[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BRIAN W. ALDISS KRYPTOZOIK „Cryptozoic” Przełożyli: Monika Niemczynowicz, Jarosław Szmolda wydanie oryginalne: 1979 wydanie polskie: 2003 Leżały ułożone w bezsensowny stos a jednak przerażająco naznaczone mocą, która je tutaj wyrzuciła. Wydawało się, że są czymś organicznym i nieorganicznym zarazem. Mnożyły się na obrzeżach czasu, uosabiając wszystkie niesamowite formy, jakie miały zaistnieć na świecie. Ziemia śniła kamienny koszmar o potomstwie, które tłumnie się na nią wyleje. Te kopromorficzne kształty zapowiadały rodzące się i umierające w przyszłości foki, słonie, diplodoki i sauropody, żuki, nietoperze, ośmiornice, pingwiny, stonogi i hipopotamy. Pojawiały się też obiekty, które w zarysie przypominały ludzką sylwetkę: torsy, uda, pachwiny z lekkim zagłębieniem, kręgosłupy, piersi, elementy w kształcie dłoni i palców, masywne ramiona, kształty falliczne - wszystkie jedyne w swoim rodzaju, a jednak w jakiś dziwny sposób pozostające w związku z anatomią samej natury. Całość, jakby bezmyślnie wymodelowana z szarej gliny. Bez użycia choćby jednej myśli włączona do ruchu, nawet bez jednej myśli unicestwiona. Kształty, leżąc na sobie bezładnie, rozciągały się wszędzie, aż po horyzont, jakby wypełniały cały kryptozoik... Zdawały się być jednocześnie złowieszczymi zwiastunami tego, co miało nadejść, jak i wspomnieniem dawno minionej przeszłości... Księga Pierwsza ROZDZIAŁ PIERWSZY Kamień czerwonego piaskowca Poziom morza obniżał się powoli przez ostatnich kilka tysięcy lat. Było prawie tak idealnie nieruchome, że trudno było zgadnąć, czy jego drobne fale odbijały się od brzegu, czy też w jakiś sposób formowały się na nim, by zniknąć w głębinie. Rzeka uchodząca do morza zbudowała tamy z czerwonego mułu i kamyków, wyznaczając swoją własną ścieżkę pomiędzy żwirowymi brzegami lub też rozlewając się w szerokie kałuże, znieruchomiałe w słońcu. Na brzegu jednego z nich siedział mężczyzna. Pomimo że zdawał się być otoczony roślinnością, plaża za nim była naga jak wyschnięta kość. Mężczyzna był wysoki i smukły. Miał jasne włosy i bladą cerę. Jego postawa zdradzała czujność. Miał na sobie jednoczęściowy kombinezon, przez ramię przewieszony plecak, w którym znajdował się zapas wody, substytuty jedzenia, przyrządy malarskie i dwa notatniki. Na szyi zawieszone miał urządzenie powszechnie nazywane konwerterem powietrza, składające się z pierścienia, posiadającego z jednej strony mały napęd, a z drugiej, pod brodą, niewielki otwór wylotowy, z którego wydobywało się świeże powietrze. Mężczyzna nazywał się Edward Bush. Był samotnym człowiekiem w wieku około czterdziestu pięciu lat. Jeżeli w ogóle można było powiedzieć, że myślał, to w tej chwili jego myśli krążyły wokół matki. Na tym etapie, jego życie nie miało celu, znajdując się w całkowitym zawieszeniu. Jego dorywcza praca dla Instytutu w żaden sposób nie mogła załagodzić uczucia, że znalazł się na rozdrożu. Jak gdyby wszystkie czynności jego organizmu nagle się zatrzymały, nie wiedząc, czy skierować się w tym czy w innym kierunku, napędzane mocą wielkiego niepokoju. Bush oparł brodę na kolanie i objął wzrokiem monotonny bezkres morza. Gdzieś w oddali usłyszał warkot motocykli. Nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył, co robi. Zerwał się i pobiegł do miejsca, gdzie stały sztalugi, które porzucił jakiś czas temu, niezadowolony ze swojej pracy. Odległość była większa, niż zakładał. Obraz był rzeczywiście do niczego - Bush był skończony jako artysta. Może dlatego nie mógł się zdobyć na powrót do teraźniejszości. Howells będzie czekał na jego raport w siedzibie Instytutu. Obserwacja morza miała mu pomóc w wyrażeniu pustki, którą kreślił akwarelami na papierze wodnym - w podróży mentalnej tylko taki prymitywny sprzęt można było mieć ze sobą. Z pędzla spadło kilka kropel farby, tworząc na papierze wielkie kolorowe plamy. Bush wpadł w szał. Nad posępnym morzem wzeszło czerwone słońce, które, jak się Bushowi wydawało, miało zarys twarzy Howellsa. Zaczął się śmiać. Plamy rozlanej farby uformowały po jednej stronie płótna karłowate drzewo: przyłożył do niego ołówek. - Matko! - powiedział. - To przecież ty, mamo! Chcę ci pokazać, że o tobie nie zapomniałem. Na płótnie pojawiła się sylwetka jego matki. Dorysował jej diamentową koronę; jego ojciec często nazywał matkę Królową - na poły czule, na poły ironicznie. Zresztą, jego ojciec też tam był; jego sylwetka zajmowała sporą część obrazu. - Nie wiem, czy to widzisz, ale stworzyłem właśnie arcydzieło! - powiedział do stojącej za nim w oddali Kobiety Cień, która w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Nabrał akwareli i nabazgrał tytuł: „Zgromadzenie rodzinne”. W końcu, on też znalazł się na tym obrazie. Wyrwał papier z klamer, podarł bohomaz i zmiął go w ręku. Złożył sztalugę i wsadził ją do plecaka. Za plecami Busha, nad niskimi wzgórzami, słońce rzucało resztki światła. Tylko przy brzegach rzeki wzgórza były pokryte roślinnością - tam drobne, bezlistne paprotniki rosły w cieniu prymitywnych widłaków. Bush nie rzucał cienia. Zdenerwował go daleki odgłos motocykli, jedyny dźwięk pośród wszechobecnej dewońskiej ciszy. Zerwał się, gdy na horyzoncie dostrzegł ruch. Na płyciźnie dostrzegł cztery pełzopławy. Brnęły przez czerwone błoto, a ich dziwacznie opancerzone głowy unosiły się nad ziemią, gdy z komicznym przejęciem rozglądały się wokoło. Bush uniósł przyczepiony do nadgarstka aparat, żeby je sfotografować, zaraz jednak przypomniał sobie, że już kiedyś robił zdjęcia tym stworzeniom. Ryby wyłapywały pełzające po błotnistym wybrzeżu insekty albo zanurzały głowy w gnijącej roślinności. Zanim jeszcze opuścił go jego geniusz, Bush zainspirowany kształtem ich uzbrojonych głów, stworzył jedną ze swoich najlepszych prac. Odgłos ryku motorów ustał. Przyjrzał się otoczeniu, wspinając się na piaszczysty brzeg, by mieć lepszy widok; nie był pewien, ale wydawało mu się, że widzi grupkę ludzi, daleko na plaży. Ani jedna zmarszczka fali nie mąciła gładkiej tafli oceanu. Czarnowłosa Kobieta Cień zastygła w bezruchu. Z jednej strony była jego towarzyszką, z drugiej, była tylko jedną z denerwujących zjaw wyprodukowanych przez jego przeciążony umysł. - To jakby czytać jakiś cholerny podręcznik! - krzyknął do niej drwiąco. - Ta plaża... Ewolucja... Brak tlenu w umierającym morzu...Wychodzące na brzeg ryby i ich podróż w przestrzeni... Mój ojciec widziałby pewnie w tym jakąś metafizykę - rozbawiony dźwiękiem swojego głosu zaczął recytować (jego ojciec był wielkim miłośnikiem poezji): - Wiosna... Za długa... Gongula... - o wiele za długa. No cóż, trzeba było się z czegoś śmiać, inaczej by zwariował. Wciągnął powietrze przez konwerter, patrząc nieufnie na swojego stróża - ciemnowłosa kobieta nadal stała obok, jak zawsze cienista i zamglona. Doszedł do wniosku, że pełniła przy nim swego rodzaju wartę. Wyciągnął rękę, by jej dotknąć, ale była tak samo niematerialna co pełzopławy czy piaskowiec. Jego największym zmartwieniem było pożądanie. Dopóki jego wewnętrzny zegar pozostawał w spoczynku, taka izolacja była mu na rękę, ale im dłużej trwała, tym bardziej pogrążał się w monotonii. Pożądanie wprawiłoby go znowu w ruch, jednak Kobieta Cień była równie nieosiągalna, co wyuzdane bohaterki jego erotycznych fantazji. Niezbyt przyjemnie było oglądać nagie wzgórza przez pryzmat jej ciała. Położył się na żwirze, dostosowując ciało do kształtu zbocza. Zamiast zmagać się z problemem jej tożsamości, odwrócił się w stronę ponurej głębiny oceanu i zaczął się w nią wpatrywać - jakby miał nadzieję ujrzeć jakiegoś żarłocznego potwora wyłaniającego się z wody, rozpraszającego jego wewnętrzny spokój. Wszystkie plaże były ze sobą połączone. Czas nic dla nich nie znaczył. Ta przed nim wiodła prosto do plaży, którą poznał jako dziecko, podczas pewnych przygnębiających wakacji, gdy jego rodzice kłócili się, hamując w sobie gniew, a on trzęsąc się, stał za kabiną z butami pełnymi piasku i podsłuchiwał ich nienawiść. Gdyby tylko był w stanie zapomnieć o swoim dzieciństwie, mógłby rozpocząć twórcze życie od nowa! Być może tworzyłby kompozycje z plażowych kabin... Otoczonych czasem... Leżał i rozmyślał o następnej, przestrzenno-kinetycznej instalacji, zamiast wziąć się do roboty, co zresztą było dla niego charakterystyczne. Jego sztuka (ha!) przyniosła obfite owoce zbyt wcześnie. Podejrzewał, że bardziej dlatego, iż był jednym z pierwszych artystów wykorzystujących podróże mentalne niż dlatego, że publiczność była porażona jego wyjątkowym talentem, czy też zachwycała się ascetycznymi, monochromatycznymi kompozycjami ruchomych sześcianów i potrzasków obrazujących niejasne czasoprzestrzenne relacje, z których - według Busha - zbudowany był świat. W każdym bądź razie skończył już z gatunkiem świetlno-dżwiękowych instalacji, dzięki którym odniósł sukces pięć lat temu. Zamiast przenosić do środka potencjał świata zewnętrznego, postanowił robić coś dokładnie odwrotnego w odniesieniu do makrokosmicznego czasu. Zrobiłby to, gdyby tylko wiedział jak zacząć. Bush usłyszał głuchy odgłos motocykli przemierzających pustynię. Odepchnął od siebie myśl o intruzach i wrócił do przerwanych rozmyślań. Za namową Instytutu zgodził się na podróż po to, by przerwać wreszcie tę dwudziestoczterogodzinną regularność, zrozumieć fundamentalne problemy dotyczące czasu, z którymi borykała się jego generacja - i nie odkrył żadnej tajemnicy, którą mógłby objawić światu za pomocą środków artystycznej ekspresji. Stąd też marazm, w który popadł, leżąc nad brzegiem oceanu. Stary Claude Monet kroczył właściwą ścieżką - biorąc pod uwagę czasy, w których przyszło mu żyć. Siedział cierpliwie w Giverny, malował lilie i stawy porośnięte rzęsą, które pod jego pędzlem przeistaczały się w grupy kolorów będących osobliwym świadectwem epoki. Monet nigdy nie utknął w dewonie czy paleozoiku. Świadomość człowieka rozrastała się w zastraszającym tempie, była tak zajęta przekładaniem wszystkiego na swój charakterystyczny język, że żadna sztuka nie mogła uchronić się przed jej wpływem. Tutaj trzeba było czegoś całkowicie świeżego; nawet bioelektrokinetyczne rzeźby były przeżytkiem. Czuł, jak kiełkują w nim nasiona nowej formy artystycznej ekspresji. Rodząca się w nim sztuka była niczym wir; jego emocje spływały kaskadą w dół, prosto w serce tego nowego bytu; ciągle w ruchu, nadchodzące potężną falą, jak podczas silnego sztormu, jednak zawsze powracające do tego samego punktu. Malarzem, który najbardziej go poruszał był Joseph Mallord Turner; żył w latach, kiedy wkraczająca w świat człowieka technologia otwierała nowe możliwości pojmowania czasu; on też w swoim malarstwie stosował układy wirowe, szczególnie było to widoczne w późniejszych etapach jego twórczości. Wir - symbol tego, w jaki sposób każde zjawisko we wszechświecie docierało do ludzkiego oka, niczym woda spływająca z basenu. Rozmyślał o tym już tysiące razy. Sama myśl kręciła się wciąż w kółko, nie doprowadzając go do żadnych wniosków. Usiadł i rozejrzał się wokół w poszukiwaniu motorów. Ujrzał je pół mili dalej, zaparkowane na ponurej plaży; widział je wyraźnie; obiekty pochodzące z jego rzeczywistości były dużo ciemniejsze niż należące do tego czasookresu; bariera entropii przepuszczała około dziesięciu procent światła mniej. Dziesięciu motocyklistów wyglądało niczym wycinanka na tle egzotycznego dewońskiego krajobrazu; cała rzeczywistość dookoła zdawała się podkreślać, że ci przybysze, niezależnie od tego jak długo będą tu przebywać, zawsze będą obcy. Motory były na tyle lekkie, by mężczyźni mogli je zabrać ze sobą w mentalną podróż. Jeździli w kółko po plaży, a spod kół nie unosiło się nawet jedno ziarnko piasku, choć taka jazda powinna wzbijać tumany kurzu; ocean też się nie poruszył, gdy wydawało się, że motory tną fale. To, na co nigdy wcześniej nie mieli wpływu, wciąż pozostawało poza ich zasięgiem. To był istny cud, że przy takiej jeździe nie zderzyli się ze sobą. Wreszcie mężczyźni dali odpocząć maszynom, parkując je w rzędzie jedna obok drugiej. Bush obserwował, jak zsiadają z motorów i zaczynają rozbijać obóz. Wszyscy mieli na sobie zielone skórzane ubrania. Zauważył z daleka, że jeden z motocyklistów miał długie blond włosy - możliwe, że była to kobieta. Mimo że znajdował się za daleko, by mógł to stwierdzić na pewno, jego ciekawość znacznie wzrosła. Po chwili został zauważony przez grupę. Cztery postaci ruszyły w jego stronę. Przestraszył się, jednak nie ruszył się z miejsca, udając, że ich nie zauważył. Byli rośli. Wszyscy nosili wysokie buty z koźlej skóry. Konwertery powietrza kołysały się zawieszone niedbale na ich szyjach. Jeden z mężczyzn miał kask z wymalowanym na nim wizerunkiem czaszki jakiegoś gada. Wśród nich była też jedna kobieta. Na oko wszyscy byli między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia; klasyczni terszerzy. Był to najniższy przedział wiekowy uprawniający do podróży mentalnych. Mimo że widok mężczyzn zmierzających w jego kierunku wzbudzał w nim lęk, to kiedy zobaczył dziewczynę, poczuł, jak uderza go fala pożądania. To była ta blond włosa, którą widział wcześniej. Wyglądała na dosyć zaniedbaną, a na jej twarzy nie było nawet cienia makijażu. Rysy miała ostre, lecz dostrzegał w nich jakąś nutkę łagodności, może to przez ten nieobecny wzrok. Na pierwszy rzut oka nie była atrakcyjna - może to za sprawą tych wielkich butów - mimo to pociągała go. - Co tu robisz, kolego? - zapytał jeden z mężczyzn, wlepiając wzrok w Busha. Pomyślał, że powinien wstać, jednak nie zmienił pozycji. Siedział na wzniesieniu, więc gdyby teraz wstał, wyglądałoby to na groźbę. - Dopóki nie nadjechaliście, odpoczywałem. Przyjrzał się temu, który zadał pytanie. Miał ostry nos i głębokie zmarszczki na policzkach; chyba nikt nie śmiałby ich nazwać dołkami; nie wyglądał imponująco: chudy, obszarpany, spięty. - Jesteś zmęczony? Bush roześmiał się; rozbawiła go troska w głosie mężczyzny. Napięcie zostało rozładowane. - Mógłbym nawet powiedzieć: kosmicznie zmęczony, zawieszony w próżni. Widzicie te ryby? - wskazał na pełzopławy konsumujące wodorosty. - Leżałem tu cały dzień, patrząc, jak ewoluują. Mężczyźni wybuchli gromkim śmiechem. Jeden z nich powiedział zaczepnie: - Myśleliśmy, że to ty ewoluujesz, leżąc tutaj. Wyglądasz tak, jakbyś tego potrzebował! Najwidoczniej starał się być nadwornym dowcipnisiem, jednak inni nie docenili jego wysiłków. Zignorowali jego uwagę, a lider grupy powiedział: - Zwariowałeś! Przypływ cię stąd zmyje, zobaczysz! - Poziom wody obniża się od miliona lat. Nie czytacie gazet? Kiedy zaczęli się śmiać, wstał i otrzepał się z kurzu - było to działanie czysto instynktowne, bo nawet nie dotknął piasku. Pierwsze lody zostały przełamane. Zwracając się do przywódcy grupy, Bush powiedział: - Macie coś do jedzenia, co chcielibyście wymienić na żarcie w proszku? Po raz pierwszy zabrała głos blond włosa dziewczyna: - Szkoda, że nie możemy usmażyć kilku tych ewoluujących rybek. Nie potrafię się przyzwyczaić do tej dziwnej izolacji. Miała ładne, mocne zęby, które jednak potrzebowały szczotkowania, tak samo jak reszta jej ciała. - Długo tu jesteście? - zapytał. - Opuściliśmy 2090 w ubiegłym tygodniu. Pokiwał głową. - Ja tu jestem od dwóch lat, a przynajmniej przez tyle nie wracałem do współczesności. To już dwa i pół roku. Zabawne, że w naszych czasach te chodzące ryby będą spały wiecznym snem w starym czerwonym piaskowcu! - Wybieramy się właśnie do jury. - powiedział przywódca, obejmując dziewczynę ramieniem. - Byłeś już tam? - Pewnie. Słyszałem, że powoli robi się tam tłoczno, jak w wesołym miasteczku. - Znajdziemy sobie jakieś miejsce. - Macie czterdzieści sześć milionów lat do wyboru - powiedział Bush, wzruszając ramionami. Ruszył z nimi w kierunku reszty grupy siedzącej między namiotami obozowiska. - Chciałbym być jednym z tych wielkich jurajskich gadów z ogromnymi zębami - powiedział dowcipniś. - Byłbym wtedy tak silny jak ty, Lenny! Lenny to był ten od przerośniętych dołków w policzkach. Dowcipniś nazywał się Pete. Dziewczyna miała na imię Ann; była z Lennym. Większość grupy nie posługiwała się swoimi imionami; wyjątkiem był Pete. Bush powiedział, że nazywa się Bush i na tym poprzestał. Grupa składała się z sześciu facetów na motorach i czterech towarzyszących im dziewczyn. Żadna z nich, z wyjątkiem Ann, nie była atrakcyjna. Wszyscy stali przy motorach lub się o nie opierali; Bush był jedynym, który siedział. Uważnie rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Cienistej Kobiety - nie było jej. Mimo że była teraz daleko, z pewnością wyczuwała dużo wyraźniej niż ktokolwiek inny powód, dla którego Bush przyłączył się do gangu. Jedyną osobą w grupie, która od razu zwróciła jego uwagę, był starszy mężczyzna, który najwidoczniej nie należał do terszerów. Miał czarne, prawdopodobnie ufarbowane włosy, a pod długim nosem tkwiły usta wykrzywione w sposób, który dawał do myślenia. Mężczyzna wprawdzie nic nie mówił, jednak jego uważny wzrok świadczył o czujnym umyśle. - Mówisz, że podróżujesz już prawie trzy lata, tak? - zapytał Lenny. - Jesteś milionerem, czy co? - Malarzem. Robię też przestrzenno-kinetyczne instalacje, jeśli coś ci to mówi. Poza tym jestem tu z polecenia Instytutu Wenlocka. A czym wy się zajmujecie, skoro stać was na tak kosztowną wycieczkę? Lenny bronił się przed odpowiedzią na to pytanie. Powiedział wyzywająco: - Kłamiesz. Założę się, że nigdy nie pracowałeś dla Instytutu. Nie zrobisz ze mnie idioty! Wiem, że wysyłają swoich ludzi w przeszłość na góra osiemnaście miesięcy. Dwa i pół roku: nie oszukasz mnie, stary! - Nie mam takiego zamiaru. Naprawdę pracuję dla Instytutu. Faktycznie miałem wyznaczony osiemnastomiesięczny termin pobytu, jednak przedłużyłem go sobie jeszcze o rok. To wszystko. Lenny rzucił mu pogardliwe spojrzenie. - Wyrwą ci za to jaja! - Nie sądzę. Jak może ci wiadomo, jestem ich najlepszym mentalnym. Nikt nie potrafi przenieść się do czasów bardziej zbliżonych do współczesności jak ja. - Dewon to chyba trochę daleko od 2090. Poza tym i tak nie wierzę w twoją historyjkę! - Nie musisz w nią wierzyć - powiedział Bush. Nie cierpiał takich sytuacji i kiedy Lenny się odwrócił, aż zatrząsł się z gniewu. Jeden z kolegów Lenny’ego, niewzruszony kłótnią, powiedział: - Musieliśmy sporo pracować, by zdobyć gotówkę na strzał CSD i jeszcze przenieść się tutaj. Wiele kasy, sporo pracy! Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy. - Bo nie jesteśmy - powiedział Bush. - Wszechświat tu jest, ale my nie. A może raczej, wszechświat może tu być, ale my nie. Jeszcze na wiele pytań dotyczących podróży mentalnych nie ma odpowiedzi - wymądrzał się teraz, aby ukryć wewnętrzne rozdrażnienie. - Mógłbyś nas namalować? - zapytała Ann. To była jedyna reakcja na jego oświadczenie, że jest malarzem. Popatrzył jej w oczy. Wydawało mu się, że posłała mu wymowne spojrzenie. Jedną z zalet dorosłości była łatwość, z jaką odczytywało się podobne sygnały. - Gdybyś mnie zainteresowała, mógłbym. - Tylko że my nie chcemy, żebyś nas malował - powiedział Lenny. - A ja wcale nie zamierzałem tego zrobić. W jaki sposób zarabiacie pieniądze na podróże? Tak naprawdę nie interesowała go ich odpowiedź. Patrzył na Ann, która pod jego spojrzeniem spuściła wzrok. Myślał o tym, by jej dotknąć - w otchłani podróży mentalnej dotknięcie czegokolwiek było zazwyczaj niemożliwe, jednak ona przecież pochodziła z jego czasów. - Wszyscy oprócz Josie i Ann stanowimy ekipę ze stacji podróży mentalnych w Bristolu - powiedział mężczyzna, którego imienia nie poznał. - Byliśmy jednymi z pierwszych mentalnych, którzy wyruszyli z tej stacji. Wiedziałeś o tym? - Zaprojektowałem im jedną z przestrzenno-kinetycznych instalacji, która znajduje się teraz w foyer. - Był to sygnałowo zsynchronizowany, zapętlony symbol ponownego wejścia, napędzany podwójnym rotorem dużej mocy. - A, o tym cholerstwie mówisz! - powiedział Lenny, wyciągając z ust papierosa, którego niedopałek wyrzucił do sennego oceanu. Żarzący się filtr unosił się na powierzchni fali, tląc się jeszcze przez chwilę, zanim nie zdusił go brak tlenu. - Mnie się podoba - powiedział Pete. - Ta instalacja wygląda jak kilku, poruszających się z prędkością ponaddźwiękową strażników, zderzających się ze sobą jakiejś ciemnej nocy, którzy następnie puszczają sygnały, by wezwać pomoc. - Mężczyzna roześmiał się głośno. - Nie powinieneś naśmiewać się z samego siebie. Właśnie podałeś całkiem trafny opis tego wszystkiego. - Bush zatoczył ręką okrąg, wskazując na widzialny, jak i niewidzialny wszechświat. - Spadaj! - powiedział Lenny, schodząc z motoru i kierując się w stronę Busha. - Jesteś tak mądry, że aż nudny. Mogę ci tylko powiedzieć - spadaj! Bush wstał. Gdyby nie dziewczyna, już dawno nie byłoby go tutaj. Nie miał ochoty zarobić w zęby od tego palanta. - Jeśli nie interesuje cię to, o czym mówię, dlaczego sam czegoś nie zaproponujesz? - zapytał. - Gadasz bzdury i tyle. Ta historyjka ze Starym Czerwonym Piaskowcem... - Może ci się nie podoba albo cię nie interesuje, jednak to nie są bzdury. - Wskazał palcem na mężczyznę z farbowanymi włosami, który stał nieco dalej. - Niech on ci powie! Albo twoja dziewczyna! To wszystko, co tu widzimy, w 2090 roku ma postać zatopionego w czerwonym piaskowcu świadectwa prehistorycznego życia - kamyki, ryby, rośliny, nawet blask słońca czy księżyca, wiatry, wszystko zastygnięte w kamieniu, który geolodzy wydobywają z ziemi. Jeśli się tego nie wie albo nie czuje, ile w tym tkwi poezji, po co wydawać wieloletnie oszczędności na powrót do takiego miejsca? - Nie mówię o tym, stary. Chodziło mi tylko o to, że mnie nudzisz. - I vice versa. Chyba obaj posunęli się już najdalej, jak tylko mogli w tej rozmowie i nie chcieli brnąć dalej, bo kiedy Ann podeszła do nich i zaczęła robić awanturę, Lenny oddalił się bez słowa. - Mówi jak artysta, nie? - powiedziała pulchna Josie, kierując tę uwagę głównie do starszego mężczyzny. - Wydaje mi się, że coś w tym jest. Nie dostrzegamy tego, co najlepsze w tym czasie i miejscu. Przecież to niesamowite, że jesteśmy tutaj, na długo przed pojawieniem się na Ziemi pierwszych ludzi, prawda? - Zdolność do tego, by się dziwić i zachwycać została dana wszystkim, jednak większość ludzi tego się boi - odpowiedział mężczyzna. Lenny warknął z niezadowoleniem: - Nie zaczynaj, Stein! ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|