[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEXANDER McCALL SMITH KOBIECA AGENCJA DETEKTYWISTYCZNA NR 1 (Przełożył: Tomasz Biedroń) Zysk i S-ka 2004 ROZDZIAŁ PIERWSZY TATA Mma Ramotswe miała agencję detektywistyczną w Afryce, u stóp Kgale Hill. Oto kapitał agencji: maleńka biała furgonetka, dwa biurka, dwa krzesła, aparat telefoniczny i stara maszyna do pisania. Był też czajniczek, w którym mma Ramotswe - jedyny prywatny detektyw płci żeńskiej w Botswanie - parzyła herbatę z czerwonokrzewu, oraz trzy kubki - jeden dla niej samej, jeden dla sekretarki i jeden dla klienta. Czy agencja detektywistyczna czegoś jeszcze potrzebuje? Najważniejszym zasobem agencji detektywistycznych jest ludzka intuicja tudzież inteligencja, a tych mmie Ramotswe nie brakowało. Pozycji tych nie znajdziemy oczywiście w żadnym spisie inwentarza. Był jednak także widok, również nie do uwzględnienia w spisie inwentarza. Opis tego, co można było zobaczyć z drzwi agencji mmy Ramotswe, nie mieścił się bowiem w regułach gatunku. Z przodu akacja, kolczaste drzewo porastające szerokie obrzeża Kalahari. Wielkie białe kolce służą za przestrogę, lecz oliwkowoszare liście są bardzo delikatne. Pośród gałęzi drzewa późnym popołudniem lub w chłodku wczesnego poranka można zobaczyć, a raczej usłyszeć turaka. Za akacją, po drugiej stronie zapylonej drogi, widnieją miejskie dachy pod osłoną drzew i buszu; na horyzoncie, w błękitnym rozedrganiu upału - wzgórza, niby przerośnięte kopce termitów. Wszyscy mówili na nią mma Ramotswe, chociaż gdyby chcieli być oficjalni, zwracaliby się do niej per madame mma Ramotswe. Jest to odpowiednia forma zwracania się do kobiet o wysokiej pozycji społecznej, lecz mma Ramotswe sama nigdy się nią nie posłużyła w odniesieniu do siebie. Stanęło zatem na mmie Ramotswe, zamiast Precious Ramotswe, zresztą jej imienia większość ludzi w ogóle nie znała. Mma Ramotswe była dobrym detektywem i dobrą kobietą. Dobrą kobietą w dobrym kraju, można powiedzieć. Kochała swoją ojczyznę, Botswanę, kraj cichy i spokojny, i kochała Afrykę, ze wszystkimi nieszczęściami, jakie na nią spadały. Nie wstydzę się, gdy nazywają mnie afrykańską patriotką, mówiła mma Ramotswe. Kocham wszystkich ludzi, których Bóg stworzył, ale najlepiej umiem kochać tych, którzy mieszkają tutaj. To jest moja rodzina, moi bracia i siostry. Moim obowiązkiem jest pomóc ludziom w rozwiązywaniu ich życiowych zagadek. Do tego zostałam powołana. W wolnych chwilach, kiedy nie było pilnych spraw do załatwienia i kiedy wszyscy zdawali się senni z gorąca, siadała pod akacją. Było tam sporo pyłu, a czasami przyłaziły kury i dziobały ziemię wokół jej stóp, ale z jakiegoś powodu dobrze jej się tam myślało. Właśnie pod akacją mma Ramotswe rozważała kwestie, które w codziennej gonitwie się pomija. Wszystko, myślała mma Ramotswe, wcześniej było czymś innym. Oto jestem jedyną kobietą prywatnym detektywem w całej Botswanie, siedzę przed własną agencją detektywistyczną. Ale zaledwie kilka lat temu nie było tutaj agencji detektywistycznej, a jeszcze wcześniej nie było w ogóle żadnych budynków, tylko drzewa akacjowe, koryto rzeki w oddali, a tam Kalahari, jakże niedaleko. W tamtych czasach nie było nawet Botswany, tylko protektorat Beczuany, a jeszcze wcześniej hrabstwo Khama i lwy, których grzywy rozwiewał suchy wiatr. Ale spójrzcie teraz: agencja detektywistyczna w stolicy kraju, Gaborone, ja zaś, gruba pani detektyw, siedzę sobie na dworze i snuję refleksje o tym, że każda rzecz jutro może się stać czymś zupełnie innym. Mma Ramotswe założyła Kobiecą Agencję Detektywistyczną Nr 1 za środki uzyskane ze sprzedaży bydła jej ojca. Ojciec miał duże stado, a mma Ramotswe była jedynaczką, więc wszyściutkie sto osiemdziesiąt sztuk, łącznie z białymi bykami rasy brahmin, których dziadków osobiście ze sobą połączył, przeszło na nią. Bydło zostało przetransportowane do Mochudi, gdzie czekało w pyle, pod okiem rozgadanych pastuchów, na przyjazd pośrednika. Uzyskała za nie dobrą cenę, bo tego roku padały obfite deszcze i trawa urosła wysoka. Gdyby to się działo rok wcześniej, kiedy większość tych obszarów Afryki Południowej dotknęła susza, sprawa przedstawiałaby się inaczej. Ludzie zwlekali, nie chcieli się rozstawać ze swoim bydłem, bo bez bydła człowiek jest bezbronny. Inni, bardziej zdesperowani, sprzedawali, bo deszcze zawodziły rok po roku i zwierzęta coraz bardziej chudły. Mma Ramotswe była zadowolona, że choroba ojca nie pozwoliła mu podjąć żadnej decyzji, ponieważ teraz cena poszła w górę i cierpliwi zostali sowicie wynagrodzeni. - Chcę, żebyś założyła własny interes - powiedział do niej z łoża śmierci. - Dostaniesz teraz dobrą cenę za krowy. Sprzedaj je i kup jakiś biznes. Masarnię, sklep z napojami, co będziesz chciała. Trzymała ojca za rękę i patrzyła w oczy człowiekowi, którego kochała nad życie, swojemu tacie, swojemu mądremu tacie, którego płuca zapyliły się w kopalniach i który zaciskał pasa, żeby ona miała dobre życie. Trudno jej się mówiło przez łzy, ale zdołała powiedzieć: - Założę agencję detektywistyczną. W Gaborone. Będzie pierwsza w Botswanie. Agencja Detektywistyczna Nr 1. Ojciec na chwilę otworzył szeroko oczy i próbował coś powiedzieć. - Ale... ale... Zanim jednak zdążył wydusić z siebie coś więcej, umarł. Mma Ramotswe padła na niego i płakała za całą godnością, miłością i cierpieniem, które odeszło wraz z nim. Zamówiła malowaną tablicę w jasnych kolorach, którą ustawiono opodal Lobatse Road, na skraju miasta, kierującą do małego budynku, który właśnie nabyła: AGENCJA DETEKTYWISTYCZNA NR 1. WSZELKIE POUFNE SPRAWY I DOCHODZENIA. SATYSFAKCJA GWARANTOWANA. OSOBISTE PODEJŚCIE DO KLIENTA. Powstanie agencji wzbudziło duże zainteresowanie. Radio Botswana przeprowadziło z nią wywiad, podczas którego dziennikarz jak na jej gust niezbyt grzecznie wypytywał ją o kwalifikacje. Był też przychylniejszy artykuł w „Botswana News”, gdzie zwrócono uwagę na fakt, że mma Ramotswe jest jedyną kobietą prywatnym detektywem w kraju. Artykuł został wycięty, skserowany i umieszczony w widocznym miejscu na małej tabliczce obok drzwi agencji. Początki były niezbyt obiecujące, ale potem ze zdziwieniem stwierdziła, że na jej usługi jest znaczny popyt. Konsultowano się z nią w sprawie zaginionych mężów, zdolności kredytowej potencjalnych partnerów w interesach czy pracowników podejrzanych o oszustwo. Prawie zawsze miała dla klienta jakieś informacje. Jeśli nie udało jej się niczego zdobyć, rezygnowała z zapłaty, co oznaczało, że właściwie nie zdarzali się niezadowoleni klienci. Przekonała się, że mieszkańcy Botswany uwielbiają mówić. Słysząc, że jest prywatnym detektywem, po prostu zasypywali ją informacjami na wszelkie tematy. Doszła do wniosku, że fakt zgłoszenia się do nich prywatnego detektywa im schlebia, co z kolei rozwiązuje im języki. Tak było z Happy Bapetsi, jedną z jej pierwszych klientek. Biedna Happy! Stracić ojca, potem go odnaleźć i znowu stracić... - Miałam kiedyś szczęśliwe życie - stwierdziła Happy Bapetsi. - Bardzo szczęśliwe życie. A potem zdarzyła się ta historia i już bym tego nie powiedziała. Mma Ramotswe patrzyła, jak jej klientka pije herbatę z czerwonokrzewu. Uważała, że wszystko, co warto wiedzieć o danej osobie, można wyczytać z jej twarzy. Nie wierzyła, że kształt czaszki ma jakiekolwiek znaczenie - choć tak wielu wciąż trwało przy tej teorii. Chodziło o to, żeby dokładnie przeanalizować rysy twarzy i jej ogólny wyraz. Oczywiście bardzo ważne są również oczy. Oczy pozwalają zajrzeć do wnętrza człowieka, przeniknąć jego najtajniejszą istotę. To dlatego ludzie, którzy mają coś do ukrycia, noszą pod dachem okulary przeciwsłoneczne. Na tych trzeba szczególnie uważać. Happy Bapetsi była inteligentna, co od razu dało się dostrzec. Miała niewiele trosk - to można było poznać po braku zmarszczek, oczywiście nie licząc tych, które powstają od uśmiechania się. A zatem kłopoty z mężczyzną, pomyślała mma Ramotswe. Napatoczył się jakiś mężczyzna i wszystko zepsuł, swoją podłością zniszczył szczęście Happy Bapetsi. - Pozwoli pani, że najpierw opowiem coś o sobie – zaczęła Happy Bapetsi. - Pochodzę z Maun, nad bagnami Okawango. Moja matka miała sklep. Mieszkałyśmy razem w tylnej części domu. Miałyśmy mnóstwo kur i byłyśmy bardzo szczęśliwe. Matka powiedziała mi, że mój ojciec odszedł od nas dawno temu, kiedy byłam jeszcze oseskiem. Wyjechał do pracy w Bulawajo i już nie wrócił. Inny Motswana, który tam mieszkał, powiadomił nas w liście, że mój tata chyba nie żyje, ale on nie wie tego na pewno. Napisał, że był kiedyś z wizytą u chorego w szpitalu w Mpilo i jak szedł korytarzem, zobaczył, że sanitariusze wiozą na łóżku szpitalnym nieboszczyka, który wyglądał zupełnie jak mój tata. Uznałyśmy więc, że ojciec przypuszczalnie nie żyje, ale moja matka nieszczególnie się tym przejęła, bo nigdy za nim nie przepadała. Ja oczywiście w ogóle go nie pamiętałam, więc było mi właściwie wszystko jedno. Chodziłam w Maun do szkoły prowadzonej przez katolickich misjonarzy. Jeden z nich odkrył, że umiem dobrze rachować, i dużo mi pomagał. Mówił, że nie zna drugiej dziewczynki, która umiałaby tak dobrze liczyć jak ja. To było rzeczywiście dosyć dziwne. Widziałam jakieś liczby, natychmiast je zapamiętywałam i odruchowo sumowałam, nawet o tym nie myśląc. Przychodziło mi to z wielką łatwością - nie musiałam się w ogóle wysilać. Skończyłam szkołę z bardzo dobrymi wynikami i wyjechałam do Gaborone, gdzie zrobiłam kurs księgowości. Znowu nie wymagało to ode mnie żadnego wysiłku. Patrzyłam na całą stronę liczb i od razu rozumiałam, o co w nich chodzi. Następnego dnia potrafiłam je sobie przypomnieć co do cyferki i zapisać, jeśli była taka potrzeba. Dostałam pracę w banku i błyskawicznie awansowałam. Teraz jestem starszym księgowym i sądzę, że na tym koniec, bo wszyscy mężczyźni się martwią, że wyjdą przy mnie na głupich. Ale ja się nie żalę. Płacą mi bardzo dobrze i pracuję tylko do trzeciej, a czasem nawet krócej. Potem idę na zakupy. Mam ładny dom z czterema pokojami i jestem bardzo szczęśliwa. Myślę, że jak na swoje trzydzieści osiem lat zaszłam wysoko. Mma Ramotswe uśmiechnęła się. - To wszystko bardzo ciekawe. Ma pani rację. Zaszła pani bardzo wysoko. - Poszczęściło mi się w życiu - powiedziała Happy Bapetsi. - Ale potem zdarzyło się coś niezwykłego: w drzwiach domu stanął mój ojciec. Mmę Ramotswe zatkało. Tego się nie spodziewała. Sądziła, że chodzi o jakieś problemy z kochankiem. Ojcowie to zupełnie inna para kaloszy. - Po prostu zapukał do drzwi - ciągnęła Happy Bapetsi. - Była sobota po południu i ja odpoczywałam na łóżku. Wstałam, podeszłam do drzwi i za progiem stał z grubsza sześćdziesięcioletni mężczyzna z kapeluszem w dłoniach. Powiedział, że jest moim tatą i że przez wiele lat mieszkał w Bulawajo, ale wrócił do Botswany i przyjechał zobaczyć się ze mną. Chyba pani rozumie, jaka byłam zszokowana. Musiałam usiąść, bo chyba bym zemdlała. On mówił dalej. Powiedział mi, jak miała na imię moja matka, i przeprosił, że tak długo go nie było. Potem spytał, czy może się u mnie zatrzymać, bo nie ma gdzie się podziać. Powiedziałam, że oczywiście. Byłam bardzo przejęta widokiem taty i pomyślałam, że dobrze byłoby nadrobić wszystkie te stracone lata i pozwolić mu zamieszkać u mnie, zwłaszcza że moja biedna mama zmarła. Przygotowałam więc dla niego łóżko w jednym z wolnych pokojów i zrobiłam mu duży stek z ziemniakami. Szybko uprzątnął talerz i poprosił o dokładkę. To było jakieś trzy miesiące temu. On mieszka w tym pokoju, a ja mu usługuję. Robię mu śniadanie, szykuję dla niego obiad i zostawiam w kuchni, a wieczorem przyrządzam kolację. Kupuję mu jedno piwo dziennie, sprawiłam mu też trochę nowych ubrań i parę porządnych butów. On tylko siedzi na krześle przed domem i komenderuje mną. - Wielu mężczyzn jest takich - wtrąciła mma Ramotswe. Happy Bapetsi skinęła głową. - Ten jest wyjątkowo taki. Odkąd się zjawił, nie umył po sobie nawet jednego talerza i jestem już bardzo zmęczona usługiwaniem mu. Wydaje też dużo moich pieniędzy na witaminy i biltong*. [* Biltong - krojone w paski suszone mięso. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby niejedna rzecz. Myślę, że to nie jest mój ojciec. Nie mam jak tego udowodnić, ale sądzę, że się podszywa, że tata opowiedział mu przed śmiercią o swojej rodzinie. Podejrzewam, że szukał na starość przytułku i nie mógł znaleźć lepszego... Mma Ramotswe złapała się na tym, że patrzy na Happy Bapetsi z nieskrywanym osłupieniem. Nie ulegało wątpliwości, że jej klientka mówi prawdę. Zdumiała ją jawna, niezawoalowana bezczelność mężczyzn. Jak ten osobnik śmie tak podle wykorzystywać tę życzliwą, radosną kobietę! Co za naciągactwo, co za oszustwo! A w gruncie rzeczy zwykłe, złodziejstwo! - Może mi pani pomóc? Może się pani dowiedzieć, czy ten człowiek naprawdę jest moim tatą? Jeśli tak, to będę posłuszną córkę i wytrzymam z nim. Jeśli nie, to wolałabym, żeby się wyniósł. Mma Ramotswe nie wahała się ani chwili. - Dowiem się. Nie dzisiaj, to jutro. Sprawa nie była oczywiście taka prosta. W tamtych czasach istniały już badania krwi, ale mocno wątpiła, żeby ten człowiek zgodził się im poddać. Nie, musiała zastosować jakąś subtelniejszą metodę i ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy ten mężczyzna jest tatą Happy Bapetsi. Nagle zafrapowała ją pewna myśl. Tak, w tej historii było coś zdecydowanie biblijnego. Ciekawe, co zrobiłby na jej miejscu Salomon. Mma Ramotswe pożyczyła od znajomej, siostry Gogwe, strój pielęgniarski. Był trochę ciasny, zwłaszcza w ramionach, ponieważ siostra Gogwe, aczkolwiek sowicie obdarzona przez naturę, była nieco szczuplejsza niż mma Ramotswe. Lecz kiedy mma Ramotswe już się w niego wbiła i przypięła z przodu pielęgniarski zegarek, wyglądała jak wykapana pielęgniarka z Princess Marina Hospital. Uznała, że to dobre przebranie i zanotowała w pamięci, żeby wykorzystać je w przyszłości. Jadąc maleńką białą furgonetką do domu Happy Bapetsi, rozmyślała o tym, że afrykańska tradycja utrzymywania krewnych pozbawionych środków do życia może być ludziom kulą u nogi. Znała pewnego sierżanta policji, który utrzymywał wujka, dwie ciotki i brata stryjecznego. Jeśli ktoś wyznawał starą moralność ludu Setswana, nie mógł odesłać krewnego od drzwi, i wiele przemawiało za tym zwyczajem. Oznaczał on jednak, że czarne owce i darmozjady miały tutaj znacznie łatwiejsze życie niż gdzie indziej. Ci ludzie doprowadzają ten system do ruiny, pomyślała. Za ich przyczyną dawne obyczaje nie cieszą się dobrą sławą. Pod koniec jazdy zwiększyła prędkość. Jechała przecież w nagłej sprawie i siedzący przed domem tata powinien ją zobaczyć w obłoku pyłu. Mężczyzna istotnie wygrzewał się w porannym słońcu i wyprostował się, kiedy zobaczył, jak maleńka biała furgonetka zajeżdża pod bramę. Mma Ramotswe zgasiła silnik, wysiadła i pobiegła w stronę domu. - Dumela, rra - pozdrowiła go bez dodatkowych wstępów. - Czy pan jest tatą Happy Bapetsi? Tata podniósł się z krzesła. - Tak, ja jestem tata - odparł z dumą. Mma Ramotswe oddychała szybko, że niby jest zdyszana. - Bardzo mi przykro, ale zdarzył się wypadek. Happy została potrącona przez samochód i w ciężkim stanie leży w szpitalu. W tej chwili przechodzi skomplikowaną operację. Tata zaskowyczał z rozpaczy. - Aaii! Moja córeczka! Moja mała Happy! Dobry aktor, pomyślała mma Ramotswe, chyba że... Nie, wolała zaufać intuicji Happy Bapetsi. Kobieta pozna własnego tatę, nawet jeśli go nie widziała, odkąd była oseskiem. - Tak, to bardzo smutne - podjęła. - Happy jest w bardzo ciężkim stanie. Potrzebują mnóstwo krwi, żeby jej przetoczyć. Tata zmarszczył brwi. - To niech przetaczają. Ile chcą. Zapłacę. - Nie chodzi o pieniądze. Krew jest za darmo. Nie mamy właściwej grupy. Musimy pobrać od kogoś z rodziny, a ona ma tylko pana. Jesteśmy zmuszeni pana poprosić o oddanie krwi. Tata usiadł ciężko. - Jestem starym człowiekiem. Tak, ten człowiek się podszywa, pomyślała mma Ramotswe. - Dlatego pana prosimy. Straciła tyle krwi, że będą musieli panu pobrać prawie połowę tego, co pan ma w żyłach. Będzie to dla pana bardzo niebezpieczne. Może pan nawet umrzeć. Tata rozdziawił usta. - Umrzeć? - Tak. Ale przecież ojciec nie odmówi takiej ofiary własnej córce. Musimy zaraz jechać, bo będzie za późno. Doktor Moghile czeka. Tata otworzył i zamknął usta. - Chodźmy - powiedziała mma Ramotswe, biorąc go za nadgarstek. - Pomogę panu wsiąść do furgonetki. Tata wstał, po czym usiłował znowu usiąść. Mma Ramotswe szarpnęła go. - Nie, nie chcę - protestował. - Musi pan. Chodźmy. Tata pokręcił głową. - Nie - powiedział słabym głosem. - Nie pojadę. Widzi pani, ja nie jestem jej tatą. Nastąpiła pomyłka. Mma Ramotswe puściła jego nadgarstek, po czym splotła ramiona na piersiach i spojrzała mu prosto w oczy. - A więc nie jest pan tatą! Rozumiem! Rozumiem! W takim razie czemu przesiaduje pan na tym krześle i każe Happy się karmić? Słyszał pan, co nasz kodeks karny ma do powiedzenia o takich ludziach jak pan? Słyszał pan? - Tata spuścił wzrok i pokręcił głową. - Niech pan idzie do domu po swoje rzeczy. Daję panu pięć minut. Potem zawiozę pana na dworzec i wsiądzie pan do autobusu. Skąd pan jest? - Z Lobatse. Ale nie podoba mi się tam. - Może jak zacznie pan coś robić, zamiast pierdzieć cały dzień w stołek, to się panu trochę bardziej spodoba. Na początek mógłby pan na przykład hodować melony. - Tata miał strasznie nieszczęśliwą minę. - Marsz do domu! - rozkazała. - Zostały już tylko cztery minuty! Po powrocie do domu Happy Bapetsi nie zastała taty, a jego pokój był uprzątnięty. Na stole kuchennym leżała kartka od mmy Ramotswe. Kiedy Happy ją przeczytała, na jej twarz powrócił uśmiech. „Tak jak pani podejrzewała, to nie był pani tata. Wymyśliłam najlepszy sposób: skłoniłam go, żeby sam mi to powiedział. Może kiedyś znajdzie pani swojego prawdziwego tatę, a może nie, ale na razie niech pani będzie znowu szczęśliwa”. ROZDZIAŁ DRUGI TO JUŻ TYLE LAT! Nie zapominamy, pomyślała mma Ramotswe. Głowy mamy wprawdzie nieduże, ale wspomnień w nich tyle, ile czasem na niebie bzyczących pszczół - tysiące zdarzeń, zapachów, miejsc, drobnych rzeczy, które nam się w życiu trafiły i które nieoczekiwanie wracają, aby przypomnieć nam o tym, kim jesteśmy. Kto ja jestem? Jestem Precious Ramotswe, obywatelka Botswany, córka Obeda Ramotswe, który zmarł, ponieważ pracował w przeszłości jako górnik i nie mógł już oddychać. Jego życie nie zostało zanotowane w annałach. Kto ma spisywać życie prostych ludzi? Jestem Obed Ramotswe, urodziłem się w 1930 roku koło Mahalapye. Moje rodzinne miasto znajduje się w połowie odległości między Gaborone i Francistown, przy tej drodze, która zdaje się ciągnąć bez końca. W tamtych czasach była to oczywiście droga gruntowa i znacznie większą rolę odgrywała kolej. Linia zaczynała się w Bulawajo, wjeżdżała do Botswany w Plumtree, a potem biegła bokiem na południe aż do Mafikeng na drugim końcu kraju. W dzieciństwie patrzyłem na pociągi, które stawały na bocznicy, wypuszczając wielkie obłoki pary. Zakładaliśmy się, który z nas najbliżej podbiegnie. Palacze krzyczeli na nas, a zawiadowca dmuchał w gwizdek, ale nie dawaliśmy się przegonić. Chowaliśmy się za krzakami i skrzyniami, zza których wyskakiwaliśmy, żeby podbiec do otwartych okien wagonów i poprosić pasażerów o drobniaki. Biali ludzie wyglądali przez okna jak duchy i czasami rzucali nam rodezyjskie pensy - duże miedziaki z dziurą w środku - a jeśli nam się poszczęściło, to maleńką srebrną monetę nazywaną tickey, wartą puszeczkę syropu. Mahalapye było właściwie rozciągniętą wioską zabudowaną chatami z brązowych, wypalanych w słońcu cegieł z gliny. Kilka budynków miało blaszane dachy. Te ostatnie należały do rządu albo do towarzystwa kolejowego i symbolizowały dla nas odległy, nieosiągalny luksus. Była szkoła prowadzona przez starego anglikańskiego księdza i białą kobietę z twarzą zniszczoną przez słońce. Oboje mówili językiem setswana, to rzadkość, ale uczyli nas po angielsku - przykazali nam, pod karą chłosty, żebyśmy zostawiali rodzimy język na dziedzińcu. Po drugiej stronie drogi zaczynała się równina, która ciągnęła się aż po Kalahari. Były to monotonne tereny, rzadko porośnięte niskimi akacjami, na których gałęziach przesiadywały dzioborożce i trzepoczące skrzydłami molope z długimi, powłóczystymi ogonami. Świat ten zdawał się bezkresny i sądzę, że właśnie dlatego tamta Afryka była tak bardzo odmienna od dzisiejszej. Nie miała końca. Można było całymi dniami iść albo jechać i nigdzie nie dotrzeć. Mam teraz sześćdziesiąt lat i sądzę, że Pan Bóg nie chce, abym tu o wiele dłużej zabawił. Może mam przed sobą jeszcze kilka lat, ale wątpię w to. Byłem w szpitalu holenderskiego Kościoła reformowanego w Mochudi z wizytą u doktora Moffata, który osłuchał mi klatkę piersiową. To mu wystarczyło do stwierdzenia, że byłem górnikiem. Pokręcił głową i powiedział, że kopalnie umieją człowiekowi zaszkodzić na wiele różnych sposobów. Kiedy to mówił, przypominała mi się piosenka śpiewana przez górników z Sotho: „Kopalnie zjadają ludzi. Nawet jak z nich odejdziesz, dalej mogą cię zjadać”. Wszyscy wiedzieliśmy, że to prawda. Mógł cię zabić spadający odłamek skalny albo mogłeś zginąć wiele lat później, kiedy schodzenie na dół było już tylko wspomnieniem lub nocnym koszmarem. Kopalnie upominały się o swoje i teraz upomniały się o mnie, więc słowa doktora Moffata nie były dla mnie zaskoczeniem. Niektórzy ludzie bardzo źle przyjmują tego rodzaju wiadomość. Wydaje im się, że będą żyli wiecznie, toteż płaczą i wyją, kiedy do nich dotrze, że nadszedł ich czas. Ja tak nie zareagowałem, nie rozpłakałem się w gabinecie pana doktora. Tylko jedno mnie smuci: że kiedy umrę, pożegnam się z Afryką. Kocham Afrykę, która jest dla mnie matką i ojcem. Po śmierci będzie mi brakowało zapachu Afryki, bo mówią, że tam, gdzie odchodzimy, nie ma zapachów i smaków. Nie mówię, że jestem odważnym człowiekiem - bo nie jestem - ale usłyszana nowina rzeczywiście niespecjalnie mnie przejęła. Spoglądam wstecz na sześćdziesiąt lat swojego życia i myślę o wszystkim, co widziałem. Myślę o tym, że zaczynałem od niczego, a teraz mam prawie dwieście sztuk bydła. Mam też dobrą, kochającą córkę, która pięknie się mną opiekuje i robi mi herbatę, gdy siedzę w słońcu i spoglądam na dalekie wzgórza. Z oddali wzgórza te wydają się niebieskie. W tym kraju wszystko wydaje się niebieskie, kiedy patrzy się na to z daleka. Od wybrzeża dzieli nas Angola i Namibia, ale nad nami i wokół nas rozciąga się wielki, pusty ocean błękitu. Żaden marynarz nie jest bardziej samotny niż człowiek, który stoi pośrodku naszego kraju, otoczony bezkresnymi milami błękitu. Nigdy nie widziałem morza, chociaż człowiek, z którym kiedyś pracowałem, zaprosił mnie do swojej wioski w Zululandzie. Powiedział mi, że tamtejsze zielone wzgórza schodzą aż do Oceanu Indyjskiego i że z drzwi jego chaty widać płynące w oddali statki. Powiedział, że kobiety z jego wioski warzą najlepsze piwo w całym kraju i że mężczyzna może całymi dniami nie robić nic oprócz wygrzewania się na słońcu, picia kukurydzianego piwa i płodzenia dzieci. Powiedział, że jeśli z nim pojadę, to znajdzie mi żonę i jego współplemieńcy przymkną oko na fakt, że nie jestem Zulusem - jeśli zapłacę ojcu za dziewczynę odpowiednio dużą sumę pieniędzy. Ale po co miałbym jechać do Zululandu? Dlaczego miałbym chcieć czegoś innego, niż mieszkać w Botswanie i ożenić się z krajanką? Powiedziałem mu, że Zululand z jego opowieści wygląda ciekawie, ale każdy człowiek ma w sercu mapę swojej ojczyzny i że serce nigdy mu nie pozwoli zapomnieć o tej mapie. Powiedziałem mu, że w Botswanie nie mamy zielonych wzgórz ani morza, ale mamy Kalahari i ziemie ciągnące się dalej, niż ktokolwiek sięga wyobraźnią. Powiedziałem mu, że ktoś, kto urodził się w suchym kraju, od czasu do czasu marzy o deszczu, ale nie chce go zbyt wiele i nie przeszkadza mu słońce, które bez przerwy pali. Nie pojechałem więc z nim do Zululandu i ani razu nie widziałem morza. Nigdy jednak nie czułem się z tego powodu nieszczęśliwy. Siedzę tutaj teraz, całkiem bliski końca, i myślę o wszystkim, co mi się w życiu zdarzyło. Nie ma jednak dnia, żebym nie kierował myśli ku Bogu i temu, co ze mną będzie po śmierci. Nie boję się samego umierania, bo dobrze zroszę ból, który nie jest zresztą aż taki dotkliwy. Dali mi tabletki - duże białe - i powiedzieli, żebym je brał, kiedy ból w piersiach stanie się zbyt silny. Ale tabletki te usypiają mnie, a ja nie chcę przespać reszty życia. Myślę więc o Bogu i zastanawiam się, co mi powie, kiedy przed Nim stanę. Dla niektórych Bóg jest białym człowiekiem. Wyobrażenie to wbili im przed laty do głowy biali misjonarze. Ja nie sądzę, żeby tak było, bo nie ma różnicy między białymi i czarnymi. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy jesteśmy ludźmi. A Bóg był tutaj wcześniej od misjonarzy. Nazywaliśmy Go wtedy inaczej i nie mieszkał u Żydów. Mieszkał u nas, w Afryce, w kamieniach, w niebie, wszędzie tam, gdzie lubił być. Po śmierci szło się gdzie indziej, Bóg też miał tam być, ale człowiek wiedział, że za bardzo się do Niego nie zbliży. Ale czemu miałby tego pragnąć? Opowiada się w Botswanie historię dwójki dzieci, brata i siostry, których trąba powietrzna porywa do nieba i widzą, że w niebie jest pełno pięknych białych krów. Właśnie tak lubię wyobrażać sobie niebo i mam nadzieję, że tak jest naprawdę. Mam nadzieję, że po śmierci trafię do krainy, w której mieszkają takie krowy, mają słodki oddech i tłoczą się wokół mnie. Jeśli to mnie czeka, to z ochotą odejdę choćby jutro albo nawet w tej chwili. Chciałbym się jednak pożegnać z moją córką i trzymać ją za rękę, kiedy będę umierał. To byłaby szczęśliwa śmierć. Kocham swoją ojczyznę, a fakt, że jestem Motswana, napawa mnie dumą. W całej Afryce nie ma drugiego kraju, którego obywatel mógłby chodzić z tak wysoko podniesionym czołem. Nie mamy i nigdy nie mieliśmy więźniów politycznych. Rządzimy się demokratycznie. Jesteśmy rozsądni. Bank Botswany ma w swoich sejfach mnóstwo pieniędzy, ze sprzedaży diamentów. Nikomu nie jesteśmy nic winni. W przeszłości działo się jednak znacznie gorze...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|