[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ]
    BRIAN W. ALDISS       KRYPTOZOIK âCryptozoicâ                  PrzeĹoĹźyli: Monika Niemczynowicz, JarosĹaw Szmolda  wydanie oryginalne: 1979 wydanie polskie: 2003 LeĹźaĹy uĹoĹźone w bezsensowny stos a jednak przeraĹźajÄ
co naznaczone mocÄ
, ktĂłra je tutaj wyrzuciĹa. WydawaĹo siÄ, Ĺźe sÄ
czymĹ organicznym i nieorganicznym zarazem. MnoĹźyĹy siÄ na obrzeĹźach czasu, uosabiajÄ
c wszystkie niesamowite formy, jakie miaĹy zaistnieÄ na Ĺwiecie. Ziemia ĹniĹa kamienny koszmar o potomstwie, ktĂłre tĹumnie siÄ na niÄ
wyleje. Te kopromorficzne ksztaĹty zapowiadaĹy rodzÄ
ce siÄ i umierajÄ
ce w przyszĹoĹci foki, sĹonie, diplodoki i sauropody, Ĺźuki, nietoperze, oĹmiornice, pingwiny, stonogi i hipopotamy. PojawiaĹy siÄ teĹź obiekty, ktĂłre w zarysie przypominaĹy ludzkÄ
sylwetkÄ: torsy, uda, pachwiny z lekkim zagĹÄbieniem, krÄgosĹupy, piersi, elementy w ksztaĹcie dĹoni i palcĂłw, masywne ramiona, ksztaĹty falliczne - wszystkie jedyne w swoim rodzaju, a jednak w jakiĹ dziwny sposĂłb pozostajÄ
ce w zwiÄ
zku z anatomiÄ
samej natury. CaĹoĹÄ, jakby bezmyĹlnie wymodelowana z szarej gliny. Bez uĹźycia choÄby jednej myĹli wĹÄ
czona do ruchu, nawet bez jednej myĹli unicestwiona. KsztaĹty, leĹźÄ
c na sobie bezĹadnie, rozciÄ
gaĹy siÄ wszÄdzie, aĹź po horyzont, jakby wypeĹniaĹy caĹy kryptozoik... ZdawaĹy siÄ byÄ jednoczeĹnie zĹowieszczymi zwiastunami tego, co miaĹo nadejĹÄ, jak i wspomnieniem dawno minionej przeszĹoĹci... KsiÄga Pierwsza  ROZDZIAĹ PIERWSZY KamieĹ czerwonego piaskowca  Poziom morza obniĹźaĹ siÄ powoli przez ostatnich kilka tysiÄcy lat. ByĹo prawie tak idealnie nieruchome, Ĺźe trudno byĹo zgadnÄ
Ä, czy jego drobne fale odbijaĹy siÄ od brzegu, czy teĹź w jakiĹ sposĂłb formowaĹy siÄ na nim, by zniknÄ
Ä w gĹÄbinie. Rzeka uchodzÄ
ca do morza zbudowaĹa tamy z czerwonego muĹu i kamykĂłw, wyznaczajÄ
c swojÄ
wĹasnÄ
ĹcieĹźkÄ pomiÄdzy Ĺźwirowymi brzegami lub teĹź rozlewajÄ
c siÄ w szerokie kaĹuĹźe, znieruchomiaĹe w sĹoĹcu. Na brzegu jednego z nich siedziaĹ mÄĹźczyzna. Pomimo Ĺźe zdawaĹ siÄ byÄ otoczony roĹlinnoĹciÄ
, plaĹźa za nim byĹa naga jak wyschniÄta koĹÄ. MÄĹźczyzna byĹ wysoki i smukĹy. MiaĹ jasne wĹosy i bladÄ
cerÄ. Jego postawa zdradzaĹa czujnoĹÄ. MiaĹ na sobie jednoczÄĹciowy kombinezon, przez ramiÄ przewieszony plecak, w ktĂłrym znajdowaĹ siÄ zapas wody, substytuty jedzenia, przyrzÄ
dy malarskie i dwa notatniki. Na szyi zawieszone miaĹ urzÄ
dzenie powszechnie nazywane konwerterem powietrza, skĹadajÄ
ce siÄ z pierĹcienia, posiadajÄ
cego z jednej strony maĹy napÄd, a z drugiej, pod brodÄ
, niewielki otwĂłr wylotowy, z ktĂłrego wydobywaĹo siÄ ĹwieĹźe powietrze. MÄĹźczyzna nazywaĹ siÄ Edward Bush. ByĹ samotnym czĹowiekiem w wieku okoĹo czterdziestu piÄciu lat. JeĹźeli w ogĂłle moĹźna byĹo powiedzieÄ, Ĺźe myĹlaĹ, to w tej chwili jego myĹli krÄ
ĹźyĹy wokóŠmatki. Na tym etapie, jego Ĺźycie nie miaĹo celu, znajdujÄ
c siÄ w caĹkowitym zawieszeniu. Jego dorywcza praca dla Instytutu w Ĺźaden sposĂłb nie mogĹa zaĹagodziÄ uczucia, Ĺźe znalazĹ siÄ na rozdroĹźu. Jak gdyby wszystkie czynnoĹci jego organizmu nagle siÄ zatrzymaĹy, nie wiedzÄ
c, czy skierowaÄ siÄ w tym czy w innym kierunku, napÄdzane mocÄ
wielkiego niepokoju. Bush oparĹ brodÄ na kolanie i objÄ
Ĺ wzrokiem monotonny bezkres morza. GdzieĹ w oddali usĹyszaĹ warkot motocykli. Nie chciaĹ, Ĺźeby ktokolwiek zobaczyĹ, co robi. ZerwaĹ siÄ i pobiegĹ do miejsca, gdzie staĹy sztalugi, ktĂłre porzuciĹ jakiĹ czas temu, niezadowolony ze swojej pracy. OdlegĹoĹÄ byĹa wiÄksza, niĹź zakĹadaĹ. Obraz byĹ rzeczywiĹcie do niczego - Bush byĹ skoĹczony jako artysta. MoĹźe dlatego nie mĂłgĹ siÄ zdobyÄ na powrĂłt do teraĹşniejszoĹci. Howells bÄdzie czekaĹ na jego raport w siedzibie Instytutu. Obserwacja morza miaĹa mu pomĂłc w wyraĹźeniu pustki, ktĂłrÄ
kreĹliĹ akwarelami na papierze wodnym - w podróşy mentalnej tylko taki prymitywny sprzÄt moĹźna byĹo mieÄ ze sobÄ
. Z pÄdzla spadĹo kilka kropel farby, tworzÄ
c na papierze wielkie kolorowe plamy. Bush wpadĹ w szaĹ. Nad posÄpnym morzem wzeszĹo czerwone sĹoĹce, ktĂłre, jak siÄ Bushowi wydawaĹo, miaĹo zarys twarzy Howellsa. ZaczÄ
Ĺ siÄ ĹmiaÄ. Plamy rozlanej farby uformowaĹy po jednej stronie pĹĂłtna karĹowate drzewo: przyĹoĹźyĹ do niego oĹĂłwek. - Matko! - powiedziaĹ. - To przecieĹź ty, mamo! ChcÄ ci pokazaÄ, Ĺźe o tobie nie zapomniaĹem. Na pĹĂłtnie pojawiĹa siÄ sylwetka jego matki. DorysowaĹ jej diamentowÄ
koronÄ; jego ojciec czÄsto nazywaĹ matkÄ KrĂłlowÄ
- na poĹy czule, na poĹy ironicznie. ZresztÄ
, jego ojciec teĹź tam byĹ; jego sylwetka zajmowaĹa sporÄ
czÄĹÄ obrazu. - Nie wiem, czy to widzisz, ale stworzyĹem wĹaĹnie arcydzieĹo! - powiedziaĹ do stojÄ
cej za nim w oddali Kobiety CieĹ, ktĂłra w ogĂłle nie zwracaĹa na niego uwagi. NabraĹ akwareli i nabazgraĹ tytuĹ: âZgromadzenie rodzinneâ. W koĹcu, on teĹź znalazĹ siÄ na tym obrazie. WyrwaĹ papier z klamer, podarĹ bohomaz i zmiÄ
Ĺ go w rÄku. ZĹoĹźyĹ sztalugÄ i wsadziĹ jÄ
do plecaka. Za plecami Busha, nad niskimi wzgĂłrzami, sĹoĹce rzucaĹo resztki ĹwiatĹa. Tylko przy brzegach rzeki wzgĂłrza byĹy pokryte roĹlinnoĹciÄ
- tam drobne, bezlistne paprotniki rosĹy w cieniu prymitywnych widĹakĂłw. Bush nie rzucaĹ cienia. ZdenerwowaĹ go daleki odgĹos motocykli, jedyny dĹşwiÄk poĹrĂłd wszechobecnej dewoĹskiej ciszy. ZerwaĹ siÄ, gdy na horyzoncie dostrzegĹ ruch. Na pĹyciĹşnie dostrzegĹ cztery peĹzopĹawy. BrnÄĹy przez czerwone bĹoto, a ich dziwacznie opancerzone gĹowy unosiĹy siÄ nad ziemiÄ
, gdy z komicznym przejÄciem rozglÄ
daĹy siÄ wokoĹo. Bush uniĂłsĹ przyczepiony do nadgarstka aparat, Ĺźeby je sfotografowaÄ, zaraz jednak przypomniaĹ sobie, Ĺźe juĹź kiedyĹ robiĹ zdjÄcia tym stworzeniom. Ryby wyĹapywaĹy peĹzajÄ
ce po bĹotnistym wybrzeĹźu insekty albo zanurzaĹy gĹowy w gnijÄ
cej roĹlinnoĹci. Zanim jeszcze opuĹciĹ go jego geniusz, Bush zainspirowany ksztaĹtem ich uzbrojonych gĹĂłw, stworzyĹ jednÄ
ze swoich najlepszych prac. OdgĹos ryku motorĂłw ustaĹ. PrzyjrzaĹ siÄ otoczeniu, wspinajÄ
c siÄ na piaszczysty brzeg, by mieÄ lepszy widok; nie byĹ pewien, ale wydawaĹo mu siÄ, Ĺźe widzi grupkÄ ludzi, daleko na plaĹźy. Ani jedna zmarszczka fali nie mÄ
ciĹa gĹadkiej tafli oceanu. CzarnowĹosa Kobieta CieĹ zastygĹa w bezruchu. Z jednej strony byĹa jego towarzyszkÄ
, z drugiej, byĹa tylko jednÄ
z denerwujÄ
cych zjaw wyprodukowanych przez jego przeciÄ
Ĺźony umysĹ. - To jakby czytaÄ jakiĹ cholerny podrÄcznik! - krzyknÄ
Ĺ do niej drwiÄ
co. - Ta plaĹźa... Ewolucja... Brak tlenu w umierajÄ
cym morzu...WychodzÄ
ce na brzeg ryby i ich podróş w przestrzeni... MĂłj ojciec widziaĹby pewnie w tym jakÄ
Ĺ metafizykÄ - rozbawiony dĹşwiÄkiem swojego gĹosu zaczÄ
Ĺ recytowaÄ (jego ojciec byĹ wielkim miĹoĹnikiem poezji): - Wiosna... Za dĹuga... Gongula... - o wiele za dĹuga. No cóş, trzeba byĹo siÄ z czegoĹ ĹmiaÄ, inaczej by zwariowaĹ. WciÄ
gnÄ
Ĺ powietrze przez konwerter, patrzÄ
c nieufnie na swojego stróşa - ciemnowĹosa kobieta nadal staĹa obok, jak zawsze cienista i zamglona. DoszedĹ do wniosku, Ĺźe peĹniĹa przy nim swego rodzaju wartÄ. WyciÄ
gnÄ
Ĺ rÄkÄ, by jej dotknÄ
Ä, ale byĹa tak samo niematerialna co peĹzopĹawy czy piaskowiec. Jego najwiÄkszym zmartwieniem byĹo poĹźÄ
danie. DopĂłki jego wewnÄtrzny zegar pozostawaĹ w spoczynku, taka izolacja byĹa mu na rÄkÄ, ale im dĹuĹźej trwaĹa, tym bardziej pogrÄ
ĹźaĹ siÄ w monotonii. PoĹźÄ
danie wprawiĹoby go znowu w ruch, jednak Kobieta CieĹ byĹa rĂłwnie nieosiÄ
galna, co wyuzdane bohaterki jego erotycznych fantazji. Niezbyt przyjemnie byĹo oglÄ
daÄ nagie wzgĂłrza przez pryzmat jej ciaĹa. PoĹoĹźyĹ siÄ na Ĺźwirze, dostosowujÄ
c ciaĹo do ksztaĹtu zbocza. Zamiast zmagaÄ siÄ z problemem jej toĹźsamoĹci, odwrĂłciĹ siÄ w stronÄ ponurej gĹÄbiny oceanu i zaczÄ
Ĺ siÄ w niÄ
wpatrywaÄ - jakby miaĹ nadziejÄ ujrzeÄ jakiegoĹ ĹźarĹocznego potwora wyĹaniajÄ
cego siÄ z wody, rozpraszajÄ
cego jego wewnÄtrzny spokĂłj. Wszystkie plaĹźe byĹy ze sobÄ
poĹÄ
czone. Czas nic dla nich nie znaczyĹ. Ta przed nim wiodĹa prosto do plaĹźy, ktĂłrÄ
poznaĹ jako dziecko, podczas pewnych przygnÄbiajÄ
cych wakacji, gdy jego rodzice kĹĂłcili siÄ, hamujÄ
c w sobie gniew, a on trzÄsÄ
c siÄ, staĹ za kabinÄ
z butami peĹnymi piasku i podsĹuchiwaĹ ich nienawiĹÄ. Gdyby tylko byĹ w stanie zapomnieÄ o swoim dzieciĹstwie, mĂłgĹby rozpoczÄ
Ä twĂłrcze Ĺźycie od nowa! ByÄ moĹźe tworzyĹby kompozycje z plaĹźowych kabin... Otoczonych czasem... LeĹźaĹ i rozmyĹlaĹ o nastÄpnej, przestrzenno-kinetycznej instalacji, zamiast wziÄ
Ä siÄ do roboty, co zresztÄ
byĹo dla niego charakterystyczne. Jego sztuka (ha!) przyniosĹa obfite owoce zbyt wczeĹnie. PodejrzewaĹ, Ĺźe bardziej dlatego, iĹź byĹ jednym z pierwszych artystĂłw wykorzystujÄ
cych podróşe mentalne niĹź dlatego, Ĺźe publicznoĹÄ byĹa poraĹźona jego wyjÄ
tkowym talentem, czy teĹź zachwycaĹa siÄ ascetycznymi, monochromatycznymi kompozycjami ruchomych szeĹcianĂłw i potrzaskĂłw obrazujÄ
cych niejasne czasoprzestrzenne relacje, z ktĂłrych - wedĹug Busha - zbudowany byĹ Ĺwiat. W kaĹźdym bÄ
dĹş razie skoĹczyĹ juĹź z gatunkiem Ĺwietlno-dĹźwiÄkowych instalacji, dziÄki ktĂłrym odniĂłsĹ sukces piÄÄ lat temu. Zamiast przenosiÄ do Ĺrodka potencjaĹ Ĺwiata zewnÄtrznego, postanowiĹ robiÄ coĹ dokĹadnie odwrotnego w odniesieniu do makrokosmicznego czasu. ZrobiĹby to, gdyby tylko wiedziaĹ jak zaczÄ
Ä. Bush usĹyszaĹ gĹuchy odgĹos motocykli przemierzajÄ
cych pustyniÄ. OdepchnÄ
Ĺ od siebie myĹl o intruzach i wrĂłciĹ do przerwanych rozmyĹlaĹ. Za namowÄ
Instytutu zgodziĹ siÄ na podróş po to, by przerwaÄ wreszcie tÄ dwudziestoczterogodzinnÄ
regularnoĹÄ, zrozumieÄ fundamentalne problemy dotyczÄ
ce czasu, z ktĂłrymi borykaĹa siÄ jego generacja - i nie odkryĹ Ĺźadnej tajemnicy, ktĂłrÄ
mĂłgĹby objawiÄ Ĺwiatu za pomocÄ
ĹrodkĂłw artystycznej ekspresji. StÄ
d teĹź marazm, w ktĂłry popadĹ, leĹźÄ
c nad brzegiem oceanu. Stary Claude Monet kroczyĹ wĹaĹciwÄ
ĹcieĹźkÄ
- biorÄ
c pod uwagÄ czasy, w ktĂłrych przyszĹo mu ĹźyÄ. SiedziaĹ cierpliwie w Giverny, malowaĹ lilie i stawy poroĹniÄte rzÄsÄ
, ktĂłre pod jego pÄdzlem przeistaczaĹy siÄ w grupy kolorĂłw bÄdÄ
cych osobliwym Ĺwiadectwem epoki. Monet nigdy nie utknÄ
Ĺ w dewonie czy paleozoiku. ĹwiadomoĹÄ czĹowieka rozrastaĹa siÄ w zastraszajÄ
cym tempie, byĹa tak zajÄta przekĹadaniem wszystkiego na swĂłj charakterystyczny jÄzyk, Ĺźe Ĺźadna sztuka nie mogĹa uchroniÄ siÄ przed jej wpĹywem. Tutaj trzeba byĹo czegoĹ caĹkowicie ĹwieĹźego; nawet bioelektrokinetyczne rzeĹşby byĹy przeĹźytkiem. CzuĹ, jak kieĹkujÄ
w nim nasiona nowej formy artystycznej ekspresji. RodzÄ
ca siÄ w nim sztuka byĹa niczym wir; jego emocje spĹywaĹy kaskadÄ
w dĂłĹ, prosto w serce tego nowego bytu; ciÄ
gle w ruchu, nadchodzÄ
ce potÄĹźnÄ
falÄ
, jak podczas silnego sztormu, jednak zawsze powracajÄ
ce do tego samego punktu. Malarzem, ktĂłry najbardziej go poruszaĹ byĹ Joseph Mallord Turner; ĹźyĹ w latach, kiedy wkraczajÄ
ca w Ĺwiat czĹowieka technologia otwieraĹa nowe moĹźliwoĹci pojmowania czasu; on teĹź w swoim malarstwie stosowaĹ ukĹady wirowe, szczegĂłlnie byĹo to widoczne w późniejszych etapach jego twĂłrczoĹci. Wir - symbol tego, w jaki sposĂłb kaĹźde zjawisko we wszechĹwiecie docieraĹo do ludzkiego oka, niczym woda spĹywajÄ
ca z basenu. RozmyĹlaĹ o tym juĹź tysiÄ
ce razy. Sama myĹl krÄciĹa siÄ wciÄ
Ĺź w kĂłĹko, nie doprowadzajÄ
c go do Ĺźadnych wnioskĂłw. UsiadĹ i rozejrzaĹ siÄ wokóŠw poszukiwaniu motorĂłw. UjrzaĹ je póŠmili dalej, zaparkowane na ponurej plaĹźy; widziaĹ je wyraĹşnie; obiekty pochodzÄ
ce z jego rzeczywistoĹci byĹy duĹźo ciemniejsze niĹź naleĹźÄ
ce do tego czasookresu; bariera entropii przepuszczaĹa okoĹo dziesiÄciu procent ĹwiatĹa mniej. DziesiÄciu motocyklistĂłw wyglÄ
daĹo niczym wycinanka na tle egzotycznego dewoĹskiego krajobrazu; caĹa rzeczywistoĹÄ dookoĹa zdawaĹa siÄ podkreĹlaÄ, Ĺźe ci przybysze, niezaleĹźnie od tego jak dĹugo bÄdÄ
tu przebywaÄ, zawsze bÄdÄ
obcy. Motory byĹy na tyle lekkie, by mÄĹźczyĹşni mogli je zabraÄ ze sobÄ
w mentalnÄ
podróş. JeĹşdzili w kĂłĹko po plaĹźy, a spod kóŠnie unosiĹo siÄ nawet jedno ziarnko piasku, choÄ taka jazda powinna wzbijaÄ tumany kurzu; ocean teĹź siÄ nie poruszyĹ, gdy wydawaĹo siÄ, Ĺźe motory tnÄ
fale. To, na co nigdy wczeĹniej nie mieli wpĹywu, wciÄ
Ĺź pozostawaĹo poza ich zasiÄgiem. To byĹ istny cud, Ĺźe przy takiej jeĹşdzie nie zderzyli siÄ ze sobÄ
. Wreszcie mÄĹźczyĹşni dali odpoczÄ
Ä maszynom, parkujÄ
c je w rzÄdzie jedna obok drugiej. Bush obserwowaĹ, jak zsiadajÄ
z motorĂłw i zaczynajÄ
rozbijaÄ obĂłz. Wszyscy mieli na sobie zielone skĂłrzane ubrania. ZauwaĹźyĹ z daleka, Ĺźe jeden z motocyklistĂłw miaĹ dĹugie blond wĹosy - moĹźliwe, Ĺźe byĹa to kobieta. Mimo Ĺźe znajdowaĹ siÄ za daleko, by mĂłgĹ to stwierdziÄ na pewno, jego ciekawoĹÄ znacznie wzrosĹa. Po chwili zostaĹ zauwaĹźony przez grupÄ. Cztery postaci ruszyĹy w jego stronÄ. PrzestraszyĹ siÄ, jednak nie ruszyĹ siÄ z miejsca, udajÄ
c, Ĺźe ich nie zauwaĹźyĹ. Byli roĹli. Wszyscy nosili wysokie buty z koĹşlej skĂłry. Konwertery powietrza koĹysaĹy siÄ zawieszone niedbale na ich szyjach. Jeden z mÄĹźczyzn miaĹ kask z wymalowanym na nim wizerunkiem czaszki jakiegoĹ gada. WĹrĂłd nich byĹa teĹź jedna kobieta. Na oko wszyscy byli miÄdzy trzydziestym a czterdziestym rokiem Ĺźycia; klasyczni terszerzy. ByĹ to najniĹźszy przedziaĹ wiekowy uprawniajÄ
cy do podróşy mentalnych. Mimo Ĺźe widok mÄĹźczyzn zmierzajÄ
cych w jego kierunku wzbudzaĹ w nim lÄk, to kiedy zobaczyĹ dziewczynÄ, poczuĹ, jak uderza go fala poĹźÄ
dania. To byĹa ta blond wĹosa, ktĂłrÄ
widziaĹ wczeĹniej. WyglÄ
daĹa na dosyÄ zaniedbanÄ
, a na jej twarzy nie byĹo nawet cienia makijaĹźu. Rysy miaĹa ostre, lecz dostrzegaĹ w nich jakÄ
Ĺ nutkÄ ĹagodnoĹci, moĹźe to przez ten nieobecny wzrok. Na pierwszy rzut oka nie byĹa atrakcyjna - moĹźe to za sprawÄ
tych wielkich butĂłw - mimo to pociÄ
gaĹa go. - Co tu robisz, kolego? - zapytaĹ jeden z mÄĹźczyzn, wlepiajÄ
c wzrok w Busha. PomyĹlaĹ, Ĺźe powinien wstaÄ, jednak nie zmieniĹ pozycji. SiedziaĹ na wzniesieniu, wiÄc gdyby teraz wstaĹ, wyglÄ
daĹoby to na groĹşbÄ. - DopĂłki nie nadjechaliĹcie, odpoczywaĹem. PrzyjrzaĹ siÄ temu, ktĂłry zadaĹ pytanie. MiaĹ ostry nos i gĹÄbokie zmarszczki na policzkach; chyba nikt nie ĹmiaĹby ich nazwaÄ doĹkami; nie wyglÄ
daĹ imponujÄ
co: chudy, obszarpany, spiÄty. - JesteĹ zmÄczony? Bush rozeĹmiaĹ siÄ; rozbawiĹa go troska w gĹosie mÄĹźczyzny. NapiÄcie zostaĹo rozĹadowane. - MĂłgĹbym nawet powiedzieÄ: kosmicznie zmÄczony, zawieszony w próşni. Widzicie te ryby? - wskazaĹ na peĹzopĹawy konsumujÄ
ce wodorosty. - LeĹźaĹem tu caĹy dzieĹ, patrzÄ
c, jak ewoluujÄ
. MÄĹźczyĹşni wybuchli gromkim Ĺmiechem. Jeden z nich powiedziaĹ zaczepnie: - MyĹleliĹmy, Ĺźe to ty ewoluujesz, leĹźÄ
c tutaj. WyglÄ
dasz tak, jakbyĹ tego potrzebowaĹ! Najwidoczniej staraĹ siÄ byÄ nadwornym dowcipnisiem, jednak inni nie docenili jego wysiĹkĂłw. Zignorowali jego uwagÄ, a lider grupy powiedziaĹ: - ZwariowaĹeĹ! PrzypĹyw ciÄ stÄ
d zmyje, zobaczysz! - Poziom wody obniĹźa siÄ od miliona lat. Nie czytacie gazet? Kiedy zaczÄli siÄ ĹmiaÄ, wstaĹ i otrzepaĹ siÄ z kurzu - byĹo to dziaĹanie czysto instynktowne, bo nawet nie dotknÄ
Ĺ piasku. Pierwsze lody zostaĹy przeĹamane. ZwracajÄ
c siÄ do przywĂłdcy grupy, Bush powiedziaĹ: - Macie coĹ do jedzenia, co chcielibyĹcie wymieniÄ na Ĺźarcie w proszku? Po raz pierwszy zabraĹa gĹos blond wĹosa dziewczyna: - Szkoda, Ĺźe nie moĹźemy usmaĹźyÄ kilku tych ewoluujÄ
cych rybek. Nie potrafiÄ siÄ przyzwyczaiÄ do tej dziwnej izolacji. MiaĹa Ĺadne, mocne zÄby, ktĂłre jednak potrzebowaĹy szczotkowania, tak samo jak reszta jej ciaĹa. - DĹugo tu jesteĹcie? - zapytaĹ. - OpuĹciliĹmy 2090 w ubiegĹym tygodniu. PokiwaĹ gĹowÄ
. - Ja tu jestem od dwĂłch lat, a przynajmniej przez tyle nie wracaĹem do wspĂłĹczesnoĹci. To juĹź dwa i póŠroku. Zabawne, Ĺźe w naszych czasach te chodzÄ
ce ryby bÄdÄ
spaĹy wiecznym snem w starym czerwonym piaskowcu! - Wybieramy siÄ wĹaĹnie do jury. - powiedziaĹ przywĂłdca, obejmujÄ
c dziewczynÄ ramieniem. - ByĹeĹ juĹź tam? - Pewnie. SĹyszaĹem, Ĺźe powoli robi siÄ tam tĹoczno, jak w wesoĹym miasteczku. - Znajdziemy sobie jakieĹ miejsce. - Macie czterdzieĹci szeĹÄ milionĂłw lat do wyboru - powiedziaĹ Bush, wzruszajÄ
c ramionami. RuszyĹ z nimi w kierunku reszty grupy siedzÄ
cej miÄdzy namiotami obozowiska. - ChciaĹbym byÄ jednym z tych wielkich jurajskich gadĂłw z ogromnymi zÄbami - powiedziaĹ dowcipniĹ. - ByĹbym wtedy tak silny jak ty, Lenny! Lenny to byĹ ten od przeroĹniÄtych doĹkĂłw w policzkach. DowcipniĹ nazywaĹ siÄ Pete. Dziewczyna miaĹa na imiÄ Ann; byĹa z Lennym. WiÄkszoĹÄ grupy nie posĹugiwaĹa siÄ swoimi imionami; wyjÄ
tkiem byĹ Pete. Bush powiedziaĹ, Ĺźe nazywa siÄ Bush i na tym poprzestaĹ. Grupa skĹadaĹa siÄ z szeĹciu facetĂłw na motorach i czterech towarzyszÄ
cych im dziewczyn. Ĺťadna z nich, z wyjÄ
tkiem Ann, nie byĹa atrakcyjna. Wszyscy stali przy motorach lub siÄ o nie opierali; Bush byĹ jedynym, ktĂłry siedziaĹ. UwaĹźnie rozejrzaĹ siÄ wokóŠw poszukiwaniu Cienistej Kobiety - nie byĹo jej. Mimo Ĺźe byĹa teraz daleko, z pewnoĹciÄ
wyczuwaĹa duĹźo wyraĹşniej niĹź ktokolwiek inny powĂłd, dla ktĂłrego Bush przyĹÄ
czyĹ siÄ do gangu. JedynÄ
osobÄ
w grupie, ktĂłra od razu zwrĂłciĹa jego uwagÄ, byĹ starszy mÄĹźczyzna, ktĂłry najwidoczniej nie naleĹźaĹ do terszerĂłw. MiaĹ czarne, prawdopodobnie ufarbowane wĹosy, a pod dĹugim nosem tkwiĹy usta wykrzywione w sposĂłb, ktĂłry dawaĹ do myĹlenia. MÄĹźczyzna wprawdzie nic nie mĂłwiĹ, jednak jego uwaĹźny wzrok ĹwiadczyĹ o czujnym umyĹle. - MĂłwisz, Ĺźe podróşujesz juĹź prawie trzy lata, tak? - zapytaĹ Lenny. - JesteĹ milionerem, czy co? - Malarzem. RobiÄ teĹź przestrzenno-kinetyczne instalacje, jeĹli coĹ ci to mĂłwi. Poza tym jestem tu z polecenia Instytutu Wenlocka. A czym wy siÄ zajmujecie, skoro staÄ was na tak kosztownÄ
wycieczkÄ? Lenny broniĹ siÄ przed odpowiedziÄ
na to pytanie. PowiedziaĹ wyzywajÄ
co: - KĹamiesz. ZaĹoĹźÄ siÄ, Ĺźe nigdy nie pracowaĹeĹ dla Instytutu. Nie zrobisz ze mnie idioty! Wiem, Ĺźe wysyĹajÄ
swoich ludzi w przeszĹoĹÄ na gĂłra osiemnaĹcie miesiÄcy. Dwa i póŠroku: nie oszukasz mnie, stary! - Nie mam takiego zamiaru. NaprawdÄ pracujÄ dla Instytutu. Faktycznie miaĹem wyznaczony osiemnastomiesiÄczny termin pobytu, jednak przedĹuĹźyĹem go sobie jeszcze o rok. To wszystko. Lenny rzuciĹ mu pogardliwe spojrzenie. - WyrwÄ
ci za to jaja! - Nie sÄ
dzÄ. Jak moĹźe ci wiadomo, jestem ich najlepszym mentalnym. Nikt nie potrafi przenieĹÄ siÄ do czasĂłw bardziej zbliĹźonych do wspĂłĹczesnoĹci jak ja. - Dewon to chyba trochÄ daleko od 2090. Poza tym i tak nie wierzÄ w twojÄ
historyjkÄ! - Nie musisz w niÄ
wierzyÄ - powiedziaĹ Bush. Nie cierpiaĹ takich sytuacji i kiedy Lenny siÄ odwrĂłciĹ, aĹź zatrzÄ
sĹ siÄ z gniewu. Jeden z kolegĂłw Lennyâego, niewzruszony kĹĂłtniÄ
, powiedziaĹ: - MusieliĹmy sporo pracowaÄ, by zdobyÄ gotĂłwkÄ na strzaĹ CSD i jeszcze przenieĹÄ siÄ tutaj. Wiele kasy, sporo pracy! WciÄ
Ĺź nie mogÄ uwierzyÄ, Ĺźe tu jesteĹmy. - Bo nie jesteĹmy - powiedziaĹ Bush. - WszechĹwiat tu jest, ale my nie. A moĹźe raczej, wszechĹwiat moĹźe tu byÄ, ale my nie. Jeszcze na wiele pytaĹ dotyczÄ
cych podróşy mentalnych nie ma odpowiedzi - wymÄ
drzaĹ siÄ teraz, aby ukryÄ wewnÄtrzne rozdraĹźnienie. - MĂłgĹbyĹ nas namalowaÄ? - zapytaĹa Ann. To byĹa jedyna reakcja na jego oĹwiadczenie, Ĺźe jest malarzem. PopatrzyĹ jej w oczy. WydawaĹo mu siÄ, Ĺźe posĹaĹa mu wymowne spojrzenie. JednÄ
z zalet dorosĹoĹci byĹa ĹatwoĹÄ, z jakÄ
odczytywaĹo siÄ podobne sygnaĹy. - GdybyĹ mnie zainteresowaĹa, mĂłgĹbym. - Tylko Ĺźe my nie chcemy, ĹźebyĹ nas malowaĹ - powiedziaĹ Lenny. - A ja wcale nie zamierzaĹem tego zrobiÄ. W jaki sposĂłb zarabiacie pieniÄ
dze na podróşe? Tak naprawdÄ nie interesowaĹa go ich odpowiedĹş. PatrzyĹ na Ann, ktĂłra pod jego spojrzeniem spuĹciĹa wzrok. MyĹlaĹ o tym, by jej dotknÄ
Ä - w otchĹani podróşy mentalnej dotkniÄcie czegokolwiek byĹo zazwyczaj niemoĹźliwe, jednak ona przecieĹź pochodziĹa z jego czasĂłw. - Wszyscy oprĂłcz Josie i Ann stanowimy ekipÄ ze stacji podróşy mentalnych w Bristolu - powiedziaĹ mÄĹźczyzna, ktĂłrego imienia nie poznaĹ. - ByliĹmy jednymi z pierwszych mentalnych, ktĂłrzy wyruszyli z tej stacji. WiedziaĹeĹ o tym? - ZaprojektowaĹem im jednÄ
z przestrzenno-kinetycznych instalacji, ktĂłra znajduje siÄ teraz w foyer. - ByĹ to sygnaĹowo zsynchronizowany, zapÄtlony symbol ponownego wejĹcia, napÄdzany podwĂłjnym rotorem duĹźej mocy. - A, o tym cholerstwie mĂłwisz! - powiedziaĹ Lenny, wyciÄ
gajÄ
c z ust papierosa, ktĂłrego niedopaĹek wyrzuciĹ do sennego oceanu. ĹťarzÄ
cy siÄ filtr unosiĹ siÄ na powierzchni fali, tlÄ
c siÄ jeszcze przez chwilÄ, zanim nie zdusiĹ go brak tlenu. - Mnie siÄ podoba - powiedziaĹ Pete. - Ta instalacja wyglÄ
da jak kilku, poruszajÄ
cych siÄ z prÄdkoĹciÄ
ponaddĹşwiÄkowÄ
straĹźnikĂłw, zderzajÄ
cych siÄ ze sobÄ
jakiejĹ ciemnej nocy, ktĂłrzy nastÄpnie puszczajÄ
sygnaĹy, by wezwaÄ pomoc. - MÄĹźczyzna rozeĹmiaĹ siÄ gĹoĹno. - Nie powinieneĹ naĹmiewaÄ siÄ z samego siebie. WĹaĹnie podaĹeĹ caĹkiem trafny opis tego wszystkiego. - Bush zatoczyĹ rÄkÄ
okrÄ
g, wskazujÄ
c na widzialny, jak i niewidzialny wszechĹwiat. - Spadaj! - powiedziaĹ Lenny, schodzÄ
c z motoru i kierujÄ
c siÄ w stronÄ Busha. - JesteĹ tak mÄ
dry, Ĺźe aĹź nudny. MogÄ ci tylko powiedzieÄ - spadaj! Bush wstaĹ. Gdyby nie dziewczyna, juĹź dawno nie byĹoby go tutaj. Nie miaĹ ochoty zarobiÄ w zÄby od tego palanta. - JeĹli nie interesuje ciÄ to, o czym mĂłwiÄ, dlaczego sam czegoĹ nie zaproponujesz? - zapytaĹ. - Gadasz bzdury i tyle. Ta historyjka ze Starym Czerwonym Piaskowcem... - MoĹźe ci siÄ nie podoba albo ciÄ nie interesuje, jednak to nie sÄ
bzdury. - WskazaĹ palcem na mÄĹźczyznÄ z farbowanymi wĹosami, ktĂłry staĹ nieco dalej. - Niech on ci powie! Albo twoja dziewczyna! To wszystko, co tu widzimy, w 2090 roku ma postaÄ zatopionego w czerwonym piaskowcu Ĺwiadectwa prehistorycznego Ĺźycia - kamyki, ryby, roĹliny, nawet blask sĹoĹca czy ksiÄĹźyca, wiatry, wszystko zastygniÄte w kamieniu, ktĂłry geolodzy wydobywajÄ
z ziemi. JeĹli siÄ tego nie wie albo nie czuje, ile w tym tkwi poezji, po co wydawaÄ wieloletnie oszczÄdnoĹci na powrĂłt do takiego miejsca? - Nie mĂłwiÄ o tym, stary. ChodziĹo mi tylko o to, Ĺźe mnie nudzisz. - I vice versa. Chyba obaj posunÄli siÄ juĹź najdalej, jak tylko mogli w tej rozmowie i nie chcieli brnÄ
Ä dalej, bo kiedy Ann podeszĹa do nich i zaczÄĹa robiÄ awanturÄ, Lenny oddaliĹ siÄ bez sĹowa. - MĂłwi jak artysta, nie? - powiedziaĹa pulchna Josie, kierujÄ
c tÄ uwagÄ gĹĂłwnie do starszego mÄĹźczyzny. - Wydaje mi siÄ, Ĺźe coĹ w tym jest. Nie dostrzegamy tego, co najlepsze w tym czasie i miejscu. PrzecieĹź to niesamowite, Ĺźe jesteĹmy tutaj, na dĹugo przed pojawieniem siÄ na Ziemi pierwszych ludzi, prawda? - ZdolnoĹÄ do tego, by siÄ dziwiÄ i zachwycaÄ zostaĹa dana wszystkim, jednak wiÄkszoĹÄ ludzi tego siÄ boi - odpowiedziaĹ mÄĹźczyzna. Lenny warknÄ
Ĺ z niezadowoleniem: - Nie zaczynaj, Stein! ...
[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|