[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED SZKLARSKI Tomek na Tropach Yeti Katowice 1985r. PROLOG TROPY ŚNIEŻNEGO CZŁOWIEKA Od północnego zachodu ciemnoszare, kłębiaste chmury szerokim łukiem zasnuwały zimny błękit nieba. W wysoko zawieszonych dolinach porywisty wiatr wzbijał w powietrze tumany słonawego, suchego pyłu, lecz pobliskie potężne, urwiste szczyty i wieczne lodowce gór Karakorum* już spowijała śnieżna nawałnica. Czterech mężczyzn ociężałym krokiem wspinało się kamienistym szlakiem po stromym zboczu ku widocznej w dali górskiej przełęczy. Z niepokojem spoglądali na ciemniejący horyzont. Silny wicher dął z północy i szybko niósł na Wyżynę Tybetańską* wczesną śnieżną burzę. Trzej Tybetańczycy, poruszeni widokiem nadciągającej zawieruchy, co chwila pociągali za arkany, przywiązane do kółek wpiętych w nozdrza kosmatych jaków*, by przynaglić zwierzęta do szybkiego marszu. Mimo to zgłodniałe i spragnione jaki wlokły się noga za nogą, opuściwszy nisko rogate łby. Przekrwionymi z wysiłku, nieco zamglonymi ślepiami spoglądały na nie mniej osłabionych ludzi. Tybetańczycy ubrani byli w miękkie, filcowe odzienia, na które przywdzieli, niby kurtki bez rękawów, skóry jaka odwrócone włosem do wewnątrz. Nakładane przez głowę, przez wycięty w środku otwór, skóry osłaniały plecy i piersi, a ich nie zszywane na bokach krańce, przytrzymywał w talii szeroki jedwabny pas. Spod stożkowatych filcowych czapek, głęboko naciągniętych na głowy, zwisały im na plecy krótkie, pojedyncze, czarne warkoczyki. W filcowych butach, o cholewach sięgających kolan, pewnie stąpali po stromej ścieżynie. Czwarty mężczyzna, zakutany w długi barani kożuch i czapę z klapkami na uszy, był Europejczykiem. Mimo fizycznego wyczerpania czujnie obserwował idących przed nim trzech krajowców przewodników. Zapewne nie darzył ich zbyt wielkim zaufaniem, ponieważ miał zatknięty za pasem, przygotowany do strzału ciężki nagan*. Gdy Tybetańczycy przystawali, żeby nabrać tchu, natychmiast opierał prawą dłoń na rękojeści broni. Tubylcy w ponurym milczeniu ukradkowymi spojrzeniami śledzili białego wędrowca. Od dwóch tygodni wiedli go przez kamienno-piaszczystą pustynię ku Kaszmirowi*, graniczącemu z zachodnimi ziemiami Tybetu. Wyruszając ze swymi jakami w drogę, wcale nie mieli zamiaru tak znacznie oddalać się od własnych koczowisk. Podjęli się poprowadzić białego podróżnika o tydzień drogi na zachód, a tymczasem już mijał piętnasty dzień uciążliwego marszu. Małomówny biały człowiek oświadczył im stanowczo, iż zwolni ich dopiero wtedy, gdy będzie mógł nająć nowych przewodników. Krajowcy z niezmiennym uporem każdego ranka odmawiali wyruszenia w dalszą drogę i codziennie wbrew własnej woli szli coraz dalej. Biały potrafił dotąd utrzymać ich w ryzach. W jego stalowoszarych oczach nigdy nie było widać cienia wahania czy obawy. Wydawał rozkazy, wymownie opierając dłoń na rękojeści rewolweru. Trzej krajowcy nie byli bezbronni. Posiadali długie stare strzelby i myśliwskie noże, jednak mimo to nie odważyli się stawić zbrojnego oporu. Biały podróżnik czujny był bowiem niczym żuraw. W czasie dnia szedł na samym końcu małej karawany. Czasem siadał na jaka i znużony przymykał oczy, lecz gdy tylko któryś z Tybetańczyków odwracał się ku niemu, zaraz napotykał jego przenikliwy wzrok. Podczas wieczornych obozowisk odbierał przewodnikom broń i chował ją w swoim namiocie. Tybetańczycy kilkakrotnie próbowali w nocy zbliżyć się do niego, ale wszelkie ich wysiłki okazywały się bezskuteczne. Za najmniejszym szelestem podróżnik otwierał oczy i zaraz rozlegał się metaliczny trzask odwodzonego kurka rewolweru. W umysłach przesądnych Tybetańczyków niestrudzony podróżnik wyrastał na jakiegoś potężnego czarownika. Czy mogli mu się sprzeciwić, skoro nieustannie czuwał uzbrojony w szybkostrzelną broń? Tymczasem w rzeczywistości biały wędrowiec był już u kresu sił. Podczas długich, uciążliwych marszów niemal zasypiał z otwartymi oczyma, bądź też zapadał w stan odrętwienia prawie graniczącego z letargiem. Wtedy zdawało mu się, że wciąż jeszcze wędruje w pochodzie nieszczęsnych zesłańców* na Sybir. Odruchowo pochylał głowę, jakby chciał osłonić ją przed uderzeniami kozackich nahajek. Postękiwania zmęczonych jaków przeradzały się w jego wyobraźni w ciche, tak dobrze wryte w pamięć skargi towarzyszów niedoli. Czasem znów przywidywało mu się, że zaledwie przed kilkoma dniami umknął z korowodu więźniów i wśród kojącej ciszy błąka się w dzikich, górskich wąwozach Turkiestanu Chińskiego. Wtem usłyszał jakieś podejrzane szepty. Czyżby to poszukiwacze złota spiskowali, by odebrać mu jego skarb? Ręka mimo woli sięgnęła do rękojeści rewolweru. Drgnął, dotknąwszy gołą dłonią zimnej stali. Przywidzenia rozwiały się natychmiast. Spojrzał już przytomnym wzrokiem. Znajdowali się na skraju przełęczy. Tybetańczycy przystanęli i naradzali się, gestykulując rękoma. Biały podróżnik podszedł do nich. — Za tamtymi górami jest Leh* — odezwał się do niego jeden z przewodników, wskazując ręką na południowy zachód. — Ile dni marszu? — krótko zagadnął biały, posługując się, tak jak przewodnicy, językiem tybetańskim. — Trzy dni, a do Hemis dwa. Zaraz za przełęczą Kaszmir. Możesz już iść sam. — Doprowadzicie mnie do Hemis, lub w ogóle nie wrócicie do swej phażi* — zagroził biały. — Zły duch chyba przywiódł cię do nas — mruknął Tybetańczyk. — Zły czy dobry, ruszajcie na przód — rzekł biały nie wypuszczając z dłoni rękojeści broni. Cienka pokrywa świeżego śniegu zalegała całą przełęcz. Zimny wicher ze zdwojoną siłą hulał na wyniosłości. Ludzie i zwierzęta z niezmiernym wysiłkiem oddychali rozrzedzonym powietrzem. Naraz idący na przedzie Tybetańczyk przystanął i pochylił się ku ziemi. Gdy jego towarzysze zrównali się z nim, również zamarli w bezruchu. — Ruszajcie w drogę, głupcy! Czy nie widzicie, że burza nadciąga wprost na nas?! — krzyknął biały mężczyzna. Tym razem przewodnicy nie zwrócili uwagi na gniewny rozkaz. Jak zahipnotyzowani wpatrywali się w ziemię. Podróżnik przyspieszył kroku. Wkrótce także zatrzymał się zdumiony. Na śniegu widniały świeże, szerokie ślady bosych stóp. Wydawały się bardzo podobne do śladów pozostawionych przez człowieka, dzięki swemu ułożeniu w jednej linii, z nieznacznymi odchyleniami stóp na obydwie strony. Długość kroku wskazywała na wysoki wzrost nieznanego osobnika. — Mi-go, zwierzę chodzące jak człowiek! — ściszonym głosem zawołał jeden z przewodników. — Mi-te, człowiek-niedźwiedź... — dodał drugi. — Przeczuwałem, sahibie*, że sprowadzisz na nas nieszczęście... — Jeśli to ślady ludzkie, to mamy najlepszy dowód, że w pobliżu musi znajdować się jakieś osiedle — głośno powiedział podróżnik. — Cieszcie się, wkrótce pozwolę wam wrócić do domu. — Klasztor Hemis, odległy o dwa dni marszu, jest najbliższym osiedlem — odparł przewodnik. — Człowiek pieszo nie zapuściłby się samotnie tak daleko w góry! Poza tym wiesz dobrze, że Tybetańczycy nigdy nie chodzą boso! To są ślady Śnieżnego Człowieka. Kto go ujrzy, musi zginąć! Biały podróżnik zmarszczył brwi. Podczas długoletniej włóczęgi po Azji Środkowej nieraz słyszał opowieści o tajemniczych istotach zamieszkujących górskie pustocie. Znajomy Nepalczyk, z którym przez pewien czas wspólnie poszukiwali złota w górach Ałtyn-tag*, mówił mu o nieznanych stworach zwanych Yeti. Według wierzeń krajowców zetknięcie się z nim miało nieuchronnie sprowadzać śmierć. Podróżnik pochylił się nad śladami wyraźnie wyciśniętymi w śniegu. Nie miał pewności, czy pozostawił je człowiek, czy też jakieś nieznane zwierzę. Jak wskazywała świeżość tropów, dziwny stwór przechodził tędy niedawno przed nimi. Podróżnik nie znał uczucia lęku. Nie wierzył w przesądy. Ani zwierzę, ani niezwykła istota ludzka nie mogły być niebezpieczne dla czterech uzbrojonych mężczyzn. — Ślady te zapewne pozostawił niedźwiedź. Widziałem podobne w górach Ałtyn-tag — odezwał się do krajowców. — Ruszajmy w drogę! Źle będzie z nami, jeśli burza zaskoczy nas na tak znacznym, odkrytym wzniesieniu. — Nie pójdziemy dalej! Ślady mi-te wiodą wzdłuż przełęczy. Musielibyśmy iść jego tropem. On przyczai się i poczeka na nas! Podróżnik cofnął się o dwa kroki. Gniewnym, czujnym wzrokiem przywarł do twarzy przewodników. Nie, to nie był ich zwykły upór, który ostatnio musiał przełamywać dzień po dniu. W tej chwili w oczach Tybetańczyków malował się zabobonny, obłędny strach. Oni naprawdę wierzyli, że nawet samo spotkanie z mi-te groziło im śmiercią. Instynkt ostrzegał podróżnika, by nie doprowadzał przesądnych krajowców do ostateczności. Mógł pokusić się o terroryzowanie ich w obliczu śmierci głodowej bądź mąk pragnienia, lecz obecnie, gdy ulegli przemożnej obawie przed legendarnym stworem, byłoby to stokroć bardziej niebezpieczne. Teraz na pewno odważyliby się nawet na nierówną walkę z lepiej uzbrojonym białym człowiekiem. Ponadto ich było trzech, a on tylko jeden... Cóż z tego, że posiadał szybkostrzelny rewolwer? Czy w decydującej chwili nie zadrży mu ręka? Przecież, oprócz głodu i pragnienia, brak snu osłabił go bardziej niż krajowców. — Wracamy, sahibie. Jeśli szukasz śmierci, możesz sam iść dalej. Daj nam swój karabin, a pozostawimy ci jaka objuczonego twoim bagażem — odezwał się najstarszy przewodnik. W jego głosie brzmiało tym razem tyle groźnego zdecydowania, że podróżnik zaniechał ponownego użycia przemocy. — Dobrze, weźcie karabin w zamian za jaka — rzekł siląc się na spokój. — W którym kierunku mam iść do Hemis? — Tą przełęczą dojdziesz wprost do zbocza wiodącego w dolinę. Po jednym dniu marszu na południe ujrzysz przed sobą na skałach klasztor. Jeśli nie spotka cię nieszczęście, nie zabłądzisz — wyjaśnił przewodnik. Odpiął karabin zawieszony na jukach jaka, po czym podał podróżnikowi postronek przywiązany do kółka wpiętego w nozdrza zwierzęcia. Pod wpływem przesądnej obawy przewodnicy uporczywie wpatrywali się w ziemię, obawiając się spoglądać w głąb przełęczy, gdzie mógł czaić się nieznany, groźny Człowiek Śniegu. Biały podróżnik uśmiechnął się wyrozumiale, widząc wyraz panicznego lęku, malujący się na twarzach krajowców. Lewą dłonią ujął podany mu postronek, podczas gdy prawą wsunął pod kożuch. Dotknął nią ukrytego na piersiach długiego, pękatego woreczka. Miał zamiar ofiarować przewodnikom kilka grudek złotego kruszcu, lecz naraz uzmysłowił sobie, że mogą go zabić, ujrzawszy prawdziwe nugety*. Z ciężkim westchnieniem cofnął dłoń, by machnąć na pożegnanie pospiesznie oddalającym się Tybetańczykom. Pozostał sam wśród niebosiężnych, ubielonych, groźnych szczytów górskich. Zimny wicher smagał go po twarzy. Wtulił głowę w kożuch i ruszył w drogę wzdłuż tajemniczych śladów, czerniejących na śniegu niczym paciorki olbrzymiego różańca. Jak, szarpnięty za kółko wpięte w nozdrza, ociężale powlókł się za nim. Co chwila pochylał nisko głowę i szorstkim ozorem chciwie lizał śnieg pokrywający zmarzniętą ziemię. Wicher hulał coraz śmielej. Wirował opętańczo płatkami śniegu, wzbijał z ziemi białe tumany. Podróżnik przecierał dłonią zmęczone oczy, nie zważając na własne osłabienie, przyspieszał kroku. Chciał zejść w dolinę przed zapadnięciem nocy. Pierś jego unosiła się w ciężkim, nieregularnym oddechu. Z trudem chwytał ustami powietrze. Po godzinnym marszu dobrnął do drugiego krańca przełęczy. Przystanął, żeby nabrać tchu. Rozgorączkowanym wzrokiem wodził po niezbyt stromym zboczu. Naraz przechylił się poza skalną krawędź. Osłonił ręką oczy, by lepiej widzieć. W głębokiej dolinie leżącej u jego stóp na samym niemal końcu ścieżki wijącej się po zboczu góry, wędrował w dół dziwny, rudawy stwór, przypominający sylwetkę nagiego człowieka. Podróżnik, niepewny, czy nie ulega złudzeniu, przetarł oczy dłonią. Dziwny stwór nie znikał. Lekko pochylony, zwinnie szedł w dół zbocza. Na krótko skrył się za załomem skalnym, potem znów ukazał się na ścieżce. Podróżnik wyszarpnął zza pasa ciężki nagan. Wypalił w powietrze. Na huk strzału, szeroko rozniesiony echem po górach, dziwny stwór przystanął na chwilę i odwrócił spiczastą, pokrytą włosem głowę. Następnie pomknął ku dolinie i zniknął w śnieżnym tumanie. Biały człowiek schował rewolwer i przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu. Poczuł się niezwykle osamotniony i straszliwie słaby. Głód, pragnienie, a nade wszystko długi brak pokrzepiającego snu, zbierały teraz swe zdradliwe żniwo. Obecność trzech Tybetańczyków zmuszała go do ustawicznej gotowości do samoobrony. Teraz, gdy oni odeszli, cała niezmożona dotąd siła woli i energia nagle ustąpiły miejsca niezwykłej słabości. Czerwonawa mgła przesłoniła mu oczy. Ostatkiem świadomości bronił się przed krążącą wokół niego śmiercią. Czuł, że jeśli nie pokrzepi się snem, zginie w drodze. Jeszcze raz zdołał zapanować nad słabością. Chwiejnym krokiem ruszył w dół zbocza, wlokąc za sobą potykające się juczne zwierzę. Chmury już zasnuły całe niebo. Gęsty śnieg, miotany zawieruchą, spowijał ziemię białym całunem. Nim noc zapadła, podróżnik znalazł się na samym dnie doliny. Jak wlókł się za nim. Wyczerpane zwierzę wysunęło ozór z pyska, ale nie miało już siły lizać wilgotnego śniegu. Potknęło się kilka razy, w końcu ciężko opadło na przednie kolana. Podróżnik chciał pomóc zwierzęciu powstać na nogi. Obydwiema dłońmi chwycił je za róg, lecz równocześnie sam osunął się na ziemię. Jak, stęknąwszy głucho, przewrócił się na bok. Przez długą chwilę podróżnik leżał obok zdychającego zwierzęcia, opierając twarz na jego stygnącym ciele. Przemożne zmęczenie zwycięsko kończyło walkę z instynktem samozachowawczym człowieka, nakazującym mu podnieść się i iść dalej. Powieki same opadły na oczy. Pogrążał się w półletarg. Bezwładnym ruchem stoczył się z jaka plecami na ziemię. Mroźny wicher natychmiast sypnął mu śniegiem w twarz. Podróżnik jeszcze raz otworzył oczy i uniósł głowę. Nogi jaka zniknęły już pod śniegiem. Wyraz przerażenia odmalował się o oczach człowieka. Z największym trudem dźwignął się na czworaki, potem opierając się o zwierzę, stanął na nogi. Zgrabiałymi rękoma zaczął rozsupływać juki. Odtroczył bambusowy kij, wydobył brezentowy namiot. Minęła godzina, zanim młotkiem wbił żelazne kołki w zmarzniętą ziemię. Przywiązywanie do nich rzemieni brezentu szło bardzo opornie. Wicher bezlitośnie wyszarpywał z jego rąk płachtę namiotu, przewracał drążek. Na wpół skostniały człowiek wyciągnął z juków futrzany śpiwór. Razem z nim wpełzł pod brezent. Jedynym jego pragnieniem było rozgrzać ręce. Wtedy dałby sobie radę z dokończeniem budowy namiotu. Całonocny spokojny sen przywróciłby mu utracone siły. Nazajutrz jakoś dowlókłby się do klasztoru w Hemis. Pokrzepiony tą nadzieją pogrążył w worze tylko głowę i ramiona. Przymknął oczy, czekając aż rozgrzeją mu się zgrabiałe dłonie. Powoli zatracał poczucie czasu. Błogi bezwład ogarniał jego członki. Źle przymocowany rzemień na jednym z kołków przytrzymujących płachtę namiotu rozsupłał się z węzła. Targnięty wichurą brezent załopotał niczym flaga i osłonił wystające z wora nogi podróżnika. Noc zapadła nad górską doliną. Zawieja śnieżna przybierała na sile. Śnieg pokrywał martwego jaka i człowieka umierającego ze zmęczenia pod płachtą namiotu. Wiatr wył triumfalnie i wzbijał w powietrze śnieżne tumany. Tuż przed świtem, jak to się zwykle dzieje w tych okolicach, wichura zaczęła przycichać. W dali rozbrzmiało jękliwe huczenie długich, mosiężnych trąb, którymi lamowie od wieków oznajmiali światu nadejście nowego dnia. W tym właśnie czasie w dolinę wjechał samotny jeździec. Na odgłos trąb przynaglił konia do szybszego biegu. Śnieg tłumił tętent wierzchowca. Nagle koń uniósł głowę, zastrzygł uszami, cicho zarżał i rzucił się w bok. Jeździec przytrzymał się kulbaki. Już miał smagnąć konia arkanem, gdy naraz ujrzał wystający spod śniegu róg jaka. Uważnie rozejrzał się wokoło. Z pobliskiej zaspy śnieżnej wystawał koniec bambusowego kija. Po chwili wahania jeździec zeskoczył z wierzchowca. Zbliżył się do zaspy. Zanurzył w nią rękę. Dotknął brezentu. Nogami rozkopał śnieg. Ujrzał filcowe buty. Pochylił się, odrzucając rękoma śnieg. Wkrótce wyciągnął ze śpiwora skostniałego mężczyznę. Gołą dłonią dotknął jego twarzy. Była jeszcze ciepła. Szybko rozpiął na nim futro, by sprawdzić, czy serce nie przestało bić w jego piersi. Z trudem wyczuwalne uderzenia nie rokowały zbyt wielkich nadziei. Zastanawiał się, co ma uczynić, gdy naraz ujrzał pękaty woreczek na piersi nieprzytomnego. Przesunął dłonią po woreczku, po czym drapieżnym ruchem rozchylił otwór. W promieniach wschodzącego słońca błysnęło prawdziwe złoto. Już sięgnął po nóż, aby przeciąć rzemień, na którym na szyi zwisał woreczek, gdy wtem tuż za jego plecami rozległ się chrzęst śniegu. Jeździec obejrzał się i natychmiast szybko przykrył kożuchem pierś zmarzniętego człowieka. Z obłudnym, uniżonym uśmiechem na ustach powitał lamę z klasztoru w Hemis oraz jego dwóch służących. Lama lekko skinął głową. Nie przestając odmawiać różańca, wzrokiem wydał nieme polecenie służącym. Zsiedli z osłów. W milczeniu rozgrzebali zaspę. Jeden z nich wlał do ust zmarzniętego kilka kropel jakiegoś rozgrzewającego płynu, po czym ostrożnie potarł śniegiem jego twarz. Po jakimś czasie nieszczęsny podróżnik uchylił powiek. Najpierw spostrzegł pochyloną nad sobą przeciętą szeroką blizną twarz jeźdźca, potem ujrzał mamroczącego modlitwę lamę i jego służących. Zanim zdążył rozchylić usta, by odezwać się, znów zapadł w odrętwienie. Lama cichym głosem wydał krótki rozkaz. Służący wraz z jeźdźcem z blizną na twarzy ostrożnie ułożyli nieprzytomnego podróżnego na grzbiecie osła. Pospiesznie ruszyli w drogę ku klasztorowi. Nieszczęsny biały podróżnik z wolna odzyskiwał przytomność. W końcu zdołał otworzyć oczy. Z bieli sufitu wzrok jego przesunął się na poważne, zatroskane twarze lamów. Wśród nich dojrzał człowieka z szeroką blizną. Uczynił olbrzymi wysiłek i wyszeptał: — Czy... będę żył? — Jeśli nie jest ci przeznaczone inaczej, duch pozostanie jeszcze w twoim ciele — filozoficznie odparł jeden z lamów. — Gdzie jestem? — Znajdujesz się w klasztorze w Hemis. Błysk radości pojawił się w oczach na wpół żywego człowieka. — Dzięki Bogu, do was właśnie chciałem dotrzeć... — szepnął. — Kto zdąża do świętego miejsca zjednuje sobie łaskę Buddy*. Podróżnik zacisnął zęby pod wpływem straszliwego bólu. — Odzyskuje czucie, to dobry znak — powiedział mnich. — Najwyższy czas powziąć decyzję... — Czy nie lepiej, żeby umarł, niż żył tak okropnie okaleczony?! — zawołał człowiek z blizną. — Nie my daliśmy mu życie, więc nie będziemy skazywali go na śmierć. Co przeznaczone, musi się spełnić — rzekł lama i znów wlał kilka kropel życiodajnego płynu do ust zemdlonego. Podróżnik odzyskał przytomność. — Chcę zawiadomić brata... muszę wysłać list. Trzeba go natychmiast napisać po angielsku — szepnął. — Kto może napisać? — Uspokój się, sahibie, umiem pisać w tym języku. Mieszkam w Leh, wyślę twój list. Ja pierwszy znalazłem cię w zaspie śnieżnej — pośpiesznie zawołał człowiek z blizną. — Wynagrodzę cię sowicie... Sięgnął ręką do piersi. Dopiero teraz spostrzegł, że jest rozebrany i leży na matach przykryty kocem. Lamowie dojrzeli jego niepokój. Jeden z nich odezwał się: — Będziemy strzegli twego skarbu. Nie myśl teraz o niczym. Gdy przebudzisz się, uczynimy wszystko, co zechcesz. — Muszę napisać do mego brata... — szepnął podróżnik. Pod wpływem okropnego bólu znów zaczął tracić przytomność. Lamowie porozumieli się wzrokiem. Jeden z nich wsączył mu w rozchylone usta nasenny napój. Podróżnik ciężko westchnął. Z wolna zapadał w stan odrętwienia. Lamowie odkryli koc. Pochylili się nad sinawobiałymi, odmrożonymi nogami nieszczęsnego człowieka. CZŁOWIEK Z BLIZNĄ Na wschodnim horyzoncie sinawe pasmo lądu wyłaniało się ze szmaragdowych fal Morza Arabskiego. Statek “Gwiazda Południa”, w miesiąc po wypłynięciu z Hamburga*, zbliżał się do Bombaju*, zwanego również Bramą do zachodniej części Półwyspu Indyjskiego*. Po pewnym czasie na pokładzie pojawił się barczysty olbrzym. Rozejrzał się wokoło, jakby kogoś szukał, a dojrzawszy Tomka, zwinnym, lekkim krokiem podszedł do niego. Rubasznie klepnął go po ramieniu i zapytał: — Coś się tak zagapił, brachu? Nic tu nie wypatrzysz, bo ktoś inny już odkrył Indie. — Do licha, bosmanie, chyba jest pan jasnowidzem! Prawie odgadł pan moje myśli! Właśnie rozmyślałem o pewnej ciekawostce z dziejów odkryć geograficznych związanej z Indiami — odparł Tomek obrzucając bosmana, Tadeusza Nowickiego, wesołym spojrzeniem. — Nie trzeba być jasnowidzem, żeby odgadnąć, o czym myślisz. Wrodziłeś się, brachu, w swego ojca. On również wciąż wodzi nosem po książkach, byle tylko wyczytać, kto pierwszy odkrył jakieś tam bajoro czy górę, bądź też jakie dzikie bydlęta żyją w różnych krajach. — Oj, bosmanie! Przygaduje nam pan z tego powodu, lecz sam ciekawi się tymi sprawami nie mniej od nas — odpowiedział Tomek śmiejąc się głośno. — Z kim kto przestaje, takim sam się staje. No, ale skoro los już pokarał mnie towarzystwem moli książkowych, to gadaj, o czym rozmyślałeś. — Przeniosłem się myślami w XV wiek, kiedy to portugalski żeglarz, Vasco da Gama*, jako pierwszy Europejczyk, dotarł drogą morską do Indii, a ściślej mówiąc, do portu Kalikat*. — Stara to i znana nawet ciurze okrętowemu historia — rzekł bosman wzruszając ramionami. — Dlaczego akurat teraz przyszła ci ona do głowy? Przecież Kalikat leży dalej na południu, u podnóża Ghatów Zachodnich*. Wobec tego nie ujrzymy go nawet z daleka! — Ma pan rację! Historia odkrycia drogi morskiej do Indii jest powszechnie znana, lecz czy panu również wiadomo, że w dniu historycznego lądowania Vasco da Gamy w Kalikacie, wśród dworzan tubylczego władcy witających go w porcie znajdował się Polak, który, jak z tego wynika, musiał tam przybyć o wiele wcześniej od Portugalczyka? — Ejże, brachu, czy poważnie to mówisz? — Oczywiście, kochany panie bosmanie. — No, no, naprawdę nic o tym nie wiedziałem. Któż to był taki? — Był to polski Żyd z Poznania. — Niech go licho porwie! A to cwaniak! W jaki sposób tam przywędrował? — Właśnie się nad tym zastanawiałem, ponieważ tylko wiem, co się z nim później stało. Otóż Vasco da Gama nie zdołał pozyskać przychylności krajowców, wobec czego rozgniewany opuścił miasto i na “pożegnanie” ostrzelał je z armat oraz uprowadził uwięzionych na statku zakładników indyjskich. Wśród porwanych znajdował się również nasz poznaniak. On to właśnie po przybyciu do Portugalii zmienił nazwisko na Gaspara da Gama lub Gaspara da India i jako doskonale znający Indie, odegrał potem pewną rolę w ich podbiciu przez Europejczyków*. Bosman wysłuchał uważnie Tomka i rzekł: — Ty, brachu, zawsze potrafisz wyszukać Polaka nawet w korcu maku. Nie czas jednak teraz na takie pogawędki. Stale rozmyślam, czy zastaniemy naszego druha, pana Smugę, całego i zdrowego. — Ojciec i ja również niepokoimy się o niego. Zbyt wiele daje do myślenia lakoniczność depeszy, którą otrzymaliśmy pięć tygodni temu. — Pokaż no ją jeszcze raz! Tomek wyjął z portfelu depeszę. Obydwaj pochylili się nad nią i czytali: Andrzeju — przyjeżdżaj natychmiast z Tomkiem i bosmanem do Indii. Spotkamy się w Bombaju. Wiadomość w biurze Dalekomorskich Wschodnich Linii Okrętowych. Konieczna wasza pomoc — Smuga. — Kiepsko muszą wyglądać jego sprawy, skoro tak napisał — mruknął bosman. — Taki stary wyga i zuch jak Smuga nie “posiałby cykorii” przed byle jaką awanturką. — Racja, bosmanie. Zapewne ojciec był również tego zdania, skoro natychmiast wezwał mnie z Londynu, nie licząc się z tym, że do końca roku szkolnego brakowało jeszcze kilku tygodni — odparł Tomek. — Ha, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by jak najprędzej znaleźć się przy naszym druhu. Patrz, brachu! Bombaj widać już jak na dłoni. Chodźmy pomóc twemu szanownemu ojcu w pakowaniu manatków — zaproponował. Wprost z portu, znajdującego się w dzielnicy europejskiej, trzej podróżnicy udali się w dwukołowych rykszach, ciągniętych przez kulisów, do najbliżej położonego hotelu. Podczas drogi ciekawie przyglądali się miastu. Bombaj stanowił jedno z głównych centrów handlowych Indii. W zeuropeizowanym śródmieściu, zbudowanym głównie z inicjatywy Brytyjczyków, wznosiły się wspaniałe, nowoczesne budynki. Tutaj zadomowiły się zarządy angielskich przedsiębiorstw przemysłowych i zamożne banki, a wystawy luksusowych magazynów oraz sklepów wabiły oko przeróżnymi przedmiotami zbytku. W białych rykszach przemykali szerokimi ulicami wyniośli, dumni Anglicy, bądź ich żony ubrane w szeleszczące jedwabiem suknie. W tej części Bombaju krajowcy — mężczyźni, jako pracownicy angielskich przedsiębiorstw, zarzucili swe narodowe stroje na rzecz ubrań noszonych przez chlebodawców. Jedynie Hinduski paradujące nadal w barwnych sari* oraz błyszczące w słońcu kopuły hinduskich świątyń i minarety muzułmańskich meczetów zakłócały na wskroś europejski wygląd miasta. Bosonoga, bezszelestnie poruszająca się służba hinduska przeniosła ich bagaże do wynajętych pokoi. Szybko przebrali się i znów wyszli na zalaną tropikalnym słońcem ulicę. W sąsiedztwie hotelu znajdowała się rozległa willa, w której mieścił się klub przeznaczony wyłącznie dla Europejczyków. Ocienione zasłonami okna zachęcały do wypoczynku w czasie skwarnego dnia w wygodnych, chłodnych pomieszczeniach klubowych, ale zatroskani o los przyjaciela podróżnicy nie ulegli pokusie. Wsiedli do ryksz, każąc się zawieźć do biura Dalekomorskich Wschodnich Linii Okrętowych. Mimo wczesnej popołudniowej pory w biurze linii okrętowej panował ożywiony ruch. Tomek niecierpliwie rozglądał się, czy przypadkiem nie ujrzy Smugi w tłumie interesantów, lecz ojciec pociągnął go za rękaw i razem podeszli do stolika opatrzonego napisem “Informacja”. Mężczyzna o śniadej twarzy i kruczoczarnych włosach uprzejmie ich zagadnął: — Czym mogę służyć szlachetnym sahibom? — Nasz przyjaciel Jan Smuga obiecał pozostawić w biurze panów wiadomość dla nas — odparł Wilmowski. — Czy mógłby pan nam powiedzieć, do kogo mamy zwrócić się w tej sprawie? — Czy mam przyjemność rozmawiać z sahibem Wilmowskim? — zapytał urzędnik, obrzucając podróżników badawczym spojrzeniem. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|