[ Pobierz całość w formacie PDF ]
OBSERWATORZY JOHN ALTMAN Przekład Jan Hensel Tytuł oryginału The Watchmen Redakcja stylistyczna AnnaTłuchowska Ilustracja na okładce Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Finidr, s.r.o.. Ćesky Têsin Ponowna oprawa 2006, Wojskowa Drukarnia w Łodzi Copyright © 2004 by John Altman. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2004 by Wvdawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN S3-241-2492-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp z o.o 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoainber.pl Dla Sarah PROLOG Al Guhrair zobaczył go - siedział samotnie przy jednym ze stolików ulicznej kawiarenki. Z filiżanką w dłoni obserwował ludzi przechodzących przez rynek. Tak jak przy pierwszym spotkaniu, zaskoczyła go drobna postura mężczyzny. Mały zabójca był bardzo drobny; ciemne ubranie wisiało na nim jak na wieszaku. W omiatających zatłoczony targ oczach było coś nerwowego. Coś ze ściganej ofiary, pomyślał Al Guhrair, a nie łowcy. I znów, tak jak za pierwszym razem, Al Guhrair poczuł przypływ wątpliwości. Czy ten drobny człowieczek rzeczywiście zasługiwał na swoją reputację? Trudno w to uwierzyć. Machina jednak została puszczona w ruch - musieli więc działać zgodnie z ich decyzją, bez względu na własne rozterki. I ruszył w stronę kawiarenki na umówione spotkanie. Wokół niego starodawny Marché Rue Mouffetard tętnił życiem, rozbrzmiewając głosami kupujących, którzy tłoczyli się przy bogato zaopatrzonych straganach. Sprzedawano tu skorupiaki, ośmiornice i trzciną cukrową, doprawione czosnkiem ślimaki, wonne koła serów i tradycyjne francuskie przyprawy kuchenne. Gdy Al Guhrair podszedł do kawiarni, spojrzenie ciemnych oczu mężczyzny uniosło się i spoczęło na jego twarzy. Błysnęło w nim rozpoznanie. Al Guhrair usiadł, wygodnie sadowiąc się na krześle. Ładna kelnerka przechwyciła jego spojrzenie. Wskazał na kawę swojego towarzysza; dziewczyna kiwnęła głową. Przez kilka chwil milczeli jak dobrzy przyjaciele, których nie krępuje chwila ciszy. Późnopopołudniowe światło dnia zaczynało przygasać. Kelnerka przyniosła 7 filiżankę kawy. Al Guhrair odczekał, aż odejdzie. Potem sięgnął po teczkę i położył ją na stole. Otworzył zatrzaski, uniósł wieko i wyjął pierwszy przedmiot. Obserwował, jak zabójca otwiera paszport i sprawdza obwiązany gumką plik papierów wetkniętych między kartki: prawo jazdy, kartę ubezpieczeniową i kilkaset dolarów amerykańskich. Jego twarz pozostała obojętna, nic nie można było odczytać z jej wyrazu. Al Guhrair znów poczuł wątpliwości. Zwykle, gdy komuś robi się fałszywą tożsamość, wybiera się narodowość inną od tej, w której będzie działał. Ale zabójca nalegał, aby uchodzić za Amerykanina i wtopić się w otoczenie lepiej niż jakikolwiek obcokrajowiec. Al Guhrair zamyślił się. Trudno było określić pochodzenie zabójcy - wyglądał na Europejczyka, ale jego rysy sugerowały innych przodków. Jest jakąś mieszaniną ras, stwierdził Al Guhrair. Ameryka jest pełna takich mieszańców. Może jednak miał rację, upierając się przy obywatelstwie amerykańskim. Mimo to Al Guhraira wciąż dręczyły wątpliwości. Paszport wraz z pozostałymi papierami zniknął w fałdach czarnej koszuli mężczyzny - tak luźnej, że można by ją nazwać tuniką. Al Guhrair sięgnął do aktówki i wręczył zabójcy cienką kartonową teczkę. Wewnątrz znajdowały się dwa plany. Jeden przedstawiał rozmieszczenie budynków otaczających tajny ośrodek CIA, drugi - rozkład pomieszczeń w głównym gmachu. Zabójca pochylił się, oglądając plany w bladym przedwieczornym świetle. Potem opadł na oparcie krzesła i zamknął teczkę. Odłożył ją na stół, a Al Guhrair znów sięgnął do aktówki. Ostatnim przedmiotem była druga tekturowa teczka zawierająca zdjęcie celu. Zabójca wziął ją, odgiął okładkę, z obojętnym wyrazem twarzy zajrzał do środka, po czym zamknął. Al Guhrair odchrząknął. - W przyszłym tygodniu wracam do Nowego Jorku - powiedział po angielsku. - Jeśli z jakiegoś powodu będziesz musiał się z nami skontaktować... Wyciągnął portfel z cielęcej skóry i wyjął tłoczoną wizytówkę. W spojrzeniu zabójcy, gdy ją przyjmował, Al Guhrair dostrzegł coś, co go zaskoczyło: drapieżny błysk, zupełnie niespodziewany, jeśli wziąć pod uwagę jego spokój. Zabójca wstał. Wziął teczki, rzucił na stół obok filiżanki nietkniętej kawy monetę i zniknął w tłumie. 8 Al Guhrair odprowadził go wzrokiem. Sięgnął po swoją filiżankę i upił łyk kawy. Spotkanie było krótsze, niż przewidywał. Uświadomił sobie, że zabójca nie odezwał się ani słowem. Upił kolejny łyk, szukając wzrokiem mężczyzny, ale tamten zdążył już zniknąć. Czy da radę? Był niski i szczupły, niemal chuderlawy. Ale ten zastanawiający błysk w oczach... Al Guhrair znowu uniósł do ust filiżankę i zatopił się w myślach. CZĘŚĆ 1 ROZDZIAŁ 1 Finneyowi zaparło dech w piersiach. Odczekał chwilę, żeby zapanować nad drżeniem rąk, potem przyłożył do oczu lornetkę i przemierzył wzrokiem tę samą drogę co przed chwilą nad zmurszałymi sztachetami płotu, za stajnię, aż do splątanych zarośli na skraju lasu. Tam. Pokrzewka Bachmana. Siedziała na niskiej gałęzi i zdawała się patrzeć wprost na niego. Pokrzewka Bachmana była najrzadziej spotykanym ptakiem śpiewającym Ameryki Północnej. Po czarnym kapturku na łebku Finney rozpoznał samca. Gdy mu się przyglądał, ptak wydał charakterystyczny odgłos: niskie, zgrzytliwe bzz-bzz-bzz. Potem odfrunął i zniknął z pola widzenia. Finney opuścił lornetkę. Serce waliło mu jak młotem. Wciąż wstrzymywał oddech. Wiedział, że więcej jej nie zobaczy, ale nie czuł się zawiedziony. W ciągu siedmiu lat spacerów po lesie za farmą nigdy jeszcze nie zobaczył pokrzewki Bachmana. Stał przez kilka chwil, jakby zatrzymując na dłużej poczucie satysfakcji, które i tak zaczęło się już rozwiewać. Wreszcie odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć dwunasta. Jego gość wkrótce przyjedzie. Jeszcze chwilę patrzył w kierunku zarośli, łudząc się wbrew swojej wiedzy, że ptak wróci. Potem odwrócił się i ruszył wolnym krokiem z powrotem w stronę przebudowanej farmerskiej chaty, którą nazywał domem. Już otwierając drzwi, zrozumiał, że Arthur Noble nie czuje się dobrze. 13 Resztki włosów zniknęły; gładka skóra na bokach głowy lśniła pod rondem filcowego kapelusza. Podpierał się laską, trzymając ją oburącz. Twarz, która zawsze przypominała pysk basseta, zapadła się; fałdy skóry obwisły. Potrafił jednak samodzielnie przyjechać samochodem, pomyślał Finney, a teraz nawet zdobył się na uśmiech. - Witaj - powiedział Noble. - Witaj - odparł sztywno Finney. Odwrócił się i poprowadził Noble'a do gabinetu. Gabinet umeblowany był dwoma fotelami z wiśniowego drewna i biurkiem w stylu królowej Anny. Na ścianach wisiały liczne świadectwa ornitologicznych zainteresowań gospodarza: kalendarze, plakaty, fotografie dzięciołów, zimorodków, bażanta i dzierzby. Z ogrodu przez otwarte okno dochodziło leniwe brzęczenie trzmieli. Szarogłowy drozd przysiadł na miedzianym poidle dla ptaków, patrząc majestatycznie w dal. Finney wskazał jeden z foteli. Noble usiadł ostrożnie, nie zdejmując kapelusza. Wygląda dziesięć lat starzej, niż ma w rzeczywistości, pomyślał Finney. Z nagłym przejęciem zaczął się zastanawiać, czy wywarł na Noble'u wrażenie równie zgrzybiałego. Siwiejąca broda była prawdopodobnie rozwiana po porannym spacerze; posturę miał tak samo przygarbioną jak zwykle. Spróbował się wyprostować, ruszając za biurko, a potem spoczął na obitym skórą fotelu. Przez kilka chwil przyglądali się sobie w milczeniu. Potem Noble znów się uśmiechnął. - Miło cię widzieć - powiedział. Finney pokiwał tylko głową. - Gdzie jest Lila? - Noble rozejrzał się dookoła, jakby mogła ukryć się gdzieś w pokoju. - Minął taki szmat czasu. Chciałbym nacieszyć stare oczy jej widokiem... Finney potrząsnął głową. Upłynęła kolejna chwila. - Tak mi przykro, Louis. - To było błogosławieństwo - burknął Finney. - Pod koniec. Znów zapadła cisza, tylko w oddali słychać było zawodzący śpiew wilgi. Oczy Finneya dostrzegły plamkę na krtani Noble'a. Pieprzyk czy coś takiego. Noble wyciągnął ciemną chusteczkę i przycisnął ją do szyi. Potem zakasłał; chusteczka powędrowała odruchowo do ust. Finney spostrzegł, że pieprzyk krwawi. To nie pieprzyk, zrozumiał nagle. 14 Noble znów odkaszlnął; jego twarz nabrała kolorów. Podniósł wzrok i zobaczył minę Finneya. Uśmiechnął się ponuro, opuszczając chusteczkę na kolana. Pokiwał głową. - Mięsak Kaposiego - wyjaśnił. - Dobry Boże - szepnął Finney. - Dają mi miesiąc. - Dobry Boże. - Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać. Chciałbym... nie mieć wrogów, kiedy opuszczę ten świat. Zwłaszcza takich, których kiedyś zaliczałem do grona przyjaciół. Umilkł. Z przedpokoju dochodziło nieubłagane tykanie starego zegara. Znów zaczął mówić - ale doktor Louis Finney już go nie słuchał. Wspominał. Przypomniał sobie młodą kobietę, która nie chciała spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na swoje dłonie, splecione mocno na kolanach. W pokoju stały tylko zwykłe drewniane krzesła, na których siedzieli. Jeśli nie liczyć weneckiego lustra, przez które ich obserwowano, pomalowane cytrynową farbą ściany były zupełnie nagie. Finney czekał. W końcu się poruszyła. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy nie należały już do Susan Franklin, lecz do Robin, najsilniejszej spośród jej alternatywnych osobowości. Te oczy wwierciły się w Finneya i zabłysły. Po chwili zakryła usta. To mdłości, zrozumiał od razu. W świadomości Susan-Robin jej osobowości mieszkały w brzuchu. Kiedy jedna występowała na pierwszy plan, druga wycofywała się w głąb. Zrozumiałe, że taka zamiana miejsc powodowała sensacje żołądkowe. Krztusiła się przez moment, potem przełknęła ślinę. Jej oczy znów skupiły się na nim. Lśniące, inteligentne, oskarżycielskie. Napięta i trupio blada twarz. Aby uzyskać dostęp do wszystkich osobowości, poddali Susan Franklin ostrym zabiegom, które trwały sześć miesięcy. Stosowali na przemian brak snu, amytal sodu, elektrowstrząsy, torazynę i hipnozę. Wyniszczali ją, pomyślał Finney. Lekarze uczestniczący w badaniach radośnie odrzucili przysięgę Hipokratesa. Zadawali jej ból, z egzaltacją osłaniając się pojęciem „bezpieczeństwa narodowego”... 15 - Mogą cię na chwilę przeprosić? - mruknął Finney. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|