[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wasilij Aksionow WIĘZIENIE I POKÓJ Przekład Maria Putrament MOSKIEWSKA SAGA tom 3 Wszyscy byliśmy w ręku bożym, W boskim kułaku rozwartym. Kiedy raz szedłem Arbatem, Bóg jechał w pięciu limuzynach... Borys Słucki przeł. Sławomir Kędzierski Wprawdzie autor przytoczonych wersów wyróżniał się talentem spośród poetów czasu radzieckiej dojrzałości, nie osiągnął w nich jednak precyzji Chlebnikowa, dlatego i to nasze motto, podobnie jak poprzednie zaczerpnięte z tekstu Lwa Tołstoja, wymaga pewnego komentarza. Borys Słucki, wychowany na ideałach kolektywizmu, materializmu, internacjonalizmu i wszelkich innych „izmów”, nazywając Stalina bogiem, użył tego słowa zdecydowanie negatywnym sensie. Z pewnością nie miał na myśli Boga, Stwórcy wszechrzeczy, lecz jakiegoś bożka, tyrana, który zawłaszczył święte idee rewolucji, zbezcześcił porywy młodych literatów, by na gruzach sponiewieranej demokracji dźwignąć kult swojej osoby. Stąd oszałamiający z punktu widzenia materialisty obraz tego „boga” jadącego jednocześnie w pięciu samochodach! Rozpościera się przed nami niesamowity widok: noc, Arbat i bóstwo, rozmnożone na pięć samochodów, jedzie gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. Wcale się nie spieszy. Podobno nie przepadał za szybką jazdą. Takie sobie gadkiszmatki, jak to bywa z człowiekiem nierosyjskiego pochodzenia. W latach sześćdziesiątych w garażach Mosfilmu stał jeden z owych pięciu samochodów, być może główny, w którym przemieszczała się najważniejsza część bóstwa, jego ciało. Był to wykonany na zamówienie opancerzony packard z grubymi szybami. Nawet z potężnym silnikiem trudno było sobie wyobrazić to monstrum w pędzie. Równomierny, niespieszny ruch, budzący przerażenie. Przodem i z tyłu suną jeszcze cztery czarne potwory. Razem są całością - „bogiem” komunistów. Niekiedy pisarz porównując dwa przeciwstawne uczucia - strach i odwagę - ulega pokusie uznać, że są to zjawiska tego samego rzędu. Jednak strach jest bardziej zrozumiały, bliższy biologii, jestestwu, w zasadzie pokrewny odruchowi, odwaga natomiast wydaje się bardziej skomplikowana. Takie mamy wrażenie w momencie, kiedy się rozpoczyna nasz tom trzeci, to znaczy w końcu lat czterdziestych, kiedy kraj, który niedawno dokonał cudów odwagi, skuty był obezwładniającym strachem pięciosamochodowego Stalina. I Moskiewskie słodycze Do Zatoki Nagajewskiej wpływał motorowiec „Feliks Dzierżyński”, dumny ptak morski, by tak rzec „zwiastun rewolucji”. Pewnie Morze Ochockie ze swymi niewolniczymi, żałosnymi skorupami, jak na przykład rozpadająca się „Dżurma”, nie widziało takich wspaniałych statków. „Feliks” zjawił się w tych stronach po wojnie, by stanąć na czele flotylli Dalstroju*. Byli więźniowie opowiadali o zagranicznym gigancie różne rzeczy. Pletli nawet, że statek należał niegdyś do samego Hitlera, w trzydziestym dziewiątym roku pechowy Fiihrer podarował go naszemu przywódcy, by zacieśnić socjalistyczne związki. Podarował, później zrobiło mu się żal statku, więc go odebrał, a przy okazji o mało nie zagarnął Moskwy. Rzecz jasna los ukarał go za przewrotność, teraz statek wrócił do nas na zawsze i dumnie nosi imię „rycerza rewolucji”. Z bajki wynikało, że cała Wielka Wojna Ojczyźniana wybuchła z powodu tej skorupy, byli zekowie bowiem potrafią wymyślić niesamowite historie, kiedy nałykawszy się czifiru** siedzą nocą w baraku. A do każdej obowiązkowo wplatają swego ulubionego bohatera, noszącego ksywę Półtora Iwana. Półtora Iwana, potężny i piękny niczym posąg, młody i zarazem dojrzały zek o zwierzęcym wyglądzie, skazany był łącznie na czterysta osiemdziesiąt pięć lat więzienia plus cztery wyroki śmierci, które w ostatniej chwili darował mu sam Stalin. Właśnie Półtora Iwana, a nie żaden admirał otrzymał rozkaz od wodza poprowadzić „Feliksa” z żywym towarem na Kołymę. Jakże tak - więzień został dowódcą etapu? Tak właśnie: zek, ale nie żaden nygus, jak ty i ja, lecz sam Półtora Iwana! Rzecz w tym, że w owym czasie pod pokładem „Feliksa” siedziało tysiąc stu piętnastu byłych Bohaterów Związku Radzieckiego, czyli ludzi niebezpiecznych. Jak dowieziesz gadów na Kołymę - rzekł do Półtora Iwana Stalin - sam zostaniesz bohaterem, zapiszemy twoje imię złotymi czcionkami w annałach... Gdzie? W annałach, dupo, w annałach! Jak nie dowieziesz, rozstrzelam ciebie własnoręcznie albo polecę Ławrientijowi Pawłowiczowi Berii. Wasz rozkaz będzie wykonany, towarzyszu Stalin - powiedział Półtora Iwana i poleciał z Pokryszkinem na Daleki Wschód. Jak się to skończyło? Zamiast w Nagajewie „Feliks” przycumował w porcie sanitarnym Francisco. Witał go osobiście prezydent Harry Truman. Wszystkim bohaterom przywrócono tytuły i wydano po milionie. Teraz pędzą w Ameryce dostatni żywot: są syci, obuci i ubrani. A Półtora Iwana za zdradę ZSRR miał dostać nagrodę - dziesięć milionów i daczę w Argentynie. Nie - rzekł Półtora Iwan - nie zdradziłem ojczyzny, chciałem tylko uratować towarzyszy broni, nie trzeba mi waszych pieniędzy, towarzyszu Truman. I zawrócił „Feliksa” w drogę do kraju ojczystego. Podczas kiedy płynął, zameldowano o wszystkim Stalinowi. Stalin się zachwycił nieprzeciętnie: takich właśnie ludzi potrzebujemy, a nie mięczaków jak wy, Wiaczesławie Michajłowiczu Mołotow! Wysłano na Daleki Wschód pułk MGB*, który miał dokonać egzekucji bohatera naszej powieści. Operator sfilmował zakończenie życia Półtora Iwana, film pokazano wszystkim członkom politbiura razem i z osobna. Ma się rozumieć, że w rzeczywistości rozstrzelano sobowtóra, a Półtora Iwana na spotkaniu ze Stalinem zjadł z nim pieczonego barana i wypił samowar spirytusu, po czym w mundurze pułkownika MGB pojechał na Dalstroj i zgubił się w jednym z odległych łagrów. Podobne brednie docierały niekiedy do kapitana „Feliksa”, ale nie interesował go folklor tego rodzaju. W ogóle trudno było dociec, co interesowało tego człowieka. Stojąc na mostku swego statku, który w przeszłości był używany do układania kabli na dnie Atlantyku, następnie został przejęty przez nazistów, by w końcu jako trofeum dostać się do Związku Radzieckiego, kapitan obojętnie, lecz uważnie oglądał strome kołymskie skały sięgające dna Zatoki Nagajewskiej, kołyszącej się w podmuchach północnowschodniego wiatru, wzdymającego błyskawicznie fale, które wyglądały niczym tłum zeków usiłujących się rozgrzać. Nie interesowały kapitana zestawienia ostrych, czystych barw, powiedzmy - purpurowe zbocza i sine chmury na tle przezroczystych niezmierzonych przestrzeni, zjawiska meteorologiczne natomiast traktował, rzecz jasna, z uwagą. Przypłynęliśmy w samą porę, myślał kapitan, dobrze by było w porę odpłynąć. Zdarzało się w tej zatoce, że w ciągu jednej nocy ścinał ją mróz. Kiedy niegłośno wydawał rozkazy do maszynowni, zręcznie cumując olbrzyma przy nabrzeżu „krainy szakali”, jak w myśli zawsze nazywał Kołymę, usiłował zapomnieć o ładunku, to znaczy o kontyngencie, jak pisano w niezliczonych towarzyszących dokumentach. Całą wojnę pływał przez Pacyfik na drobnicowcach do Seattle po lendleasowskie przesyłki, bardzo był rad ze swego losu i miał w nosie japońskie okręty podwodne. Był wówczas całkiem innym człowiekiem nasz wcale jeszcze niestary kapitan. W tamtych czasach wszystko go interesowało w zamorskim kraju sojuszniczym. Bez trudu znalazł wspólny język z jankesami, ponieważ nieźle go znał, to znaczy biegle mówił po angielsku. Zachwycało go owo sensowne życie na morzu. Gdybyż tak... - myślał teraz często w samotności swojej kajuty, nie odważył się jednak nigdy dokończyć zdania rozpoczętego spójnikiem wyrażającym gorące życzenie. W końcu robię to, co robiłem zawsze - prowadzę statek. Nie obchodzi mnie wcale, co ładują na mój statek w Waninie, buldożery czy siłę roboczą. Są ludzie, którzy z obowiązku zajmują się tą siłą roboczą, niech ich nazywają zekowozami, a nie mnie, kapitana jednostki pływającej o wyporności dwudziestu trzech tysięcy ton. Nie muszę wcale zastanawiać się nad innym niż nawigacyjny sensem tych rejsów, zresztą ten inny sens nic a nic mnie nie interesuje. Jedyne, co kapitana interesowało naprawdę, to osobowy studebaker, który mu zawsze towarzyszył w specjalnym boksie w ładowni. Kapitan kupił go w Seattle w ostatnim roku wojny, teraz podczas postojów w Waninie i w Nagajewie dźwig wyładowywał samochód na nabrzeże i kapitan zasiadał przy kierownicy. Ani w jednym, ani w drugim porcie nie było dokąd jeździć, kapitan jednak jeździł, jakby chciał w ten sposób podkreślić, że jest kapitanem żeglugi wielkiej, a nie godnym pogardy przewoźnikiem więźniów. Kochał swego studebakera bardziej niż żonę, która - jak się wydaje - zapomniała o nim, mieszkając we Władywostoku wśród kolonii marynarskich rodzin. W związku z samochodem zapowiadała się nielicha chryja: już kilkakrotnie na posiedzeniach komitetu partyjnego zarzucano kapitanowi nadużywanie stanowiska służbowego, wyniosłość, nadmierny pociąg do cudzoziemszczyzny. Dzisiaj, w 1949 roku, posiadanie takiego cacka jak amerykański samochód osobowy może się źle skończyć. Krótko mówiąc, doświadczony dowódca statku, kapitan wożącego więźniów „Feliksa Dzierżyńskiego”, chronicznie cierpiał na melancholię, co otoczenie odbierało jako szczególną cechę charakteru. Nie odbiło się to jednak niekorzystnie na jego wyjątkowych umiejętnościach zawodowych, cumowanie przy nabrzeżu nagajewskim po raz kolejny przebiegło bez najmniejszego zarzutu. Zamocowano cumy, spuszczono trapy, jeden - z górnego pokładu - dla załogi, drugi - z luku znajdującego się tuż nad linią wodną - dla kontyngentu. Otoczyli już go dowódcy wochry* i żołnierze z karabinami i psami. Za nimi tłoczyli się cywilni pracownicy brygady sanitarnej, był wśród nich magazynier Cyryl Borysowicz Gradów, urodzony w 1903 roku, który odbył swój wyrok do ostatniego dnia, spędził jeszcze w łagrze pół roku „aż do specjalnego rozkazu” i osiedlił się w Magadanie jako pozbawiony na pięć lat praw obywatelskich. Pracę magazyniera w zakładzie dezynsekcyjnym załatwił mu jakiś znajomek zsowchozu hodowlanego. Po kołymskich przeżyciach Cyryl uważał ją za synekurę. Zarobku starczało na chleb i tytoń, udało się nawet zaoszczędzić kilka rubli na czarny płaszcz przerobiony ze starego marynarskiego szynela, co zaś najważniejsze, magazynierowi należał się - o tym Cyryl nawet nie marzył, a teraz mówił z radosnym przydechem - oddzielny pokój. Gradów niedawno ukończył czterdzieści sześć lat. Jego oczy nadal patrzyły żywo, ale zda się pod wpływem zimnego kołymskiego błękitu zmieniły niecę barwę. Nie wiadomo dlaczego rozrosły się brwi, gdzieniegdzie błyskało w nich srebro. Poprzeczne zmarszczki na policzkach wydłużyły twarz. W swoim kusym ubraniu i w walonkach z kaloszami wyglądał jak przeciętny mieszkaniec Kołymy i od dawna przestał się dziwić, kiedy na ulicy wołano na niego „hej, ojczulku!” Teoretycznie Cyryl mógł w każdej chwili kupić bilet i machnąć się na „kontynent”. Jako pozbawiony praw obywatelskich ani w Moskwie, ani w obwodzie moskiewskim nie otrzymałby meldunku, jednak - znowuż teoretycznie - można było zamieszkać na sto pierwszym kilometrze od stolicy. Praktycznie jednak było to niewykonalne nie tylko dlatego, że cena biletu była w jego odczuciu astronomiczna (i ojciec, i siostra wysłaliby mu natychmiast owe trzy i pół tysiąca rubli), lecz głównie dlatego, że powrót do przeszłości wydawał się czymś nienaturalnym, jak na przykład wejście w bajkowy świat przedstawiony na arrasach. W liście do Niny i rodziców napisał, że oczywiście przyjedzie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Nie uściślał, kiedy to będzie, więc rodzina wpadła w popłoch: czyżby miał zamiar spędzić tam całe pięć lat, aż do końca wyroku? Tymczasem Magadan ogarnęła tak zwana druga fala. Zamykano tych, którzy po odbyciu wyroków wyszli niedawno na tak zwaną wolność. Cyryl spokojnie czekał na swoją kolej. Teraz, kiedy się zakorzenił w chrześcijaństwie, powszechne cierpienie wydawało mu się naturalniej sze niż radości pojedynczych szczęściarzy. Siebie ze swoim oddzielnym pokojem również zaliczał do szczęściarzy. Cieszył się każdą chwilą tak zwanej wolności, którą wciąż jeszcze odczuwał jako uwolnienie od konwoju, a nie rzeczywistą wolność, cieszył się każdym wyjściem do sklepu lub fryzjera, nie mówiąc o kinie czy bibliotece, jednak chociaż minęło półtora roku „wolnego” życia, ciągle podświadomie wyrzucał sobie, że się tak łatwo „urządził”, „załapał”, w głębi serca bowiem uważał, iż właściwym miejscem dla cierpiącego człowieka nie jest bufet z pierniczkami, lecz etapowe kolumny zdążające powoli w stronę zagłady. Pamiętał, że bogatemu trudno wejść do królestwa niebieskiego, a teraz czuł się bogaczem. W całej Kołymie, milionowym katorżniczym kraju, nie było ani jednego egzemplarza Biblii. Za jej posiadanie człowieka „wolnego” wyrzucono by natychmiast z Dalstroju, a może i aresztowano, a zeka z miejsca wysłano do kopalni podlegającej Pierwszemu Zarządowi, to znaczy do kopalni uranu. Jednak tu i tam w barakach, wśród przyjaciół Cyryla, krążyły owoce lagrowej twórczości - książeczki wielkości dłoni, zszyte igłą i nitką, oprawione w zgrzebne płótno lub strzępy starego koca. Nowo nawróceni chrześcijanie zapisywali w nich chemicznym ołówkiem to, co udało się zapamiętać z Pisma Świętego, fragmenty modlitw, przekazy działalności Jezusa, wszystko, co zachowali w pamięci z czasów przedrewolucyjnego dzieciństwa lub z literatury, co w nich przetrwało przez trzy dziesięciolecia życia bez Boga pomimo własnego - jak teraz uważali - ateistycznego otumanienia. Pewnego razu ktoś zawołał Cyryla, kiedy szedł skrzypiącym drewnianym chodnikiem po magadańskiej ulicy. Aż drgnął cały na dźwięk tego głosu, pochodzącego z „arrasu”, to znaczy z nierzeczywistej krainy, czyli ze Srebrnego Boru. Dwie kuse postacie w pikowanych spodniach - dwaj byli więźniowie - rozminęli się w półbiegu i potknąwszy się nagle, teraz powoli, ze zdziwieniem odwrócili się ku sobie. Na Cyryla spoglądała obramowana szpakowatymi kosmykami czupryny i brodą pofałdowana twarz Stiopy Kalistratowa, imażynisty, nieudanego męża jego siostry, Niny. Stiopa! A więc przeżył? Okazało się, że były członek bohemy nie tylko przeżył, lecz nawet potrafił się jakoś urządzić. Wypuszczono go z łagru wcześniej niż Cyryla, ponieważ wcześniej został aresztowany. Pracuje jako portier w warsztatach samochodowych, to znaczy nic nie robi, jak przez całe życie, tylko pisze wiersze. Czy w łagrze także pisałeś wiersze? Stiopa zachmurzył się. W łagrze nie napisał ani linijki. Wyobraź sobie, ani linijki w ciągu dziesięciu lat! A teraz zaczęła się prawdziwa „jesień bołdinowska”. Nie lękasz się, Stiopa, że zamkną cię po raz drugi? Nie, teraz niczego się nie boję, najważniejsze mam za sobą, życie minęło. Stiepan wprowadził Cyryla do swego towarzystwa. Raz w tygodniu odbywały się spotkania u dwóch literackich pań z Petersburga, pracujących obecnie jako nianie w zakładzie dla dzieci. Na chwiejnych stołkach siadały niczym w salonie Domu Literatów. Rozmawiano o symbolistach, Włodzimierzu Sołowiowie, kulcie Sofii. Nie Izyda trójkoronna Wybawienie zesłać raczy Ale wieczna i promienna Dziewica Wierzei Tęczy...(* Przeł. Sławomir Kędzierski.) ...recytował facet o fenomenalnej pamięci, były pracownik naukowy Instytutu Literatury Światowej, obecnie kąpielowy w łaźni miejskiej. Czego jeszcze trzeba człowiekowi, który w katorżniczych norach Kołymy porzucił marksistowską religię jak wąż skórę? Zwolniono go spod straży, ma kawałek chleba powszedniego, czerpie z nowej wiary radość i pokorę, słucha mistycznych wierszy w kręgu intelektualistów. Czyż nie jest to renesans „srebrnego wieku” zamaskowany realiami Dalstroju? A Cyryl wciąż czuł się obco w magadanskim raju, jakby trafił do niego przez oszustwo, jakby w warunkach łagru „nagrał” sobie prawo do korzystania ze stołówki dla personelu. Kiedy spotykał nieustannie przybywające nowe etapy i żegnał je, kiedy po dezynsekcji odjeżdżały na północ do kopalń, widział siebie w szeregach więźniów. Po to przyszedł na świat Cyryl Gradów. Odejść w gromadzie wszystkich cierpiących, zginąć z nimi razem. Teraz także patrząc na więźniów, wychodzących z trzewi „Feliksa”, pragnął przedostać się przez obstawę żołnierzy i połączyć z tłumem ludzi udręczonych więziennym smrodem. Dotąd nie nauczył się traktować wyładunku jako zwykłej pracy. Ilekroć widział tłum wydostający się ze stalowego opakowania na katorżnicze przestworza, miał wrażenie, że słyszy dźwięki organów i orkiestry symfonicznej, tragiczną muzykę w nieznanej świątyni. Oto wychodzą, łapczywie chłoną ustami powietrze, szczodry dar boży, widzą jasne niebo i mrok nowej ziemi - więzienia, w którym dwie trzecie, a może i trzy czwarte przybyszy pozostanie na zawsze. Tak czy inaczej dnie duchoty, kołysania i mdłości mają za sobą. Dopóki trwa segregacja, formowanie kolumn, można bez ograniczeń rozkoszować się czystym powietrzem. Zekowie ruszają się, zataczają, podtrzymują się nawzajem, oglądają ciekawie nowe strony. Pewnie ochroniarze - szeregowi i oficerowie - nie dostrzegają w tych chwilach nic szczególnego poza rutyną, ale dla każdego zeka z nowego etapu najdrobniejszy szczegół jest ważny. Może dlatego Cyryl słyszy muzykę tragiczną, a zarazem dodającą otuchy? On także przed jedenastu laty wytoczył się z ładowni „Wołoczajewska” i oszołomiony powietrzem i rozległymi widokami poczuł nieznane dotąd uniesienie. Wtedy nie chciał jeszcze myśleć, że mogło to być zbliżenie do Boga. Zekowie z workami, tobołami, walizkami przewiązanymi sznurkiem gromadzili się na nabrzeżu u podnóża suwnic bramowych. <brak> więźniów w kajdanach albo spotkał go szef Dalstroja, generał Nikiszow, a małżonka generała, młodszy lejtnant MWD Gridasowa, przygotowała dla niego spanie w pałacyku na prospekcie Stalina, tak czy inaczej Półtora Iwana był tutaj. Lagrowe władze poważnie traktowały ploteczki, raporciki, doniesienia, krwawa walka mogła pogorszyć bilans siły roboczej, więc ochroniarzom przybyło pracy, musieli bowiem dokładnie posegregować nie tylko politycznych, lecz także kryminalistów. Nagle w tym rejwachu jakiś marynarzyk przeskoczył przez skrzynki wyładowane ze statku i zawołał Cyryla, który właśnie znalazł się z drugiej strony drucianego płotu: - Hej, kolego, może przypadkiem znasz niejakiego Gradowa Cyryla? Cyryl aż się potknął. - Masz szczęście, chłopie, to ja jestem Gradów Cyryl... - Ale „szczęście...” - przedrzeźnił go marynarz i nagle wykrzywił się zabawnie. - No to, wujku, witaj gościa. Pasażerka do ciebie przyjechała! - Jaka pasażerka? - zdziwił się Cyryl. W ustach marynarza słowo „pasażerka” zabrzmiało jak kpina. Wstydził się sam siebie, że wyświadcza przysługę jakiejś pasażerce, szuka jakiegoś Gradowa, który w dodatku jest paskudnym starym dziadygą, pewnie z trockistów. Cyryl to zauważył i nie wiadomo dlaczego zdenerwował się okropnie, jak tamtego dnia sprzed dwunastu lat, kiedy zadzwonił do niego śledczy z NKWD, by zaprosić na „pogawędkę”. - Wszyscy pasażerowie są już na placu - rzekł ni w pięć, ni w dziesięć, wskazując zeków stłoczonych za drucianym ogrodzeniem. - Przecież mówię ci, ojczulku, o pasażerce, a nie o więźniarce - zaśmiał się marynarz. Wskazał palcem wypukłą burtę „Feliksa” i poszedł sobie. Cyryl już prawie zrozumiał, o co chodzi, ale nie chciał wierzyć i ostrożnie, jakby ostrożność mogła czemuś zapobiec, poszedł w kierunku nabrzeża. Uważnie omijał podstawę dźwigów i sterty wyładowanych skrzynek. Nagle w odległości dziesięciu metrów ujrzał schodzącą znajomą staruszkę. W pierwszej chwili odetchnął z ulgą. Jednak nie to, w co prawie uwierzył, po prostu ktoś,vkogo znał w dawnym życiu, w każdym razie nie Cecylia, przecież niemożliwe... W następnej chwili zrozumiał, że właśnie ma przed sobą swoją ślubną, Cecylię Naumownę Rozenblum, a nie jakąś znajomą staruszkę. Przygarbiona, może pod ciężarem niezliczonych tłumoków i siatek, niezgrabnie kuśtyka po trapie na dół, spódnica, jak zwykle przekrzywiona, odsłania cienkie nogi w niesamowitych buciorach, na głowie jeszcze bardziej niesamowity, jakby z obrazu Rembrandta beret, spod którego sterczą rude siwiejące kosmyki, potężne piersi rozpierają zbyt ciasne paletko. Wydawało się, że za chwilę runie pod ciężarem tobołów, ogromnych piersi, całej oszałamiającej sytuacji. Rzeczywiście potknęła się o bierwiono, robiąc pierwszy krok na ziemi kołymskiej, zahaczyła o linę, pośliznęła się w kałuży i padła kolanami w błoto. Na jej plecach szarpnęło się i chyba mocno ją zdzieliło duże popiersie Karola Marksa, które wyzierało z siatki niczym twarz więźnia spoza drucianego płotu. Oczywiście na pokładzie „Feliksa” zarechotali marynarze, a na nabrzeżu - żołdacy. Cyryl podskoczył, zgarnął żonę pod pachy, a ona spojrzała na niego przez ramię, poznała, pomazane szminką usta otworzyły się w długim i głośnym jak syrena okrętowa krzyku: Cyrylu, mój najdroższy!!! Cylu, Cylu, moje słoneczko, przyjechałaś... - bełkotał, całując to, co mógł ucałować w niewygodnej pozycji, to znaczy jej młode ucho i obwisły, pachnący kotletem i cebulą policzek. Widok miłosnej scenki dwojga ludzi podobnych do strachów na wróble był pewnie bardzo zabawny, ale marynarze i ochroniarze zajęli się jakimiś ważnymi sprawami, pozwalając strachom na wróble w samotności cieszyć się spotkaniem. Kpina bawi, kiedy jej przedmiot reaguje, złości się, wstydzi, w tym przypadku jednak przedmiot kpiny - małżeńska para, która spotkała się po latach - tak dalece ignorował otoczenie, że nie pobudzał do śmiechu. Zresztą niewykluczone, że pożałowania godna scena miłosna poruszyła jakieś struny w duszach młodych ochroniarzy, przypomniała o odwiecznej rosyjskiej nędzy więziennej. W każdym razie wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, a dwaj marynarze pełniący służbę bez żadnych upomnień spuścili na nabrzeże najważniejsze mienie Cyli - dzieła klasyków marksizmu w dwóch odziedziczonych po tatusiu tekturowych walizkach. A oni wciąż tkwili w miejscu. Cecylia oparła dłonie na ramionach męża i patrząc na niego płomiennym wzrokiem, deklamowała, jakby była na scenie: - Cyrylu najdroższy, gdybyś tylko wiedział, ile się nacierpiałam w ciągu tych dwunastu lat! Nie wierz, jeżeli ci mówiono o mnie coś złego! Byłam ci wierna! Odtrącałam zaloty...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|