[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BRIAN W. ALDISS MALACJAŃSKI GOBELIN Przekład Agnieszka Jacewicz 2002 Tytuł oryginału „The Malaria Tapestry” Dla Margaret czas sączy się przez pryzmaty świtu i zawisłych w powietrzu chmur pyłu zwiastujących zmiany jesteś błyskiem światła we mgle mojej egzystencji nikłym lecz wytrwałym O dawnych bogach śpiewasz lekko Przez lata, gdy młodość ci dana, A miłość i wiara nie są sobie wrogie; Lecz twoi bogowie też mają swych bogów, Bogów nikomu nieznanych. K.G St Chentero (XVI Mil.) KSIĘGA PIERWSZA Miejscy Szarlatani Dym sączył się przez wysokie okno rozpraszając światło. Do zwykłych zapachów Starego Mostu dołączył nowy. Wśród aromatów świeżo ściętego drzewa, przypraw, gotowania, rynsztoków i kadzidła maga Throat Darka stojącego na skrzyżowaniu dróg, unosiła się woń dymu z palonego drewna. Może to sprzedawca trocin znowu podpalił swój ładunek. Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Panował na niej większy ruch niż zwykle o tej porze dnia. Znikli już gongformerzy z wózkami, ale Ulica Drewnianych Rzeźb tętniła porannym życiem. Jej stali bywalcy, tragarze, żebracy i wszelkiego rodzaju wałkonie, zależnie od humoru albo utrudniali przejście, albo ustępowali z drogi sześciu krzepkim przybyszom z Dalekiego Wschodu. Towarzyszyli im jaszczurzy chłopcy przytrzymując baldachimy nad owiniętymi w turbany głowami swych panów - miało to dodawać przybyszom powagi, bo letnie słońce świeciło jeszcze zbyt słabo. Dym unosił się z kopczyków śmieci zamiecionych przez sprzedawcę popiołu, który z zapałem palił uliczne rupiecie. Wciągnąłem woń w nozdrza i cofnąłem się do izby. Przypuszczałem, że przybysze ze wschodu zeszli z pokładu triremy, która niedawno zawinęła do portu. Z mansardy, między dachami domów, widziałem jej zwinięte żagle przy brzegu Satsumy, zaledwie kilka alei od mego domu. Naciągnąłem niebieskie, sięgające za kostkę buty ze skóry bagniaków - parę czarnych zastawiłem i jeszcze jakiś czas musiały zostać w lombardzie - po czym wyszedłem przywitać dzień. Na skrzypiących schodach natknąłem się na mego przyjaciela, de Lambanta, który właśnie wspinał się do mnie na górę. Szedł z pochyloną głową, jakby wytrwale liczył stopnie. Wymieniliśmy pozdrowienia. - Jadłeś już, Perianie? - Od kilku godzin nie robię nic innego - odparłem, schodząc razem z przyjacielem na dół. - Prawdziwa uczta u Truny, pasztet z gołębi to tylko jedna z atrakcji. - Jadłeś już, Perianie? - Jeszcze nie, skoro nie wierzysz w pasztet z gołębi. Ary? - Idąc tutaj, znalazłem bułkę na ladzie u piekarza. - Do portu zawinął okręt. Może w drodze do Kemperera tam zajrzymy? - Jeśli sądzisz, że coś nam to da. Mój horoskop nie wróży mi dziś pomyślności. Są w nim wprawdzie kobiety, ale nie z samego rana, jak sam widzisz. Saturn staje mi na przeszkodzie, a wszystkie trzewia u wróżbity jakby zmówiły się przeciwko mnie. - Mnie nie stać nawet na zwykłe poświęcenie amuletu przez Throat Darka. - To wspaniałe, że nie musimy się przejmować pieniędzmi. Dobre humory nie opuszczały nas w drodze. Kaftan mego przyjaciela miał kolor niezbyt ekscytującej, według mnie, zieleni. Za bardzo przypominał kostium sceniczny. Mimo to Guy de Lambant wyglądał dość przystojnie. Miał ciemne, bystre oczy i brwi równie ostre, jak jego język. Krępa budowa nie przeszkadzała mu chodzić dumnie, jeśli tylko o tym pamiętał. Świetnie radził sobie jako aktor, nie da się zaprzeczyć, ale brakowało mu mojego zapału. Posiadał wszystkie cechy niezbędne u przyjaciela: był zabawny i leniwy, próżny, sprośny i zawsze gotowy na wszelkie wariactwa. Świetnie się bawiliśmy w swojej kompanii, co poświadczyć mogło wiele panien w Malacji. - Może Kemperer da nam coś przekąsić na śniadanie, nawet jeśli nie ma dla nas pracy - powiedziałem. - To zależy w jakim jest humorze - odparł de Lambant. - A to z kolei zależy od La Singli i od tego, czy ostatnio była miła. Nie odpowiedziałem na jego uwagę. W sprawach dotyczących żony Kemperera dzieliła nas niegroźna zazdrość. Pozzi Kemperer należał do wielkich impresariów, najlepszych w Malacji. De Lambant i ja pracowaliśmy w jego kompanii przez prawie dwa lata, a obecny brak zajęcia nie był dla nas niczym nowym. Na nabrzeżu uwijał się rój marynarzy. Przeważnie pracowali półnadzy i bosi, przeciągając liny, wciągając ładunki i przenosząc skrzynie. Opróżniano ładownie triremy. Liczni gapie chętnie wyjaśnili nam, że okręt przypłynął rzeką Toi od strony Sześciu Lagun, żeglując z zachodnim wiatrem. Optymiści sądzili, że przewoził rzeźby, pesymiści, że niósł zarazę. Kiedy przybyliśmy na miejsce, celnicy w trójrożnych nakryciach głowy właśnie opuszczali pokład. Szukali zakazanych towarów - zwłaszcza nowości, których pojawienie się mogło zakłócić spokojną egzystencję Malacji. Pochwalałem ich misję, ale nie mogłem nie zauważyć, że wyglądali na biedną, przeżartą przez mole zbieraninę. Nawet czapki i uniformy nie zdołały tego ukryć. Jeden kulał, drugi był na wpół ślepy, a trzeci, sądząc po wyglądzie, był kulawy, ślepy, a do tego jeszcze pijany. Razem z Guyem już w dzieciństwie oglądaliśmy takie sceny. Okręty ze Wschodu były znacznie ciekawsze od tych z Zachodu, ponieważ często przewoziły egzotyczne zwierzęta i czarne niewolnice. Już miałem się odwrócić i pójść za radą burczącego brzucha, gdy zauważyłem dziwnego starca podskakującego na pokładzie triremy. Jego ciało wyglądało tak, jakby zszyto je z różnych kawałków. Po chwili nieznajomy odwrócił się i zszedł po trapie, niosąc pod pachą skrzynkę. Był przygarbiony i posiwiały. Sądząc po stroju, przybywał z daleka - ale nie należał do marynarskiej braci. Wydawało mi się, że widziałem go kiedyś w Malacji. Mimo upału miał na sobie zniszczone futro. Moją uwagę przykuła mieszanina zachwytu i niepewności malująca się na otoczonym bokobrodami obliczu. Spróbowałem wywołać na twarz podobną minę. Mężczyzna szybko zagłębił się w uliczki Starego Mostu i zniknął nam z oczu. Miasto pełne było dziwaków. Wzdłuż Satsumy ustawił się rząd powozów. De Lambant i ja właśnie zamierzaliśmy opuścić port, kiedy wezwano nas do jednego z nich. Drzwi karety otworzyły się i ujrzałem w nich moją siostrę Katarinę. Uśmiechnęła się miło na powitanie. Uściskaliśmy się serdecznie. Jej powóz był jednym z najbardziej zniszczonych. Farba, którą namalowano na drzwiach znak Manteganów odłaziła płatami. Siostra poprzez małżeństwo weszła do rodu, który popadł w ruinę. Mimo to sama wyglądała jak zwykle schludnie. Długie, czarne włosy związała surowo z tyłu głowy, odsłaniając miękki owal twarzy. - Widzę, że obaj spędzacie dzień bezczynnie - powiedziała. - Po części wynika to z naszej natury, a po części to tylko pozór - przyznał de Lambant. - Nasze mózgi działają sprawnie... przynajmniej mój. Za twego biednego brata nie ręczę. - Mój żołądek działa sprawnie. Co cię tu sprowadza Katarino? Uśmiechnęła się odrobinę smutno i spojrzała na bruk. - Także brak zajęcia, bo tak to można nazwać. Przyjechałam zobaczyć się z kapitanem okrętu i sprawdzić czy Volpato czegoś nie przysłał, ale nie ma żadnych listów do mnie. Volpato, maż Katariny, częściej przebywał poza domem niż w nim, a gdy był obecny, zwykle zamykał się u siebie. De Lambant i ja mruknęliśmy pocieszająco. - Wkrótce przybędzie jeszcze jeden okręt - powiedziałem. - Mój astrolog zawiódł mnie złą przepowiednią. Idę więc do katedry pomodlić się. Pójdziecie ze mną? - Kochana siostrzyczko, tego ranka naszym Stwórcą jest Kemperer. To on nas kreuje lub unicestwia. Zostań więc naszą Minerwą. Wkrótce odwiedzę cię na zamku. Powiedziałem to lekkim tonem, próbując ją podnieść na duchu. Odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie z troską. - Tylko nie zapomnij o tej obietnicy. Wczoraj wieczorem odwiedziłam ojca i rozegrałam z nim partię szachów. - Dziwne, że ma czas na szachy zakopany w swych woluminach! Dyskurs o konwergencjach - a może kongruencjach albo dywergencjach? - nigdy nie mogę spamiętać - między religią wielką, religią naturalną, mitraizmem a nozdrzami biskupa! - Nie naśmiewaj się z ojca, Perianie - powiedziała cicho Katarina, na powrót wdrapując się do powozu. - Jego praca jest ważna. Sugestywnie wyciągnąłem ramiona w bok i przechyliłem głowę na znak skruchy i rezygnacji. - Przecież kocham staruszka i wiem, że jego praca jest ważna. Mam tylko dość jego kazań - powiedziałem na pożegnanie. Razem z de Lambantem ruszyliśmy wzdłuż nabrzeża w stronę Bucintoro. - Twoja siostra w gołębio-szarej sukni, choć poważna, wygląda ponętnie... Muszę jakiegoś pięknego wieczoru odwiedzić ją w zamkowej samotni, skoro ty tak bardzo się wzbraniasz przed wizytami u niej. Podobnie zresztą jak jej mąż. - Trzymaj swe sprośne myśli z dala od niej. Porzucając rozmowę o mojej siostrze, zaczęliśmy mówić o siostrze de Lambanta, Smaranie, której dzień zaślubin, wyznaczony przez sprzyjający układ konstelacji, wypadał za pięć tygodni. Myśl o trzech dniach rodzinnych uroczystości radowała nas także dlatego, że dwa łączące się rody de Lambantów i Orinich zatrudniły kompanię Kemperera, aby drugiego dnia zabawiła gości. Przynajmniej wtedy powinniśmy mieć pracę. - Przedstawimy im taką komedię, że nigdy jej nie zapomną. Jestem nawet gotowy ponownie spaść ze schodów, jeśli ma ich to bardziej rozśmieszyć. Szturchnął mnie w żebra. - Módl się, abyśmy co zjedli przed tą datą, bo już widzę, jak stąpamy po deskach sceny w Świecie Cieni. Jesteśmy na rynku - rozdzielmy się! Rynek sprzedawców owoców znajdował się na skraju dzielnicy Stary Most. O tak wczesnej porze tłoczyli się tam kupujący, rozbrzmiewał gwar kłótni, plotek i bzyczenie os wielkich jak kciuki. De Lambant i ja szybko przemknęliśmy między straganami, odbijając się od klientów, okręcając wokół słupów, aby po chwili ze śmiechem przywitać się na drugim końcu z zapasem brzoskwiń i moreli. - Oto i zapłata za dzień pracy - stwierdził de Lambant, gdy zajęliśmy się przeżuwaniem. - Po co się przejmować Kempererem? On i tak nic dla nas nie ma. Lepiej chodźmy do Truny się napić. Pewnie Portinari też tam będzie. - Och, zobaczmy się najpierw ze staruchem. Pokażmy mu, jak wychudliśmy z tęsknoty za rolami. Przyjaciel uderzył mnie w pierś. - Ja za nimi nie tęsknię. Mów za siebie. - Na pewno nie zamierzam mówić za tego, kto sam mówić nie potrafi. Zupełnie nie rozumiem, jak kobiety znoszą twoje obrzydliwe sztuczki. Na rogu ulicy, przy schodach wiodących do lichwiarza, stał pradawny mag zwany Wszechludem. Wszechlud sterczał przy tych schodach zawsze, gdy omeny wróżyły dobrze, a było tak od moich pierwszych wycieczek na rynek, kiedy przynoszono mnie tu jeszcze na barana. Oblicze starca przypominało pysk kozła przywiązanego obok do palika. Mag miał równie żółte oczy i kudłatą brodę, co zwierzę. Na żelaznym ołtarzu płonął suszony wąż. Substancja, którą go posypano rozsiewała wokół charakterystyczny zapach religii naturalnej, który mój kapłan, Mandaro, zwykł pogardliwie nazywać „malacjańskim smrodem”. W cieniu krużganka domu lichwiarza stał przygarbiony mężczyzna w futrzanym nakryciu i radził się Wszechluda. Coś w jego sylwetce albo w sposobie, w jaki trzymał pod pachą skrzynkę, zwróciło moją uwagę. Wyglądał tak, jakby chciał stąd czmychnąć szybciej, niż mogły go unieść nogi. Zawsze uważnie obserwuję ludzi szukając gestów do naśladowania, więc od razu rozpoznałem w nim mężczyznę, który zszedł z pokładu triremy. Wokół stało wiele osób czekając na poradę Wszechluda. Kiedy mijaliśmy zgromadzenie, mag wrzucił coś w gorący popiół na ołtarzu. W mgnieniu oka trysnął z niego jasnożółty ogień. Patrząc na płomień, poczułem na sobie bursztynowe spojrzenie Wszechluda. Podniósł rękę i kiwnął na mnie palcem, czerwonym i poskręcanym niczym kawałek trzewi. Szturchnąłem de Lambanta. - Wzywa ciebie. Odpowiedział mi mocniejszym szturchnięciem. - O ciebie mu chodzi, młody bohaterze. Wyjdź naprzeciw swemu przeznaczeniu! Kiedy zbliżyłem się do ołtarza, jego gryzące wonie podrażniły mi gardło tak bardzo, że zakaszlałem. Ledwo dosłyszałem słowa, które Wszechlud skierował do mnie. - Jeśli zdołasz stać spokojnie, możesz działać skutecznie. - Dziękuję, panie - powiedziałem i zawróciłem do de Lambanta, który pośpiesznie się oddalał. Nie miałem denara na zapłatę, a w Malacji takie porady miały wielką wartość. - Guy, jak myślisz, co to znaczy, jeśli w ogóle coś znaczy? „Jeśli zdołasz stać spokojnie, możesz działać skutecznie”? To pewnie ostrzeżenie przed zmianami. Och, jak ja nienawidzę naszych dwóch religii. De Lambant wbił zęby w brzoskwinię, nie przejmując się tym, że słodki sok spływa mu po brodzie. - To typowe dla mizoneizmu naszego wieku, mój drogi de Chirolo - odparł po chwili siląc się na uczony ton - jedno z zagrożeń życia w czasach oligarchii, jak sądzę... Ty buraku, przecież dobrze wiesz, o czym mówił ten stary kozioł. Jest lepszym krytykiem teatralnym, niż można przypuszczać. Pewnie ma nadzieję, że dzięki jego radzie wyleczysz się ze zwyczaju skakania po scenie i skupiania uwagi wszystkich na sobie. Już mieliśmy się zacząć szamotać, gdy ktoś chwycił mnie za rękaw. Odwróciłem się, spodziewając się złodzieja. Przede mną stał stary mężczyzna w futrze i ze skrzynką pod pachą. Sapał z wysiłku, szeroko otwierając usta, dzięki czemu mogłem się dobrze przyjrzeć jego połamanym trzonowcom. Na twarzy starca malował się niepokój, podkreślony wyrazem niebieskich oczu. Tęczówki takiej barwy rzadko widywano w Malacji. - Wybaczcie mi śmiałość, szanowni dżentelmeni. Domyślam się, że mam do czynienia z Perianem de Chirolo, czy tak? Mówił z dziwnym akcentem. Przytaknąłem sadząc, że podobał mu się któryś z moich występów. - Nie jestem, młodzieńcze, wielkim znawcą teatru, ale tak się składa, że napisałem sztukę, którą... - Skoro tak, panie, jakiekolwiek nosisz imię, nie potrafię ci pomóc. Jestem aktorem, a nie impresario, więc... - Wybacz mi, nie miałem zamiaru prosić cię o przysługę, lecz zaproponować ci ją. - Z godnością otulił się futrzaną kurtką, przyciskając do siebie skrzynię, jakby gest ten dodawał mu pewności. - Nazywam się, młodzieńcze, Otto Bengtsohn. Nie pochodzę z Malacji, lecz z Tolkhormu na północy, skąd wiele lat temu wygnały mnie przeciwności, jakie dotykają biednych i czynią ich życie przekleństwem. Wierzę, że tylko biedak pomóc może biedakowi. Dlatego, jeśliś wolny, chciałbym ci zaproponować pracę. - Pracę? Jaką pracę? Twarz mężczyzny przybrała niezwykle poważny wyraz; nagle stał się innym człowiekiem. Przyjrzał mi się tak, jakby się zastanawiał, czy nie popełnił błędu. - Taką, jaką się zajmujesz, oczywiście. Rolę. - Jego wargi zacisnęły się jak zasznurowane. - Jeśli jesteś wolny, proponuję ci pracę przy mym zahnoskopie. Spoglądając z góry na rozmówcę nie po raz pierwszy poprzysiągłem sobie nigdy się nie zestarzeć. - Stary Bengtsohnie z Tolkhormu, czy masz rolę także dla mego dobrego przyjaciela, Guya de Lambanta, który jest niemal równie sławny, młody, biedny i utalentowany co ja? - Czy biedak pomaga tylko jednemu biedakowi, czy może pomóc także dwóm? - dorzucił de Lambant. Starzec zwrócił się do niego. - W moim skromnym przedsięwzięciu pozwolić sobie mogę tylko na jednego. Wszechlud oraz mój osobisty astrolog wskazali, iż powinien nim być Mistrz Perian de Chirolo. Tak głoszą przepowiednie. Spytałem, czym był ów jego zahnoskop. - Czy to teatr? - Nie mam teatru, Mistrzu. - Zniżył głos do dyskretnego szeptu. Przytrzymując się jednego z moich guzików, wsunął się między de Lambanta i mnie. - Nie chcę rozmawiać o tym na ulicy. Mam wrogów, a Państwo ma oczy. Przyjdź do mej skromnej kwatery, a sam zobaczysz, co ci proponuję. Teraz powiedzieć mogę jedynie, że chodzi o coś więcej niż o chwilę popularności. Zatrzymałem się niedaleko stąd, po drugiej stronie St Marco, w podwórcu z wejściem od Ulicy Wystaw, pod Znakiem Ciemnego Oka. Przyjdź i zobacz. Usłuchaj przepowiedni. Pozłacana berlinka przejechała zbyt blisko nas. Dzięki niej zdołałem się odsunąć nie tracąc guzika. - Wracaj sobie do swego ciemnego oka na swój ciemny podwórzec, czcigodny przyjacielu. My mamy swoje sprawy, którym daleko do ciebie i twoich gwiazd. Znieruchomiał, mocno ściskając skrzynkę pod pachą i ponownie sznurując usta. Jego twarz straciła wyraz. Nie znać było na niej ani rozczarowania, ani złości. Tylko niepokojące spojrzenie mówiło mi, że zapisał mnie w odpowiedniej kolumnie skrupulatnych rachunków, jakie prowadził w myślach. Nie zwracał uwagi na mijających go ludzi spieszących w jedną i w drugą stronę. - Powinieneś najpierw sprawdzić, co ci oferuje. Nigdy nie trać szansy na zadatek, de Chirolo - powiedział de Lambant, kiedy ruszyliśmy przed siebie. - Ma dość zniszczony strój, ale mógłby być bogatym skąpcem. Może wyjechał z Tolkhormu z całym skarbcem miasta. - „Mam wrogów, a państwo ma oczy...” - odparłem naśladując północny akcent starca. - Pewnie należy do Postępowców, albo do innej równie mrocznej grupy. Znam się na ludzkich charakterach, Guy. Wierz mi, ten dziwak nie miał do zaoferowania nic prócz swego szaleństwa. - Może masz rację. - Nie pamiętam, abyś kiedykolwiek się ze mną zgodził. Wypluł pestkę brzoskwini do rynsztoka. - Ja też się znam na ludziach i wiem, że Pozzi Kemperer nie ma dla nas nic prócz czubka buta z jeleniej skóry i poczęstuje nas nim, jeśli dziś rano pokażemy mu nasze gęby. Nie zmieniłem zamiarów, chcę się wybrać do Truny. Portinari pewnie tam już siedzi, jeśli nie wpadł w łapy ojca. I Caylus też, jeśli nie zadeptały go byki. Łączy mnie z Caylusem coraz większa przyjaźń. Chodź ze mną. - Zgodziłeś się pójść do Kemperera. Skrzywił się pogardliwie. - Lecz teraz się nie zgadzam. Wiem, że chcesz tylko zobaczyć jego małą żonkę. Podobasz się jej bardziej niż ja. Krótkowzroczna ladacznica. No cóż, pewnie się spotkamy wieczorem u Truny. - Skąd ta nagła sympatia do Caylusa? - Caylus Nortolini był młodym szlachcicem z licznymi bliznami po cięciach mieczem i ze sporą liczbą dziewek na koncie; jego pogardliwy sposób bycia nie wszystkim przypadał do gustu. De Lambant ukłonił się pokornie i wyciągnął przed siebie łapę, jakby prosił o jałmużnę. - Caylus zawsze jest przy groszu i nie skąpi go innym. Lubi imponować, a mnie zaimponować łatwo... - Łapa zmieniła się w szpon, a głos zmienił barwę. - Zauważyłem, że jego siostra, Bedalara, jest niezwykle piękna i hojna. Spotkałem ją z Caylusem w Arenie. Jej pojawienie się rozpaliło moje serce i nie tylko. Z tymi słowy ruszył w swoją stronę siląc się na chód, który w zamiarze miał wyglądać nieskromnie. Gdy znikł między kolumnami Pałacu Gości, zawróciłem ku dzielnicy Fragrant, gdzie mieszkał nasz czcigodny impresario. Właśnie tutaj, przez stulecia rozkwitu Bizancjum, z okrętów wpływających do końca Kanału Vamonal przenoszono ich aromatyczne ładunki do wysokich magazynów. Teraz handel przygasł, a wiele magazynów zamieniono na domy mieszkalne. Na ulicy panował spokój. Dwóch lotnych przemknęło mi nad głową grając na fletach. W powietrzu, niczym wspomnienie, unosiła się słaba woń kardamonu i goździków. Stanąłem przed bramą prowadzącą na dziedziniec domu Pozziego Kemperera. Zawsze miałem trudności z dostaniem się do środka. Musiałem wyminąć warczące psy, połamane powozy i fragmenty posągów. W niemal stale zacienionej klatce siedział Albert, smutny człekokształtny leniwiec dawno temu przywieziony z Nowego Świata. Zanim został skazany na cienistą egzystencję, był ulubieńcem domowników, aż do dnia, gdy zaskoczył nagiego Pozziego w ramionach podobnej Junonie primadonny i w niepohamowanej zwierzęcej zazdrości zatopił zęby w pośladku pana. Teraz musiał jadać z psami. Na zawsze pożegnał się z okruchami z pańskiego stołu. Kemperer nie potrafił przebaczać. A jego pośladki nie goiły się szybko. Nie mogłem wybrać lepszej pory na odwiedziny. Na nakrytym do śniadania stole wciąż jeszcze parowała kawa. Krzesła odsunięto, a Kemperer wraz z żoną próbowali fragment jakiejś sceny za kurtyną w przeciwległym krańcu sali. Przez chwilę stałem w półmroku, patrząc na kontury ich postaci ostro nakreślone słońcem wpadającym przez wysokie okna - przejrzystość światła dorównywała wspaniałości głosu La Singli. Byli tak zajęci sobą, że żadne z nich mnie nie zauważyło. Ona znajdowała się w innym świecie, on nie spuszczał z niej wzroku. Idąc ku nim zabrałem ze stołu cienkie plastry sera i wędzonej szynki, ozdobnie zwinięte na wzorzystych talerzach i wcisnąłem je w jeszcze ciepły rogalik pochwycony z gniazda wiklinowego koszyka, w którym spoczywał. Na wszelki wypadek wcisnąłem przekąskę za koszulę. La Singla podniosła głos. Wyglądała w każdym calu jak królowa. Była królową. Kemperer dyrygował nią trzymając w dłoni książkę. Jego chudość i gwałtowne ruchy przypisywałem zbytniej nerwowości, ale przy żonie zyskiwał taki wdzięk i lekkość, że nigdy nie wiedziałem, które z nich inspirowało drugie. Z królewskich ust La Singli płynęły głośne słowa pogardy. Jeszcze nie włożyła dziennego stroju. Na stopach miała lekkie pantofle, a złote włosy, niedbale związane białą wstążką, miękko otaczały kontur jej szyi. Choć figurę miała pełną i urzekającą, kryło się w niej coś z przysadzistości pokoleń malacjańskich wieśniaków, wśród których zakwitła (według jednej z plotek na temat jej pochodzenia). Jednocześnie emanowała majestatem. W odgrywanej scenie krzyczała do umierającego kochanka na polu bitwy, która rozegrała się w zamierzchłych czasach. - „Nie obawiaj się, Padraiku, pomszczę twe stracone życie! Nie wrogowie, lecz po stokroć gorsi przyjaciele przyczynili się do twej zguby. To nie wojna, to zdrada. Zniszczę ją, wyrwę z korzeniami - bo czyż nie pochodzę z wielkiego rodu wojowników, generałów, admirałów, wielkich książąt? Moi przodkowie zamieszkiwali kamienne miasta Sasqui-Halai i z nich wyruszyli, aby unicestwić owe na wpół człowiecze armie Shainu i Thraistu, które przed milionem lat...” - Nie, mój grzybku. „Przed milionem lat...” - Właśnie tak powiedziałam. „Przed milionem lat, z...” - Nie, nie, moja kochana, proszę, posłuchaj: „przed mi-lio-nem lat...” Akcentując to inaczej, zakłócasz rytm. - Odsłonił żółte zęby w półuśmiechu, w którym wilcza zachłanność mieszała się z pokorną prośbą. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|