, pognał drogą przez pole zwane nadal Winnicą. Upajał go pęd, wiatr, gorączkowy szum własnej krwi. Wokół rozciągał się majątek ojca, surowa północna posiadłość, mikro-kosmos bagien, gór, dolin, wartkich potoków, mgieł, śniegów, borów, wodospadów — lecz Luterin starał się nie myśleć o wodospadzie. Żyły tu miriady dzikich zwierząt, których nie przetrzebiły nawet ciągłe wyprawy łowieckie ojca. W górach myszkowały fagory. Niebo przesłaniały stada wędrownych ptaków. Niebawem, za przykładem rodzica, sam wybierze się na polowanie. Zamarłe życie rozbudziło się na nowo. Powinien się radować i zapomnieć o mroku czającym się na krańcach świadomości. Przegalopował koło półnagich niewolników, którzy ujeżdżali jajaki w Winnicy, uczepieni rozpaczliwie uzd. Spod kopyt zwierząt pryskały kretowiska. Luterin Shokerandit wspomniał krety z sympatią. Nie zważały one na kaprysy obydwu słońc. Polowały i rozmnażały się o każdej porze roku. Po śmierci pożerali je pobratymcy. Ich życie było nie kończącym się tunelem, gdzie samce poszukiwały pożywienia i samic. Zapomniał o nich, gdy chorował. — Królestwo kretów! — wykrzyknął, podskakując w siodle i stając w strzemionach. Pod kaftanem ze skóry aranga poruszyły mu się na ciele wiotkie fałdy tłuszczu. Przyśpieszył biegu. Potrzebował ćwiczeń, by odzyskać sprawność bojową. Już dziś, na pierwszej przejażdżce od małego roku, pozbywał się nadwagi. Zmarnował w łożu swoje dwunaste urodziny. Leżał ponad czterysta dni, przez większość czasu sparaliżowany i niemy. Posłanie, komnata, dwór rodziców, wielka posępna rezydencja Dzierżyciela Koła, stały się jego grobowcem. Teraz należało to do przeszłości. Luterin czerpał siły z wierzchowca, z drzew umykających do tyłu, z własnych zasobów wewnętrznych. Ze sceny świata usunęła go niszczycielska siła, której natury nie pojmował. Teraz powrócił i zamierzał odegrać swoją ulotną rolę. Zanim dotarł do dwuskrzydłowej bramy wjazdowej, otworzył ją przed nim niewolnik. Luterin pogalopował naprzód, nie zwalniając biegu ani nie spoglądając na boki. Świst wiatru w uszach przypominał wycie ogara. W dali ucichły znajome dźwięki dworskiego dzwonu. Słychać było tylko dzwoneczki uprzęży i tętent kopyt. Nad południowym horyzontem świeciły nisko Bataliksa i Freyr. Duże i małe słońce wśród pni drzew. Dotarłszy do wiejskiego gościńca, Luterin zwrócił się do nich plecami. Rok po roku Freyr zniżał się na niebie Sibornalu, doprowadzając ludzi do szaleństwa. Nadchodził kres znajomego świata. Pot na jego piersi stygł błyskawicznie. Luterin odzyskał siły i zamierzał nadrobić stracony czas, oddając się zalotom i łowom niczym krety. Mógł dotrzeć na musłangu na skraj nieprzebytego boru kaspiarnów, sięgającego do najdalszych zakamarków gór. Niedługo zapuści się w owe lasy, utonie w nich, rozkoszując się własną podstępnością, jak zwierzę wśród zwierząt. Ale najpierw utonie w objęciach Insil Esikananzi. Roześmiał się. — Masz w sobie coś dzikiego, chłopcze — rzekł ongiś ojciec, gdy Luterin coś zbroił. Patrzył na syna właściwym sobie chłodnym wzrokiem, położywszy mu dłoń na ramieniu, jakby chciał oszacować miarę dzikości w jego ciele. Luterin spuścił oczy, nie mogąc znieść tego spojrzenia. Czyż można kochać syna, który boi się odezwać przed obliczem ojca? Między nagimi drzewami ukazały się w dali szare dachy klasztorów. Nie opodal znajdowała się brama majątku Esikananzich. Wyczuwając, że musłang opada z sił, Luterin pozwolił mu przejść w kłus. Zwierzę szykowało się do snu zimowego. Musłangi staną się wnet bezużyteczne jako wierzchowce. Pora ujeżdżać oporne, lecz wytrzymałe jajaki. Kiedy niewolnik otworzył bramę, musłang przeszedł przez nią stępa. Z przodu dobiegał znajomy głos dzwonu Esikananzich, ledwo słyszalny w porywach wiatru. Luterin modlił się do Boga Azoiaxica, by ojciec nie dowiedział się o jego stosunkach z samicami Ondodów, o wszeteczeństwach, jakich się dopuścił na krótko przed chorobą. Ondodki dawały mu to, czego odmawiała jak dotąd Insil. Musi oprzeć się pokusie. Jest mężczyzną. Na skraju puszczy stały obskurne chaty, dokąd chodził wraz z kolegami ze szkoły, między innymi z Umatem Esikananzim, by zadawać się z bezwstydnymi ośmiopalczastymi wiedźmami przybyłymi z samego serca boru. Mówiono, że sypiają również z samcami fagorów. Cóż, więcej się to nie powtórzy. Należy to do przeszłości, podobnie jak śmierć brata. I podobnie jak o śmierci brata, trzeba o tym zapomnieć. Dwór Esikananzich nie odznaczał się urodą. Cechowała go przede wszystkim toporność. Wzniesiono go, by opierał się brutalnym atakom północnego klimatu. Podstawę stanowił rząd ślepych łuków i dopiero na pierwszym piętrze zaczynały się wąskie prześwity zamknięte ciężkimi okiennicami. Budynek miał kształt ściętej piramidy. Dzwon brzmiał niewyraźnie, jakby dochodził z granitowego serca gmachu. Luterin zsiadł z musłanga, wszedł po schodach i pociągnął za dzwonek u drzwi. Był barczystym młodzieńcem odznaczającym się wysokim wzrostem właściwym Sibornalczykom. Jego okrągła twarz wydawała się stworzona do wesołości, choć teraz, przed spotkaniem z Insil, zmarszczył brwi i zacisnął wargi. Napięcie malujące się na jego twarzy upodobniło go do ojca, mimo że oczy, szare i przejrzyste, różniły się bardzo od ciemnych nieprzeniknionych źrenic rodzica. Jasnoruda kędzierzawa czupryna opadająca na szyję kontrastowała wyraźnie ze schludną fryzurą ciemnowłosej dziewczyny, przed której oblicze go zaprowadzono. Insil Esikananzi była urodzoną arystokratką. Przemawiała ostro i wyniośle. Szydziła. Kłamała. Udawała bezbronną, lecz stawała się władcza, jeśli miała z tego korzyść. Jej chłodny uśmiech nie wyrażał uczuć, lecz stanowił raczej ustępstwo na rzecz dobrych manier. Z nieprzeniknionej twarzy spoglądały fiołkowe oczy. Szła korytarzem z dzbanem wody w dłoniach. Zbliżywszy się do Luterina, uniosła pytająco podbródek, jakby coś ją zdumiało. Kapryśny charakter Insil wydawał się Luterinowi niezmiernie pociągający. Byli zaręczeni zgodnie z umową zawartą przez ich ojców w chwili narodzin Insil, by scementować sojusz dwóch najpotężniejszych rodów w okolicy. Kiedy znaleźli się sam na sam, Luterina omotała natychmiast dawna sieć sekretów, pajęczyna melancholii, jaką snuła wokół siebie Insil. — O, Luterinie, widzę, że stanąłeś na nogi. Jak cudownie! I niczym wytworny narzeczony uperfumowałeś się aromatem musłangów, nim złożyłeś wizytę przyszłej małżonce. Urosłeś leżąc w łożu, zwłaszcza w talii. Chciał ją objąć, lecz zasłoniła się dzbanem. Otoczył ramieniem jej smukłą kibić, a ona poprowadziła go olbrzymimi ponurymi schodami, gdzie wisiały portrety antenatów rodu. Skurczeni ze starości, patrzyli przed siebie martwym wzrokiem. — Nie drwij ze mnie, Sil. Niedługo znów zeszczupleje. Jak dobrze wrócić do zdrowia! Na każdym stopniu dźwięczał lekko jej dzwoneczek. — Mama jest taka słaba... Ciągle choruje. Moja szczupłość to oznaka choroby, nie zdrowia. Masz szczęście, że przyjechałeś, gdy moi nudni rodzice i równie nudni bracia, wraz z twoim druhem Umatem, uczestniczą w jakiejś nudnej ceremonii. Pewnie się spodziewasz, że ci się oddam? Oczywiście podejrzewasz, że w czasie twojego rocznego snu zimowego gziłam się na sianie z chłopcami stajennymi, synami niewolników. Poprowadziła go korytarzem wyłożonym wytartymi madyjskimi dywanami, pod którymi skrzypiała podłoga. Szła blisko, nieziemska w szarym świetle wpadającym przez szpary w okiennicach. — Czemu dręczysz moje serce, Insil, skoro należy do ciebie? — Nie potrzebuję twojego serca, tylko duszy. — Roześmiała się. — Nie trać otuchy. Uderz mnie, jak to robi ojciec. Czemu nie? Czyż kara nie jest istota życia? — Kara?! — spytał gorąco. — Posłuchaj, pobierzemy się i uczynię cię szczęśliwą. Pojedziemy razem na łowy. Nic nas nie rozłączy. Zapuścimy się w najdziksze ostępy... — Wiesz, że bardziej od lasów interesują mnie komnaty. Przystanęła z dłonią na klamce, uśmiechając się prowokująco, wysuwając ku Luterinowi drobne piersi zakryte płótnem i koronkami. — Świat nie jest taki zły, Sil. Nie śmiej się. Czemu traktujesz mnie jak głupca? Znam cierpienie równie dobrze jak ty. Cały mały rok spędzony w łożu, czyż to nie najgorsza kara, jaką można sobie wyobrazić? Insil przyłożyła mu palec do podbródka i przesunęła ku górnej wardze. — Twój paraliż pozwolił ci sprytnie uniknąć czegoś jeszcze gorszego: życia pod władzą naszych autokratycznych rodziców, w naszym autokratycznym społeczeństwie, gdzie ty na przykład musisz spółkować z nieludźmi, by znaleźć zaspokojenie... Uśmiechnęła się, widząc rumieniec Luterina, i ciągnęła słodziutko: — Nie rozumiesz, dlaczego cierpisz? Zarzucałeś mi często, że cię nie kocham, i może to prawda, ale czyż nie troszczę się o ciebie bardziej niż ty sam? Rozmowa z Insil stanowiła udrękę. — O co ci chodzi? — Twój ojciec jest w domu czy na łowach? — Jest we dworze. — O ile pamiętam, wrócił z polowania zaledwie dwa dni przed śmiercią twojego brata. Dlaczego Favin popełnił samobójstwo? Podejrzewam, że wiedział coś, czego ty nie chcesz wiedzieć. Nie spuszczając z Luterina ciemnych oczu, otworzyła drzwi za swoimi plecami. Stali na progu w promieniach słońca, bliscy, a jednak dalecy. Luterin porwał Insil w ramiona, drżąc na myśl, że jest mu równie potrzebna jak zawsze i równie tajemnicza. — Co wiedział Favin? Co powinienem wiedzieć ja? Oznaką władzy Insil nad Luterinem było to, że stale zadawał jej pytania. — Twój paraliż wywołało właśnie to, co wiedział twój brat, a nie jego samobójstwo, jak się wszystkim wydaje. Miała dwanaście lat i kwadrę i do niedawna była jeszcze dzieckiem, choć napięcie w jej gestach czyniło ją na pozór znacznie starszą. Uniosła brwi na widok zdumienia Luterina. Wszedł za nią do komnaty. Chciał zadawać dalsze pytania, lecz milczał onieśmielony. — Skąd to wiesz, Insil? Wymyśliłaś to wszystko, żeby się wydawać tajemniczą. Wiecznie zamknięta w tych komnatach... Postawiła dzban na stole, na którym leżał bukiet zebranych wcześniej białych kwiatów. Ich kielichy odbijały się niewyraźnie w politurze blatu. — Postaram się tak cię wychować, żebyś nie wyrósł na jednego z nich... — rzekła jakby do siebie. Podeszła do okna obramowanego ciężkimi brązowymi draperiami sięgającymi od sufitu do podłogi. Chociaż odwróciła się plecami, Luterin czuł, że nie patrzy na dwór. Światło dwóch słońc, padające z różnych stron, czyniło ją zwiewną, nieziemską, a jej cienie na posadzce wydawały się bardziej materialne od niej. Znów miał przed sobą nieuchwytną Insil. Nigdy przedtem tu nie wchodził. Była to typowa komnata Esikananzich, przeładowana ciężkimi meblami. Unosił się w niej dziwny odpychający zapach. Może był to tylko skład mebli na czas zimy Weyra, gdy nikt nie będzie wyrabiał mebli? W pokoju stała zielona kanapa z rzeźbionymi poręczami i olbrzymia szafa. Wszystkie meble pochodziły z zagranicy: Luterin poznał to po stylu. Zamknął drzwi i patrzył w zadumie na Insil. Zapomniawszy na pozór o jego istnieniu, napełniła wazon wodą z dzbana i jęła układać bukiet, niedbale przesuwając łodyżki smukłymi palcami. — Moja matka też stale choruje, biedaczka — westchnął Luterin. — Dzień w dzień zapada w pauk i łączy się z duchami swoich rodziców. Insil spojrzała na niego ostro. — A ty, leżąc w łożu, nie nabrałeś tego zwyczaju? — Nie. Mylisz się. Ojciec mi zabronił. Poza tym... poza tym jest coś jeszcze... Insil przyłożyła ręce do skroni. — Pauk to rozrywka gminu. Zabobon. Wpadać w trans i schodzić do świata cieni, gdzie gniją ohydne trupy... Brr, to wstrętne. Na pewno tego nie robisz? — Nigdy. Myślę, że pauk to przyczyna choroby matki. — A niech cię! Ja uprawiam pauk codziennie. Całuję babkę w usta pełne robaków... — Parsknęła śmiechem. — Nie rób takiej głupiej miny, żartowałam. Brzydzę się trupami i rada jestem, że się z nimi nie zadajesz. Spojrzała na bukiet. — Te śnieżniki to znak śmierci świata, nie sądzisz? Zostały już tylko białe pąki, niewidoczne na śniegu. Kiedyś, jak podają kroniki, w Kharnabharze kwitły różnobarwne kwiaty. Z rezygnacją odsunęła wazon. W głębi białych kielichów widać było złociste cienie, które zmieniały się na pręcikach w szkarłatne kropki, symbol znikającego słońca. Luterin podszedł do Insil po wzorzystej posadzce. — Usiądź koło mnie na kanapie i porozmawiajmy o czymś przyjemnym. — Masz zapewne na myśli klimat: pogarsza się tak szybko, że nasze wnuki, jeśli przyjdą na świat, spędzą życie w półmroku odziane w skóry zwierzęce. Będą pewnie warczeć jak niedźwiedzie... Miły temat, nie powiem. — Ależ nonsensy opowiadasz! Luterin skoczył ze śmiechem ku Insil i chwycił ją w ramiona. Gorączkowo wypowiadał pieszczotliwe słowa, a ona pozwalała mu ciągnąć się w stronę kanapy. — Oczywiście nie wolno ci mnie posiąść, Luterinie. Możesz mnie obmacywać jak poprzednio, lecz nic ponadto. Chyba nigdy nie pozwolę, żebyś poszedł ze mną do łóżka. Gdybym się na to zgodziła, nasyciłbyś żądzę i przestałabym cię interesować. — To kłamstwo, kłamstwo... — Przyjmijmy to za prawdę, jeśli mamy być szczęśliwi w małżeństwie. Nie wyjdę za mężczyznę zaspokojonego. — Nigdy się tobą nie znudzę... Kiedy to mówił, jego dłoń zapuszczała się coraz głębiej w szaty Insil. — Najazd obcych wojsk — westchnęła, całując Luterina i wsuwając mu do ust czubek języka. W tejże chwili otworzyła się gwałtownie szafa i wyskoczył z niej młodzieniec o ciemnej karnacji Insil. Jego furia dorównywała bierności siostry. Był to Umat, który wywijał mieczem i krzyczał: — Siostro, siostro! Nadchodzi odsiecz! Oto twój wybawca, który ocali od hańby nasz ród! Co to za potwór?! Czy nie wystarcza mu rok w łożu?! Czy zaraz po wstaniu musi szukać najbliższej kanapy?! Szelma! Gwałciciel! — Ty przebiegły szczurze! — zawołał Luterin. Podbiegł z furią do Umata, wytrącił mu z ręki drewniany miecz i zaczęli się wściekle mocować. W czasie długiej choroby Luterin stracił siły i przyjaciel powalił go na ziemie. Kiedy Luterin się podniósł, Insil zdążyła już opuścić komnatę. Podbiegł do drzwi. Zniknęła w ciemnych zakamarkach dworu. W czasie walki wazon spadł na posadzkę i stłukł się. Dopiero jadąc stępa w stronę gościńca, przygnębiony Luterin pomyślał, że to Insil mogła zaaranżować całą scenę. Opuściwszy majątek Esikananzich, skręcił w prawo i zamiast jechać do dworu, ruszył do wioski napić się czegoś w gospodzie Icen. Kiedy Luterin zdążał do domu, wiedziony żałobnymi dźwiękami dzwonu Shokeranditów, Bataliksa wisiała nisko nad horyzontem. Padał śnieg. Szary świat opustoszał. W zajeździe słyszało się głównie żarty i utyskiwania na ostatnie edykty Oligarchy, takie jak godzina policyjna. Dekrety te miały przygotować ludność Sibornalu do nadchodzącej zimy. Banalne rozmowy mierziły Luterina. Ojciec nie mówiłby nigdy o takich rzeczach, przynajmniej nie w obecności jedynego żyjącego syna. Długą sień dworu oświetlały lampy gazowe. Kiedy Luterin odpinał od pasa swój dzwoneczek, podszedł doń niewolnik, który skłonił się i oznajmił, że pragnie się z nim zobaczyć sekretarz ojca. — A gdzie jest rodzic? --- spytał Luterin. Dzierżyciel Shokerandit wyjechał, paniczu. Luterin popędził gniewnie schodami i otworzył drzwi do pokoju sekretarza, który był jednym z domowników. Krogulczy nos, proste brwi, niskie czoło i zmierzwione włosy czyniły go podobnym do kraka. Jego gniazdo stanowiła wąska komnata wyłożona boazerią z szufladkami, gdzie leżały setki tajnych dokumentów. Biegły stąd niezliczone sekretne nici, których natury Luterin nawet się nie domyślał. — Wasz rodzic wyruszył na łowy, paniczu — oznajmiło upiorne ptaszysko tonem, w którym czołobitność mieszała się z wyrzutem. — Ponieważ nie można było was znaleźć, musiał wyjechać bez pożegnania. — Czemu nie pozwolił mi sobie towarzyszyć? Wie, że kocham polowania. Może zdołam go dogonić. Dokąd podążył jego poczet? — Powierzył mi list do was, paniczu. Lepiej, byście go przeczytali, nim odjedziecie. Sekretarz wyjął dużą kopertę. Luterin wyrwał mu ją ze szponów, rozdarł i przeczytał list napisany dużym, starannym charakterem ojca: Drogi Synu! Może się zdarzyć, iż w przyszłości obejmiesz po mnie urząd Dzierżyciela Koła. Jak Ci wiadomo, łączy on w sobie obowiązki świeckie i duchowne. Kiedy przyszedłeś na świat, zawieziono Cię do Rivenjk, gdzie pobłogosławił Cię najwyższy kapłan Kościoła Krwawego Pokoju. Ufam, że umocniło to bogobojną stronę Twej natury. Okazałeś się posłusznym synem, w którym znalazłem ukontentowanie. Nadeszła pora umocnić stronę świecką. Jak przystoi starszym synom, Twój brat uzyskał patent oficerski w armii. Powinieneś pójść w jego ślady, zwłaszcza że w perspektywie ogólnoświatowej (o której nie masz jak dotąd pojęcia) dzieje Sibornalu zbliżają się do punktu zwrotnego. W związku z tym powierzyłem sekretarzowi pewną sumę pieniędzy, która zostanie ci wręczona. Udasz się do Askitosh, stolicy naszego dumnego kontynentu, gdzie wstąpisz do wojska w randze porucznika. Zamelduj się u arcykapłana wojny Asperamanki, który zna Twoją sytuację. Wydałem rozkaz, aby przed Twym odjazdem wystawiono maskę na Twoją cześć. Masz wyruszyć nie zwlekając i okryć chwałą ród Shokeranditów. Twój ojciec Luterin oblał się rumieńcem czytając rzadkie pochwały rodzica. Chociaż miał liczne wady, ojciec był zeń zadowolony i raczył uhonorować go maską!... Szczęście przygasło, gdy przypomniał sobie, że ojciec nie będzie obecny na przedstawieniu. Nieważne. Wstąpi do armii i wykona każdy rozkaz. Rodzic będzie zeń dumny. Chwale wojennej może nie oprzeć się nawet Insil. Maskę wystawiono w sali balowej dworu Shokeranditów w wigilię odjazdu Luterina na południe. Majestatyczne postacie we wspaniałych kostiumach odgrywały z góry określone role. Przedstawiano znaną opowieść o niewinności i zbrodni, o żądzy posiadania, o dwuznacznej roli wiary w życiu człowieka. Niektórym bohaterom przypadło w udziale dobro, innym zło. Wszyscy podlegali potężnym prawom, na które nie mieli wpływu. Muzykanci, pochyleni nad instrumentami, podkreślali matematyczne prawidłowości rządzące światem. Orkiestra stwarzała klimat surowego miłosierdzia, skłaniający do interpretowania spraw ludzkich w oderwaniu od potocznych kategorii optymizmu i pesymizmu. W motywach muzycznych towarzyszących opowieści o kobiecie, którą zmuszono, by oddała się znienawidzonemu władcy, oraz o mężczyźnie nie potrafiącym opanować swoich niskich instynktów, wrażliwsza część widzów wyczuwała fatalistyczne przekonanie, że nawet najsilniejsze indywidualności są tworem środowiska, podobnie jak pojedyncze nuty stanowią część nadrzędnej harmonii. Interpretację tę podkreślała koturnowa gra aktorów. Publiczność witała niektórych uprzejmymi oklaskami, innych śledziła bez specjalnego zainteresowania. Znali dobrze swoje role, lecz nie dorównywali widzom pod względem dostojeństwa. Mężowie stanu, arystokraci, dygnitarze kościelni, fagory, monstra, alegorie miłości, nienawiści, zła, namiętności, strachu i czystości odegrali swoje role i zniknęli. Scena opustoszała. Zapadła ciemność. Muzyka ucichła. Jednakże dramat Luterina Shokerandita dopiero się zaczynał. I. OSTATNIA BITWA Trawa rosła pomimo wiatru, gdyż taką miała naturę. Trawa kłaniała się wiatrom. Jej korzenie rozrastały się pod ziemią, umacniając glebę i nie pozwalając się rozkrzewić innym roślinom. Trawa rosła zawsze. To lodowaty wicher pojawił się niedawno. Po niebie płynęły ławice szarych i czarnych obłoków, przygnane przez potężne powiewy z północy. Nad odległymi górami padał z nich deszcz i śnieg. 'Tutaj, na stepach Chalce, chmury po prostu powlekały niebo. Jego szarość współgrała z szarością krajobrazu. Aż po horyzont ciągnęły się rzędy falistych wzgórz. Widać było tylko rozkołysane trawy. Na niektórych kępach rosły żółtawe kwiatki falujące na wietrze niczym futro leżącego zwierzęcia. Jedyny drogowskaz stanowiły nieliczne kamienne słupy milowe. Od południa porastał je czasem szarożółty mech. Tylko bystre oczy zdołałyby dostrzec w trawie niewidoczne tropy zwierząt, które wychodziły z kryjówek nocą lub w okresie szarówki, gdy nad horyzontem świeciło tylko jedno słońce. Pustką w ciągu dnia tłumaczyła obecność samotnych jastrzębi kołujących na nieboskłonie na nieruchomych skrzydłach. Główny szlak przez stepy stanowiła rzeka płynąca na południe ku odległemu morzu. Głęboka i powolna, wydawała się wręcz zastygła. Miała barwę wyblakłego nieba. Z północnej części owej niegościnnej krainy przybyło stado arangów. Długonogie zwierzęta, pokrewne kozicom, podążały leniwie wzdłuż krętej rzeki. Stada pilnowało sześć psów z zakręconymi rogami. Nad zapracowanymi asokinami sprawowało pieczę sześciu pasterzy na mustangach. Od czasu do czasu stawali w strzemionach, by urozmaicić sobie drogę. Odziani byli w skóry zwierzęce przepasane rzemieniami. Jeźdźcy oglądali się często za siebie, jakby obawiali się pogoni. Podróżowali wolno, porozumiewając się z asokinami za pomocą okrzyków i gwizdów, które rozchodziły się daleko po stepie, dobrze słyszalne wśród meczenia arangów. Pasterze zerkali do tyłu, jednakże posępny północny horyzont pozostawał pusty. Z przodu, w zakolu rzeki, pojawiły się ruiny osady ludzkiej, skupisko kamiennych chat bez dachów. Największy budynek przypominał pustą skorupę. Wśród kamieni rosły poplątane chwasty, które wyglądały z oczodołów okien. Pasterze ominęli ruiny z daleka w obawie moru. Rzeka, skręcająca łagodnie, rozdzielała nie opodal terytoria, o które toczono odwieczne spory. Zaczynała się tu kraina zwana Hazzizem, najbardziej na północ wysunięta część równinnego Kampannlatu. Psy pognały arangi drogą wzdłuż brzegu rzeki. Zwierzęta dreptały prędko gęsiego. Po pewnym czasie dotarły do szerokiego, solidnego mostu, którego łuki spinały pomarszczoną toń. Dwie mile dalej, na północnym brzegu, znajdowała się kolista osada zwana Isturiachą. Dźwięk trąbki oznajmił pasterzom, że ich dostrzeżono. Osady strzegły czarne armaty Sibornalu. — Witajcie! — zawołali wartownicy. — Co wi...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|