[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Altena-san - Minerwa i francuskie kłopoty czyli "seria herbaciana" z kobiecej strony - część 2. Na zajęciach z transmutacji z trzecią klasą profesor McGonagall czuła w powietrzu nastrój przygnębienia ze strony większości uczniów. W połowie lekcji, kiedy albo szeptali coś sobie na ucho, albo siedzieli ze spuszczonymi głowami (nawet wówczas, gdy zademonstrowała im swoje zdolności animaga), nie wytrzymała. - Można wiedzieć, co się z wami dzisiaj dzieje? Pogodę mamy co prawda jesienną, ale bywała gorsza - rzuciła prawie żartobliwym tonem. Kilka uczennic uśmiechnęło się blado. Skierowała wzrok na niepozorną Amy McDowell w drugiej ławce, na której policzkach widniały - chyba - ślady łez. Niezbyt ładna (i bystra) Puchonka popatrzyła na nią z przestrachem. - No? Co się stało? - zapytała ją łagodnie. - Bbo na wróżbiarstwie profesor Ttrelawney czytała z mojej dłoni i... - Niech zgadnę - McGonagall zmarszczyła brwi - powiedziała ci, że nazajutrz czeka cię okropna śmierć lub coś w tym rodzaju, tak? Amy i jej koleżanki z sąsiednich ławek popatrzyły zdumione. - Skąd pani wie? - Dzieci, na Merlina! Co roku to samo! Profesor Trelawney ma dość ee... specyficzne podejście do swego przedmiotu. Nie, żebym wyrażała się źle o mojej koleżance z pracy, lecz, zapewniam was, nikomu nie grozi ani śmierć, ani nagła choroba kogoś z rodziny, czy coś równie przykrego, co usłyszeliście na lekcji wróżbiarstwa. Tego rodzaju... przepowiednie są po prostu jej sposobem na wytworzenie hm... atmosfery powagi na jej lekcjach. Porozmawiam z profesor Trelawney, tymczasem, panno McDowell, proszę już się skupić na bardziej ścisłym przedmiocie - transmutacji. Zapewniam was - ogarnęła wzrokiem wyraźnie ożywioną klasę - że najgorszy omen śmierci na wróżbiarstwie nie zwolni was z pracy domowej na następną lekcję. Kilka osób zachichotało. Na przerwie McGonagall opuściła salę transmutacji i szybkim krokiem skierowała się prosto do wieży Sybilli Trelawney. Kiedy energicznie przemierzyła wysokie, kręcone schody, ku swemu zdumieniu usłyszała podniesione głosy. Zbliżyła się do progu sali wróżbiarstwa i na sekundę zamarła. W środku stała profesor Delacour i najwyraźniej miała do Sybilli Trelawney podobną sprawę. - Najstraszila pani uczniów tak, że dwoje plakało! Jak pani mogła? - Moje dziecko - odezwała się tamta swoim charakterystycznym głosem sprawiającym wrażenie, jakby nic do niej nie docierało - spojrzenie w przyszłość wymaga wielkiej odwagi, ale jest bezcenne, nawet jeśli boli... - Pani chyba nie wierzi w to, co mówi... McGonagall postanowiła wkroczyć. - Lękam się, że jak najbardziej wierzy. Trelawney podskoczyła na krześle i spochmurniała jeszcze bardziej. Fleur zarumieniła się lekko i powiedziała zupełnie innym tonem. - Minerwo? Co ti tu... - Na mojej lekcji również miałam do uspokojenia roztrzęsioną uczennicę po lekcji wróżbiarstwa - odparła ostro, nie patrząc na nią. Profesor Trelawney wściekle podniosła się z krzesła. - Wasze umysły są tak beznadziejnie.. doczesne! Nie zdajecie sobie sprawy, jak trudne jest przebicie się umysłem poza granice czasu! Tylko szok, silne emocje, mogą odkryć, czy któreś dziecko posiada ten dar... - Wzbudzanie w uczniach przerażenia to zaiste świetna metoda na sprawdzanie zdolności - McGonagall przerwała jej ironicznie - obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to jako wicedyrektor będę musiała... - Ach! Minerwo! - Trelawney krzyknęła nagle i utkwiła w niej oczy, jakby dopiero teraz w pełni dotarła do niej jej obecność. Fleur patrzyła na to zaskoczona. Profesor Trelawney tymczasem chwyciła dłoń McGonagall i odwróciła tak, by widzieć zarysy lini papilarnych. Minerwa wyrwała się jej wyraźnie wściekła. - Ach... kiedyś umiałaś dostrzec o wiele więcej Minerwo, teraz oślepłaś... - Dość tego! Jeszcze raz powtarzam, przestań straszyć uczniów, inaczej będziemy musieli interweniować. - A kim ty jesteś, dziecko? - poprzednia uwaga McGonagall została całkowicie zignorowana. Trelawney przysunęła się do Fleur, jakby pierwszy raz ją ujrzała i popatrzyła na nią ciekawie. - Och... Fleur Delacour, uczę obroni przed czarną... - Wielka miłość! I zdrada! - Trelawney chwyciła jej rękę i zanim Fleur zdołała zareagować, oglądała wnętrze jej dłoni. - Quis? - oczy Fleur stały się jeszcze większe ze zdumienia, choć nieco przybladła. - To jakieś bzdury! Nawet tego nie słuchaj. Idziemy - McGonagall energicznie chwyciła Delacour pod łokieć i pociągnęła w kierunku schodów. - Min... - zaczęła, ale posłusznie zbiegła za nią na dół. - Trzeba o tym porozmawiać z dyrektorem! Ta kobieta robi się niebezpieczna dla uczniów! - Ja jej nigdi nie widziala... - Delacour patrzyła na nią ze zdziwieniem. McGonagall prychnęła z irytacją. - Pewnie, że nie, toż ona nigdy nie wychodzi z wieży. Chyba, że na Boże Narodzenie. I kiedy dyrektor każe. Radzę ci dobrze, trzymaj się od niej z daleka. - Zawsze jest.. taka? - Zawsze. Fleur popatrzyła na nią uważnie. Minerwa spostrzegła to i ruchem głowy wskazała na swój gabinet. - Mamy jeszcze pół godziny do kolacji... - odezwała się niepewnie. Fleur uśmiechnęła się i kiwnęła głową. - Pani Profesooor! - rozległo się nagle z końca korytarza. Rozejrzały się nerwowo. - Profesor McGonagaall! - rozległo się głośniej. Ze strony damskich toalet biegła Gryfonka z siódmej klasy. - Irytek wleciał do środka ubikacji! Dla dziewcząt! - krzyczała zdyszana, prawie chwytając McGonagall za kołnierz. McGonagall i Delacour wyciągnęły różdżki i pobiegły za dziewczyną. - Emily chciała się go pozbyć, ale rzucił w nią mydłem i przewróciła się... i zaklęcie jej nie wyszło i jej różdżka... - opowiadała ta dalej gorączkowo. Wnętrze toalety wyglądało mniej więcej tak, jak kilka lat wcześniej po ataku trolla. Część kabin była zupełnie rozbita, w ostatniej siedziała skulona inna Gryfonka z siódmej klasy i trzymała się jedną ręką za krwawiącą nogę. - Złamałam... różdżkę... - jęknęła. McGonagall własną różdżką szybko zatamowała krwawienie. Popatrzyła na Fleur. - Trzeba ją zaprowadzić do Madame Pomfrey. Wzięły dziewczynę za ramiona i wyprowadziły ostrożnie, w asyście kilku poruszonych uczennic. - Panno Raddcliff - McGonagall odezwała się do dziewczyny, co wcześniej krzyczała pomocy - proszę zawiadomić dyrektora, takie ekscesy Irytka tym razem nie ujdą mu tak łatwo. I wezwijcie pana Filcha. Niech ktoś tu zrobi porządek. Poszkodowana Gryfonka, Emily Smith, była poważnie wyglądającą jak na swój wiek, atrakcyjną brunetką, o ciemnej karnacji i dużych, orzechowych oczach, które teraz, wypełnione łzami, nie odrywały się od McGonagall. Obie nauczycielki pomogły jej położyć się na łóżku w skrzydle szpitalnym. Madame Pomfrey już nadbiegała z eliksirem tamującym krwawienie i maścią Natychmiastzasklepiającą niegroźne rany. Gdy pielęgniarka ściągnęła jej rajstopy przyklejone do krwi, dziewczyna krzyknęła z bólu i chwyciła profesor McGonagall za rękę. Profesorka uspakajająco poklepała ją po ramieniu i spojrzała na Delacour, która stała obok z lekko zmarszczonymi brwiami. - Profesor Delacour, czy mogłaby pani sprawdzić, czy z Irytkiem już zrobiono porządek? Ja powinnam tu jeszcze chwilę zostać - odezwała się nie odrywając ręki od Emily, która trzymała się jej kurczowo, kiedy Madame Pomfrey robiła opatrunek. - Oczywiście - Delacour odpowiedziała oficjalnie i wyszła z wysoko podniesioną głową. Pół godziny później Fleur nie pojawiła się przy kolacji, co nieco Minerwę zdziwiło. Niemniej nie miała za dużo czasu, by się nad tym zastanawiać, gdyż dyrektor ogłosił wśród kadry nauczycielskiej polowanie na Irytka przy pomocy kilku duchów, i miała do przejrzenia całe północne skrzydło zamku. Dopiero po trzech godzinach Bezgłowy Nick przyleciał z triumfalną wiadomościa, że Krwawy Baron znalazł nieznośnego poltergeista w schowku na miotły i już przywiódł go przed oblicze Dumbledore'a. Z ulgą wróciła do swego gabinetu. Usiadła i spojrzała na książkę wciąż otwartą na rozdziale o wilach. Wzrok jej jednak nie był w stanie oderwać się od drzwi, w niemym oczekiwaniu na ciche pukanie. Które jednak nie nadchodziło. Po półgodzinie Minerwa spojrzała na zegarek. Dochodziła dziesiąta wieczór. Czas jej obchodu po wieży Gryffindoru. Obejrzała się w lustrze, poprawiła tiarę na głowie i wyszła. - Panno Raddcliff i reszta - co wy tu robicie o tej porze? - przed wejściem do wieży zastała kilka dziecząt opartych o poręcz schodów i dyskutujących o czymś zawzięcie. - My tylko.. wróciłyśmy ze skrzydła szpitalnego, pani profesor - odezwała się pierwsza z nich. - Chciałyśmy zobaczyć, czy Emily lepiej się czuje - dodała natychmiast druga. McGonagall kiwnęła głową. - Dobrze, ale teraz proszę wrócić do Pokoju Wspólnego. To nie jest godzina na wędrowanie po zamku. - Tak, pani profesor! - odpowiedziały chórem i jedna podała hasło Grubej Damie. McGonagall odwróciła się i już miała zejść ze schodów, kiedy wypowiedziane jej nazwisko sprawiło, że cofnęła się odruchowo, nasłuchując. - ...w McGonagall? No coś ty! - Naprawdę! Widziałam, jak Emily rumieni się na każdej transmu... - obraz zasłonił przejście i głosy ucichły. McGonagall potknęła się lekko na ostatnim stopniu a policzki jej zapłonęły. Przed drzwiami swego gabinetu zawahała się i rozejrzała wokół. Korytarz był pusty. Szybkim krokiem przeszła do drzwi apartamentu profesor Delacour i zapukała. Żadnej odpowiedzi. Zapukała ponownie. Bez rezultatu. Poczuła nieprzyjemne ukłucie niepokoju. Stała jeszcze kolejną minutę niezdecydowanie, wreszcie rozejrzała się poraz kolejny, upewniając, że nikt jej nie widzi. - Atena - powiedziała cicho w stronę rzeźbionej figurki na drzwiach. Figurka skinęla głową i pokazała mieczem klamkę. Minerwa weszła do środka. - Fleur? - zapytała ostrożnie. Ze strony sypialni dobiegało słabe światło świec. Przeszła niepewnie kilka kroków i podbiegła do łóżka. - Fleur, co się dzieje! Dziewczyna leżała skulona pod kocem, z twarzą czerwoną od łez. Spojrzała na Minerwę nadąsana i skuliła się jeszcze bardziej. McGonagall usiadła na brzegu łóżka i odchyliła nieco przykrycie. - Powiesz mi, co się stało? - zapytała cicho i delikatnie dotknęła ręką jej policzka, odgarniając włosy zasłaniające jej połowę twarzy. Fleur usiadła na łóżku i podkuliła pod siebie nogi obejmując się ramionami. - Ja nie rozumiem - odrzekła cicho, a głos jej zadrżał. - Czego? - Minerwa dotknęła jej ręki. Fleur rozluźniła się odrobinę. - Przi uczniach traktujesz mnie tak... jak kogoś obcego! - Minerwa uniosła brwi ze zdziwienia. - O czym ty mówisz? - Ta uczennica! Ona... durzi się w tobie! A ti kazałaś mi odejść! - jej ręka zacisnęła się w pięść. McGonagall odetchnęła głęboko. - Na Merlina! Fleur, jesteśmy w pracy! Jeżeli pozwoliłybyśmy, by ktoś z uczniów dostrzegł, że coś na łączy... - zdajesz sobie sprawę jakie byłyby konsekwencje? Dla nas obu! - I to ma znaczić, że możesz traktować mnie gorzej, niż... innich nauczicieli! - Nie traktuję... zachowuję się tak, jak wszyscy się po mnie spodziewają. Sama powtarzałaś mi, że jesteś dorosła i też jesteś nauczycielem, powinnaś więc to rozumieć! Popatrzyła na pochmurną buzię Fleur i coś do niej dotarło. - Ona jest zazdrosna! - pomyślała ze zdumieniem czując, że ta myśl powoduje w niej raczej ochotę do śmiechu. - Nikt nigdy nie był o mnie zazdrosny, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo - pomyślała z rozbawieniem, a kąciki jej ust drgnęły nieznacznie. Przysunęła się bliżej by otoczyć Fleur ramionami. - Posłuchaj... - pocałowała ją w czoło. - Nigdy wcześniej... nie zdarzyło mi się coś takiego, aż nagle zjawiasz się ty i wywracasz moje życie do góry nogami. Fleur uniosła ku niej oczy, z których znów biło przestrachem. - Żałujesz? - miała coś takiego w tonie głosu, że Minerwa przytuliła ją mocniej. - Oszalałam na twoim punkcie, głuptasie - szepnęła. Ramiona Fleur rozluźniły się nareszcie i z ulgą poczuła je wokół siebie. - Musisz jednak zrozumieć, że nie wolno mi... nam... okazać tego publicznie. A jeżelibym zaczęła traktować cię inaczej, kiedyś mogłabym... popełnić błąd i obie odczułybyśmy tego poważne konsekwencje. Fleur nie wydawała się przekonana, ale słuchała jej w milczeniu z głową wspartą na jej ramieniu. - Zresztą... - uśmiechnęła się do niej lekko - obserwuj uczniów uważnie, a spostrzeżesz, ilu z nich "durzy się" raczej w tobie. - To nic nie znaczi! - zaperzyła się. Minerwa uniosła brwi z lekkim rozbawieniem. - Czyżby? - Fleur spuściła oczy. - No właśnie - Minerwa poczuła, że wygrała tę osobliwą dyskusję i odetchnęła z ulgą. Fleur ukryła twarz w zagłębieniu jej szyi i wyszeptała tak cicho, że ledwo można było ją zrozumieć. - Tam... w szpitalu.. tak się bałam, że... zostawisz mnie... - głos jej znowu zadrżał. Minerwa przytuliła ją mocniej. "...wile, kiedy dokonają wyboru, są wiernymi partnerami i wiążą się tylko raz na całe życie." - przypomniały jej się nagle słowa z książki. Zadrżała. Przez długą chwilę milczała, głaszcząc ją tylko delikatnie po włosach. - To wszystko dzieje się tak... szybko. Ja też się boję, Fleur. Nigdy nie czułam tego, co teraz. I nie za dobrze sobie z tym radzę. Co do jednego mogę cię uspokoić. Jesteś tylko ty. A uczniowie nieraz są zafascynowani swymi nauczycielami i okazują to w rozmaity sposób - dodała uspakajająco - poczekaj, niedługo tego doświadczysz. I zapewniam cię - masz na to o wiele większe szanse niż ja - znów się uśmiechnęła, aczkolwiek w jej głosie pojawiła się ledwie wyczuwalna nuta goryczy. Fleur potrząsnęła głową i chwyciła ją nagle mocno za ramiona. - Minerwo McGonagall! Czy ty nie zdajesz sobie sprawy jaka jesteś piękna? - Eee... - policzki Minerwy oblał delikatny rumieniec. Potrząsnęła głową zmieszana. - O czym ty mówisz! Może 15, 20 lat temu, ale nie... - Fleur zerwała się nagle, wyplątała z jej ramion i gwałtownym ruchem ściągnęła jej tiarę z głowy, okulary i pocałowała ją mocno, jedną ręką rozpuszczając jej włosy. - Fleur... - Minerwa z trudem odetchnęła i poczuła, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. - Jak tilko... przestajesz bić taka.. surowa... jak pozwalasz, bi... twoja moc jest taka.. silna... i ciepła. Gorąca jak ogień. Ja czuję... gdi jesteś blisko, jak twoja moc wnika we mnie i jest taka... cudowna. A ti... twoja figura... gdibiś ubrała się inaczej, wsziscy umarlibi... twoja twarz i oczy... i usta, kiedy nie zaciskasz ich tak mocno... ja ciebie... Nie dokończyła, bo usta Minerwy uciszyły ją bardzo skutecznie. Tym razem prawie zdarła z niej szatę. Minerwa z cichym jękiem pomogła jej pozbyć się resztek ubrania i położyła się na niej, rozchylając jej lekko uda. Uniosła się na łokciach by jej nie przygnieść i obsypywała jej twarz i szyję gorączkowymi pocałunkami. -Min... aaach! Zgrała się zupełnie z oddechem Fleur i coraz bardziej wiedziała, gdzie i jak ją dotknąć. Czuła gorąco z własnych rąk, a ogniste iskry zmieniły się już w płomyki otaczające jej całe ciało, które, gdy stykały się ze skórą dziewczyny, wnikały w nią, i to to najbardziej powodowało, że Fleur szalała z rozkoszy. Chciała przedłużać to w nieskończoność, jej wrażliwość ją oszałamiała. Pomyślała, że nic już na świecie nie może być piękniejszego od tej dziewczyny drżącej pod najlżejszą pieszczotą i wpatrującej się w nią z oddaniem i lękiem przemieszanym z uwielbieniem. - Nie zrobię ci krzywdy... na litość wszystkich bogów, nie mogę zrobić ci krzywdy... - myślała gorączkowo, odrywając usta od tych śnieżnobiałych, delikatnych piersi. Sam ich widok doprowadzał ją do szaleństwa. Fleur odetchnęła lekko i ułożyła się pod nią wygodniej. Rozchyliła szerzej nogi i oplotła ją ramionami. Znów rozpoczęły od nowa rytuał powolnego kołysania splecionych maksymalnie ciał, co kończyło się coraz szybszym wibrowaniem i podwójnym krzykiem, tym razem o wiele dłuższym. Głowa Fleur opadła bezwładnie na poduszkę. Przymknęła oczy. Minerwa położyła się tuż przy niej, wpatrując się w te długie, jasne rzęsy, i pobladłe nieco policzki. - Czy ja... - szepnęła z lękiem - nie przesadziłam? W odpowiedzi usta Fleur uśmiechnęły się lekko, choć nie otworzyła oczu. - Nie... - odpowiedziała równie cicho. Minerwa odszukała pod przykryciem jej dłoń i pocałowała ją. Znów zdumiało ją jaka była drobna, miękka i... - Ależ ty jesteś wykończona... - Fleur potrząsnęła przecząco głową i splotła jej palce ze swoimi. Ale ona odsunęła się i usiadła na łóżku. Dziewczyna otworzyła oczy zdziwiona. - Szsz... - pokazała jej palcem - teraz ty nic nie mów. Fleur kiwnęła głową. - Połóż się wygodnie - szepnęła jej, a dziewczyna przekręciła się tak, że leżała równo na plecach. Minerwa sięgnęła do szafki przy łóżku po różdżkę i powiedziała cicho zaklęcie. Powietrze wokół nich pocieplało nagle. Drugim machnięciem różdżki przygasiła świece. Fleur wpatrywała się w nią szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Minerwa uśmiechnęła się tajemniczo i pocałowała ją lekko w usta. - Zaufaj mi... poczujesz się lepiej. Aczkolwiek... nie robiłam tego od wielu lat... - szepnęła bardziej sama do siebie i odkryła ją. Położyła jedną rękę na czole dziewczyny, drugą delikatnie pogłaskała ją po głowie. Skoncentrowała się i przez półprzymknięte powieki ujrzała kombinację kolorów wokół ciała Fleur i swojego własnego. Teraz z jej palców emanowały delikatne, jasnofioletowe promienie, które "gładziły" błękitno - różową poświatę wokół głowy Fleur i dodawały jej odcieni fioletu. Przesunęła rękę niżej, na jej szyję. W miarę jak jej koncentracja wzrosła, kolory stawały się coraz bardziej wyraźne. Jeśli pod jej ręką barwy nie były jednolite, trzymała tak długo, aż rozwibrowana energia uspakajała się i zajaśniała. Fleur leżała z przymkniętymi oczami, a jej oddech z wolna się uspakajał. Gdy doszła do okolic splotu słonecznego, musiała trzymać o wiele dłużej, tak szybka była wibracja fioletu z czerwienią. - Jak dobrze... - szepnęła dziewczyna cichutko. Minerwa uśmiechnęła się i kontynuowała ten osobliwy zabieg. Przesuwała dłoń coraz niżej i nawet, gdy położyła ją na tych najdelikatniejszych miejscach, nie wywoływała rozkoszy jak poprzednio. Fleur znów westchnęła, a kolory jaśniały coraz bardziej, gdy wokół fioletu pojawiły się pasma bieli ze złotymi promykami powodujące, że wyglądała jak okryta welonem. - To jest cudowne... - Fleur znów wyszeptała na granicy snu. Pochyliła się nad nią. - Mugole nazywają to bioenergoterapią - uśmiechnęła się i dodała - połóż się teraz na brzuszek, dobrze? - przy ostatnim zdaniu zarumieniła się lekko. Fleur posłusznie przekręciła się, odsuwając poduszkę spod brody, a Minerwa powróciła do jej głowy i zaczęła cały proces od początku. Kiedy skończyła, wpół śpiąca Fleur wtuliła się w nią mocno. Wciąż widziała jej aurę, teraz sprawiającą miejscami wrażenie biało-fioletowej mgiełki. Powoli jednak obraz bladł, aż oczy jej powróciły do normalnej percepcji. Nakryła je kołdrą i ułożyła się wygodniej na poduszkach. Fleur już mocno spała. Około trzeciej w nocy Minerwa wysunęła się ostrożnie z pościeli. Tym razem nie mogła sobie pozwolić na zostanie tam do rana. Jej szata leżała skłębiona na podłodze. Za pomocą różdżki doprowadziła ją do jako takiego porządku i pozbierała wszystkie spinki. Ubrała się szybko, zostawiając jednak włosy rozpuszczone, i z tiarą w ręku skierowała się do drzwi. Zatrzymała się jednak. Powróciła cicho do sypialni Fleur. - Orchideus - szepnęła wykonując szybki ruch różdżką. Z jej końca wystrzelił delikatny, blado różowy kwiat. Wykonała jeszcze jeden ruch i wokół orchidei zajaśniała delikatna aureola. Położyła kwiat przy głowie Fleur i bezszelestnie wyszła z apartamentu. W połowie drogi do swego gabinetu usłyszała jakiś ruch. Nerwowo przyspieszyła kroku, mając nadzieję, że ktokolwiek to jest, nie zdąży jej zobaczyć. - Pprofesor McGonagall! - rozległo się za jej plecami od strony schodów. Zesztywniała. Światło z różdżki padło na Emily Smith, która wchodziła właśnie po schodach. - Panna Smith! O tej porze? Powinna pani leżeć w skrzydle szpitalnym! Ze zdumienia zapomniała, jak sama wyglądała stojąc o trzeciej w nocy w korytarzu w (mimo zabiegów) pogniecionej szacie, z rozwianymi włosami, z tiarą i pękiem spinek w ręku. - Lumos maxima - powiedziała Emily do swojej własnej różdżki i oświetliła nią jaśniej postać McGonagall. Otworzyła szeroko oczy i wpatrywała się w nią bez tchu. McGonagall poczuła, że policzki jej zapłonęły. Zacisnęła mocno usta i stwierdziła najsurowiej jak mogła. - Oczekuję odpowiedzi! - Nie mogłam tam zasnąć... - odrzekła ze skruchą i przysunęła się do niej nieznacznie. McGonagall cofnęła się machinalnie o krok, ale za nią była już ściana. - Więc proszę iść prosto do dormitorium - odpowiedziała ostro. Dziewczyna podniosła na nią oczy. - Tak, pani profesor - uśmiechnęła się nagle nieśmiało i wzrok jej padł na pukle włosów opadających jej na ramiona. - Ślicznie pani tak wygląda... - McGonagall wyprostowała się gwałtownie. - Dobranoc panno Smith - odrzekła twardo i odwróciła się w kierunku drzwi swego gabinetu. Następnego ranka obudziła się z lekkim bólem głowy, jak gdyby dopiero teraz odreagowując intensywne zakończenie dnia wczorajszego. Profesor Delacour zjawiła się na śniadaniu z lekko pobladłymi policzkami i również sprawiała wrażenie nieco zmęczonej. McGonagall poczuła się winna. Gdy pozostali wykładowcy nie patrzyli, spojrzała na dziewczynę niepewnie, na co Delacour obdarzyła ją promiennym uśmiechem, a jej policzki zaróżowiły się nieznacznie. McGonagall stężała na widok zbliżającego się ku nim dyrektora. - Witam panie - odezwał sie szarmancko i ukłonił lekko. McGonagall przez ułamek sekundy miała wrażenie, że jego oczy pobiegły od jej twarzy do twarzy Delacour i zamigotały lekko. Ale może jej się tylko zdawało. Zajęła swe zwykłe miejsce i ku swemu zaskoczeniu kątem oka dostrzegła, że Delacour usiadła przy niej, na zwykłym miejscu profesor Sinistry. Choć dzielił je prawie metr, odniosła nagle wrażenie ciepła bijącego z całej postaci dziewczyny, tak silnego, że dotykało jej całej prawej strony ciała, powodując mrowienie i dreszcz. Opanowała się. Wbiła wzrok w środek sali, niezbyt przytomnie rozglądając się po stole Gryffindoru. Uczniowie kończyli jeszcze śniadanie, kąciki ust zadrgały jej, gdy ujrzała Hermionę Granger pochyloną nad podręcznikiem do transmutacji. Delacour podążyła za jej wzrokiem. - Też zapowiedziałam im test na dzisiaj - odezwała się cichutko i uśmiechnęła się słodko. McGonagall z trudem nie odpowiedziała jej na ten uśmiech. Policzki jej znów zapłonęły, gdy podniosła do ust filiżankę herbaty. - Dzisiaj? - odezwała się prawie równie cicho. - Chyba niechcący zafundowaliśmy im ciężki dzień, słyszałam, że później mają zaliczenie z eliksirów... - Delacour zaśmiała się srebrzyście w odpowiedzi i zerknęła na profesora Snape'a. Ten dopijał właśnie kawę, a jego oczy również wydały się krążyć po stole Gryffindoru. Delacour zamrugała. Wydało jej się, że spoczęły na Harrym, i że policzki Snape'a zaczerwieniły się na ułamek sekundy. Potrząsnęła głową - no... impossible! - pomyślała i uśmiechnęła się znów do McGonagall. Ta odstawiła swoją herbatę i rozejrzała się po nauczycielskim stole. Siedzący koło niej profesor Dumbledore był zwrócony twarzą w stronę profesorów Sprout i Flitwicka i chichotał właśnie z opowiedzianej mu historii. - Um... dobrze spałaś? - spytała cicho McGonagall. Policzki Delacour bardziej poróżowiały. - Oui... - i dziękuję za... - Nie ma za co - powiedziała szybko McGonagall widząc, że dyrektor obraca się w ich stronę. Obie równocześnie chwyciły filiżanki. - Czas na rozpoczęcie kolejnego pięknego dnia szkoły - odezwał się wesoło Dumbledore, poprawił tiarę i wstał od stołu. Przed drzwiami sali transmutacji podbiegło do niej kilkoro przejętych trzecioklasistek. - Pani Profesor! - stanęła przed nią rezolutna rudowłosa Gryfonka z kartką pergaminu w ręku. Zaskoczona McGonagall wzięła to od niej i przeczytała z zaintrygowaniem. Zmarszczyła brwi. - Nie jestem pewna, czy to jest dobry pomysł prowadzić klasę po zmroku tak blisko Zakazanego Lasu, porozmawiam z Hagridem na przerwie. - Ale pani profesor.. - Hagrid powiedział nam, że to jedyna pora roku, kiedy można z drugiej strony jeziora usłyszeć syrenę - teraz otaczało ją już kółko dziewcząt nie odrywających od niej błagalnych spojrzeń. Zawahała się. - Zastanowię się. Dam wam odpowiedź po lunchu, na lekcji - teraz biegnijcie już na zajęcia - ucięła wzrokiem jakikolwiek sprzeciw i podekscytowane dziewczynki zbiegły ze schodów. Tymczasem na nią czekała już siódma klasa. Energicznie weszła do sali. Zerknęła surowo. - Trzy osoby nie oddały mi jeszcze swoich opracowań "Drogi do pełnej przemiany" wg. Rolanda Roddforda. Ponad połowa zaś tych, które otrzymałam, są na poziomie podstawowym, nie przystającym do poziomu owutemów. Czy ten temat uważacie za zbyt trudny jak na ostatnią klasę Hogwartu? Ostatnia klasa Hogwartu zamruczała z oburzeniem. McGonagall zmroziła spojrzeniem dwie Ślizgonki z ostatniej ławki. - Accio! - błyskawicznie wskazała różdżką na kawałek pergaminu, który sobie podawały, przekonana, że nie miał on nic wspólnego z transmutacją, bo dziewczyny przybladły i pochyliły głowy. Nie zaglądając nawet do środka położyła go na biurku. - Minus dziesięć punktów dla Slytherinu - odrzekła zimno. Wszyscy uczniowie automatycznie wyprostowali się ze strachem, że jakikolwiek ruch odbierze następne punkty. Kilka osób westchnęło. Najwyraźniej był to jeden z tych dni (ostatnio coraz częstszych), kiedy zajęcia z McGonagall były nader stresujące. Kiedy klasa poprawiała swoje wypracowania (osoby, które go jeszcze nie zaczęły, otrzymały szlaban - trzykrotne przepisanie obszernego rozdziału podręcznika poświęconego "drodze do pełnej przemiany"), przez uchylone okno, doszedł ich jakiś harmider. McGonagall zerwała się, uświadamiając sobie, że hałas pochodził od strony sali obrony przed czarną magią. Połowa siódmej klasy już tkwiła przyklejona do okien, ona zaś, zupełnie nie myśląc, wybiegła. Na trawniku przed oknami sali obrony leżał Seamus Finnigan, wokół niego zaś kilkoro przestraszonych Gryfonów. - Minus dwadzieścia dla Gryffindoru, panie Longbottom! - dobiegł ją wściekły głos profesor Delacour. Na chwilę zamarła. - Fl... Profesor Delacour, co tu się dzieje! - podeszła do nich, przybierając swój najsurowszy wyraz twarzy. Zaczerwieniona ze zdenerwowania Delacour zerwała się na jej widok. - Przikro mi... odbierać tile.. twemu domowi, maes... - Neville wyrzucił Seamusa przez okno - wszedł jej w słowo oburzony Dean Thomas. Delacour zmarszczyła brwi. - Klasa, wracać do środka! - zaklaskała w dłonie. Seamus już zdążył się pozbierać i podnieceni uczniowie skierowali się do zamku. Delacour popatrzyła na nią niepewnie. McGonagall odpowiedziała podobnym spojrzeniem, zdając sobie sprawę, że właściwie jej obecność tu nie była konieczna. - Co się właściwie stało? Z góry brzmiało to jakby komuś działa się krzywda - powiedziała w końcu, siląc się na oficjalny ton głosu. Delacour uśmiechnęła się do niej delikatnie, a jej policzki oblał zupełnie inny rodzaj zaczerwienienia. - Ćwicziliśmi... zaklęcie odpichające... wiesz, w razie ataku.. i pan Longbottom zamiast cofnąć pana Finnigana kilka stóp od siebie, chciał się popisać i dodał inne zaklęcie... chiba, nie widziałam dobrze. Pan Finnigan wileciał bardzo szibko przez okno i poraniłbi się, gdibim nie zdążiła z... lewitacją - odpowiedziała, znów jąkając się nieco w niektórych angielskich słowach. McGonagall nie mogła powstrzymać uśmiechu patrząc na jej błyszczące oczy, gdy opowiadała z takim przejęciem. W ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że siódma klasa doskonale widzi je obydwie przez okno i chrząknęła znacząco. - Ekmh.. - lepiej wracajmy - przyspieszyła kroku. Delacour szła tuż obok niej, nieznacznie muskając ją szatą. Przyprawiło ją to o nieco szybszy oddech. W bramie zamku, gdy znikły z pola widzenia, Delacour chwyciła ją na moment pod rękę. McGonagall zesztywniała. - Uważaj na Longbottoma. Mam złe przeczucia co do tego chłopaka - odezwała się i popatrzyła na nią niepewnie. Delacour puściła ją z westchnieniem. Stanęły bez ruchu na kilka następnych sekund. McGonagall znów poczuła, że od spojrzenia tych wielkich, błękitnych oczu robi się jej gorąco. - Uciekaj do klasy - szepnęła. Delacour uśmiechnęła się i powiedziała słodkich tonem. - Do zobaczenia na lunchu, Minerwo... Kiedy wróciła do klasy, była znów bardzo surowa. - Na co czekacie, powinniście byli zająć się wypracowaniem, gdy mnie nie było! Na Merlina, prawie dorośli ludzie, a nie można was zostawić na chwilę samych! - klasa popatrzyła na nią pochmurnie i w sali zaszemrało od wyciąganych pergaminów i piór. - Pprofesor McGonagall... - rozległo się nieśmiało spod okna. McGonagall zesztywniała na sekundę. - Słucham, panno Smith? - podeszła do ławki, gdzie zarumieniona nieco dziewczyna podsunęła jej swoje wypracowanie. - Czy zechciałaby pani... spojrzeć... - ja nie rozumiem tego schematu... Na pergaminie widniała nieudolnie narysowana sylwetka człowieka, z zaznaczonymi punktami energetycznymi. - Czego pani nie rozumie? - spytała dość ostro. - Jak te siedem kolorów z punktów... czakr znaczy (dziewczyna pochodziła z rodziny mugoli i używała określeń z mugolskiej bioenergoterapii) mają się do kolorów aury... i które z nich opisać jako te, które odgrywają największą rolę podczas zaklęć przemiany - McGonagall poprawiła okulary. - Pokręciła pani kolejność czakr, to po pierwsze. Splot słoneczny nie znajduje się na głowie - stłumiła wzrokiem chichot z tylnych ławek. Podeszła do tablicy i kilkoma machnięciami różdżki nakreśliła sylwetkę człowieka. - Panno Smith, proszę podyktować mi po kolei centra energetyczne. Dziewczyna podniosła się nerwowo wpatrując się w swoje notatki. - Czakra podstawowa... czerwona? - McGonagall kiwnęła głową i machnięciem różdżki umieściła czerwony punkt na tablicy między nogami sylwetki człowieka. Kilka osób zachichotało. Spiorunowała ich wzrokiem. - Druga... - pomarańczowa? - zwana przez mugoli sakralną - dodała McGonagall. - Tak? - dostrzegła uniesioną w górę rękę. - Profesor McGonagall, dlaczego musimy posługiwać się słownictwem mugoli? - zapytał niesympatycznie wyglądający Ślizgon. Zmarszczyła brwi. - Ponieważ, panie Stewart, mugole i czarodzieje w dawnych czasach mieli jednakową wiedzę na ten temat, dopiero wiele wieków później rozdzieliła się ona na dwa kierunki. My, mając zamiar być dobrze wykształconymi czarodziejami, chcemy mieć zatem pełny obraz tematu. Czyż nie zgadza się pan? - dodała z wyczuwalną nutą sarkazmu. Chłopak pokiwał głową, niemniej jego wyraz oczu świadczył o czym innym. - Pannie Smith dziękuję, proszę podyktować mi następną - popatrzyła na niego surowo. - Eee... - z paniką wodził wzrokiem po swoich notatkach. Miłosiernie nie zareagowała, kiedy wyczytał odpowiedź z kartki kolegi. - Żółta? - Zwana czakrą splotu słonecznego - dopowiedziała głośniej McGonagall i umieściła żółty punkt w okolicach żołądka. Chłopaczek z wyraźną ulgą opadł z powrotem na ławkę. - Nie powiedziałam, że pan skończył - wycedziła. - Następna proszę. - Zielona? - popatrzył niepewnie. McGonagall popatrzyła na niego znad okularów. - I? - dodała. Cisza. Chłopak na próżno wpatrywał się w notatki, na których widniał tylko kolor zielony. - Dziękuję panu. Oczekuję pełnego schematu jutro na ósmą rano i ani minuty później. Siódma klasa, doprawdy! Patrzyła zdegustowana, jak ciężko opadł na krzesło i szepnął coś do sąsiada z ławki. - Panno Smith, skoro wydawało się, że ma pani większe pojęcie o temacie lekcji, proszę kontynuować. Starała się nie patrzeć na zarumienione policzki dziewczyny, gdy ta znów wstała, obdarzywszy ją spojrzeniem pełnym najgłębszego uwielbienia. Jakoś nie zaobserwowała tego wcześniej. Po plecach przeszedł jej dreszcz na myśl, ilu jeszcze takich uczennic nie zauważała przez całe lata. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|