[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BORIS AKUNIN PELAGIA I CZARNY MNICH ??????? ? ?????? ????? KRYMINAŁ PROWINCJONALNY II Przełożył: Wiktor Dłuski Wydanie polskie: 2004 Prolog Pojawia się Wasilisk ...kilkoma długimi krokami podszedł do zakonnicy. Wyjrzał przez okno, zobaczył spienione konie, rozchełstanego czerńca i groźnie zmarszczył krzaczaste brwi. Pelagia zameldowała przewielebnemu półgłosem: – Zawołał do mnie: „Mateczko, nieszczęście! On już tu jest! Gdzie władyka?” Przy słowie „nieszczęście” Mitrofaniusz ze zrozumieniem pokiwał głową, jakby dziś, tego bezmiernie długiego dnia, który w żaden sposób nie chciał się zakończyć, nie liczył na nic innego. Skinął palcem na oberwanego, zakurzonego zwiastuna (samo jego zachowanie, a także wykrzyczane przezeń słowa świadczyły jasno, że ów mnich, który przyleciał tu nie wiadomo skąd, jest właśnie zwiastunem, i to z tych niedobrych): ano wejdź tu na górę. Krótko, ale głęboko, do ziemi prawie, pokłoniwszy się biskupowi, czerniec rzucił wodze i popędził do gmachu sądu, roztrącając wychodzącą po procesie publiczność. Widok sługi Bożego z gołą głową i czołem podrapanym do krwi był tak niezwykły, że ludzie oglądali się, jedni z ciekawością, inni z niepokojem. Burzliwe dyskusje na temat dopiero co zakończonego posiedzenia i zadziwiającego wyroku ustały. Wyglądało na to, że szykuje się, a może nawet już nastąpiło, jakieś nowe Wydarzenie. Tak to już bywa w takich cichych zatoczkach jak nasz spokojny Zawołżsk: pięć albo dziesięć lat cisza, spokój, senne odrętwienie, aż tu nagle jeden po drugim takie huragany się zrywają, że dzwonnice gną się do ziemi. Wysłannik nieszczęścia wbiegł po białych marmurowych schodach. Na górnym podeście, pod wagą, którą trzymała w ręku Temida z opaską na oczach, zawahał się trochę, bo nie od razu się zorientował, dokąd ma skręcić, na prawo czy na lewo, ale szybko dojrzał w odległym końcu poczekalni grupkę stołecznych korespondentów i dwie obleczone w czerń postaci, dużą i małą: władykę Mitrofaniusza, a przy nim siostrzyczkę w okularach – tę, co przed chwilą stała w oknie. Łomocząc buciorami po podłodze, aż echo niosło, mnich rzucił się do archijereja i już z daleka zawył: – Władyko, on już tu jest! Bliziusieńko! Za mną nadciąga! Ogromny! Czarny! Petersburscy i moskiewscy dziennikarze – wśród których były też prawdziwe gwiazdy tego zawodu, przybyłe do Zawołżska z okazji głośnego procesu – gapili się ze zdumieniem na cudacznego zakonnika. – Kto nadciąga? Kto czarny? – zagrzmiał przewielebny. – Mów jasno. I ktoś ty? Skąd? – Pokorny czerniec Antipa z Araratu. – Spłoszony przybysz pokłonił się skwapliwie i wyciągnął rękę, żeby zerwać z głowy skufię, ale skufii nie było, gdzieś ją zgubił. – Wasilisk nadchodzi, a niby kto?! On, Orędownik nasz! Z pustelni odszedł. Każ, władyko, w dzwony bić, ikony święte wystawić! Spełnia się proroctwo Janowe! „Oto przychodzę rychło, a zapłata moja ze mną jest, abym oddał każdemu wedle uczynków jego”! Koooniec! – zawył mnich. – Wszystkiego koniec! Na ludziach stołecznych wrażenia to nie zrobiło, nie przestraszyli się wiadomości o końcu świata, tylko nadstawili uszu i przysunęli się do mnicha, ale posługacz sądowy, który już zaczął machać w korytarzu miotłą, zamarł w miejscu od tego dziwnego krzyku, upuścił swoje narzędzie i przeżegnał się. A zwiastun Apokalipsy z rozpaczy i przerażenia już nie był zdolny do artykułowanej mowy – zatrząsł się całym ciałem, a po zapylonej, zarośniętej twarzy pociekły mu łzy. Jak zawsze w krytycznych chwilach przewielebny przejawił rzeczowość i zdecydowanie. Zgodnie z pradawną receptą, w myśl której najlepszy środek na histerię to dać porządnie w gębę, Mitrofaniusz potężną swoją prawicą wlepił szlochającemu dwa soczyste policzki i mnich od razu przestał się trząść i wyć. Zamrugał oczami, czknął. Biskup, idąc za ciosem, chwycił gońca za kołnierz i powlókł do najbliższych drzwi, za którymi mieściło się archiwum sądowe. Pelagia jęknęła żałośnie na dźwięk policzka i podreptała w ślad za nimi. Archiwista z okazji zamknięcia posiedzenia zamierzał właśnie uraczyć się herbatką, ale biskup tylko brwią poruszył – urzędnika jakby wiatr zdmuchnął i trzy duchowne osoby zostały w urzędowym pomieszczeniu same. Władyka posadził pochlipującego Antipę na krześle, podsunął mu pod nos szklankę z ledwie napoczętą herbatą – pij. Odczekał, póki mnich, stukając o szkło zębami, nie zwilży ściśniętego gardła, i zapytał niecierpliwie: – No, co tam się u was w Araracie stało? Opowiadaj. Korespondenci tymczasem zebrali się pod zamkniętymi drzwiami. Postali jakiś czas, na wszelkie sposoby powtarzając zagadkowe słowa „Wasilisk” i „Ararat”, a potem zaczęli się powoli rozchodzić, wciąż gubiąc się w domysłach. Co zresztą zrozumiałe – byli to wszystko ludzie przyjezdni, w naszych zawołżańskich świętościach i legendach niezorientowani. Miejscowi od razu wiedzieliby, o czym mowa. Ale że i wśród naszych czytelników mogą się znaleźć osoby postronne, które w guberni zawołżskiej nigdy nie bywały, a nawet, być może, o niej w ogóle nie słyszały, to zanim opiszemy rozmowę, do jakiej doszło w pomieszczeniu archiwum, poczynimy pewne objaśnienia, które mogą się wydać zbyt obszerne, lecz dla zrozumienia dalszej części opowieści są absolutnie konieczne. * * * Od czego by tu zacząć? Chyba od Araratu. Dokładniej – od Nowego Araratu, monasteru Nowoararackiego, bardzo sławnego świętego przybytku, położonego na najdalszej północy naszej rozległej, ale słabo zaludnionej guberni. Tam, wśród wód Jeziora Modrego, dla swych rozmiarów podobniejszego do morza (lud tak je właśnie nazywa: Modre Morze), na porośniętych lasem wyspach, z dawien dawna chronili się przed ziemskim zgiełkiem i ludzką złością święci starcy. Z czasem klasztor stopniowo popadał w zapuszczenie, tak że na całym archipelagu, w samotnych celkach i eremach, przebywała tylko maleńka garstka anachoretów, nigdy jednak do końca nie opustoszał, nawet w czasach smuty. Była pewna szczególna przyczyna takiej żywotności, a przyczyna owa miała na imię Pustelnia Wasiliskowa, o niej jednak opowiemy trochę niżej, ponieważ pustelnia zawsze istniała jakby niezależnie od właściwego klasztoru. Ten zaś w dziewiętnastym stuleciu, w sprzyjających warunkach naszego w spokoju i ładzie upływającego czasu, zaczął jakoś wyjątkowo wspaniale rozkwitać – z początku dzięki modzie na północne świątynie, która upowszechniła się wśród zamożnych pielgrzymów, a całkiem ostatnio – staraniem obecnego archimandryty Witalisa II, tak nazywanego, ponieważ w poprzednim stuleciu był już w klasztorze przeor tego samego imienia. Ten niepospolity sługa Kościoła doprowadził Nowy Ararat do niebywałego dotąd rozkwitu. Mianowany zarządcą cichego wyspiarskiego monasteru, czcigodny ojciec doszedł do słusznego wniosku, że moda to wietrznica i póki nie obróci wzroku w stronę jakiegoś innego, nie mniej szacownego przybytku Bożego, warto wyciągnąć z napływu ofiar wszelkie możliwe pożytki. Najpierw zastąpił więc dawny klasztorny zajazd, prastary i kiepsko utrzymany – nowym, otworzył doskonałą postną jadłodajnię, zorganizował przejażdżki łodziami po cieśninkach i zatoczkach, żeby przyjezdni zamożni ludzie nie spieszyli z wyjazdem z błogosławionych okolic, które urodą, czystym powietrzem i wszelakimi urokami przyrody nie ustępują najlepszym fińskim uzdrowiskom. A potem, zręcznie wykorzystując uzyskaną nadwyżkę środków, zaczął powoli tworzyć z rozmaitych przedsiębiorstw złożone i wielce dochodowe gospodarstwo, ze zmechanizowanymi fermami, wytwórnią ikon, flotyllą rybacką, wędzarniami i jeszcze fabryczką wyrobów żelaznych, produkującą najlepsze w Rosji zasuwki do okien. Zbudował także wodociąg, a nawet kolejkę szynową od przystani rzecznej do składów. Niektórzy z doświadczonych starców zaczęli szemrać, że życie w Nowym Araracie nie zapewnia już zbawienia, ale głosy te rozlegały się nieśmiało i na zewnątrz prawie wcale się nie przedostawały, zagłuszane raźnym stukotem dynamicznego budownictwa. Na głównej wyspie, Kanaanie, przeor zbudował wiele nowych gmachów i świątyń, które imponowały wielkością i wspaniałością, chociaż zdaniem znawców architektury nie zawsze wyróżniały się nieposzlakowaną elegancją. Kilka lat temu nowoararacki „cud gospodarczy” badała specjalna komisja rządowa pod przewodem samego ministra handlu i przemysłu, przemądrego hrabiego Litte. Wysoka komisja miała sprawdzić, czy nie dałoby się wykorzystać doświadczeń tak pomyślnego rozwoju ku pożytkowi całego cesarstwa. Otóż okazało się, że nie. Po powrocie do stolicy hrabia zameldował Najjaśniejszemu Panu, że ojciec Witalis jest wyznawcą wątpliwej teorii ekonomicznej, dopatrującej się prawdziwego bogactwa kraju nie w zasobach naturalnych, lecz w pracowitości mieszkańców. Dobrze tak mówić archimandrycie, kiedy mieszkańców ma szczególnych: mnichów, wykonujących wszystkie prace jako swoje ćwiczenia zakonne, do tego jeszcze bez żadnego wynagrodzenia. Stoi taki pracownik przy maszynie do tłoczenia oleju czy przy tokarce i ani o rodzinie nie myśli, ani o butelce, tylko jakby nigdy nic duszę swoją zbawia. Stąd i jakość produkcji, i jej niewyobrażalna dla konkurentów taniość. Dla państwa rosyjskiego ten model ekonomiczny zdecydowanie się nie nadawał, ale w granicach powierzonego ojcu Witalisowi archipelagu przynosił zaiste wspaniałe owoce. Można powiedzieć, że klasztor ze wszystkimi swoimi osadami, fermami, służbami gospodarczymi przypominał nieduże państwo, może nie suwerenne, ale w każdym razie w pełni samorządne i podlegające wyłącznie gubernialnemu archijerejowi, przewielebnemu Mitrofaniuszowi. Liczba zakonników i nowicjuszy na wyspach doszła za ojca Witalisa do półtora tysiąca, a ludność głównej osady, w której oprócz braci żyło także mnóstwo pracowników najemnych z rodzinami i domownikami, nie ustępowała liczebnością powiatowemu miastu, zwłaszcza jeśli doliczyć jeszcze pątników, których strumień, wbrew obawom przeora, nie tylko nie wysechł, ale jeszcze wielokrotnie się zwiększył. Teraz, kiedy gospodarka klasztorna stanęła mocno na nogach, czcigodny ojciec zapewne chętnie obszedłby się nawet bez pielgrzymów, którzy odrywali go tylko od pilnych spraw związanych z kierowaniem nowoararacką gminą (przecież wśród pątników trafiały się i wpływowe osoby, wymagające szczególnych względów), lecz na to już żadnej rady nie było. Ludzie nie po to wędrowali i jechali z najdalszych stron, a potem jeszcze przepływali klasztornym parowcem ogromne Jezioro Modre, by popatrzeć na przemysłowe dokonania zaradnego pasterza, tylko żeby pokłonić się nowoararackim świętościom i pierwszej z nich – Pustelni Wasiliskowej. Ta zresztą była zupełnie niedostępna dla zwiedzających, jako że znajdowała się na niewielkiej, porośniętej lasem skale, zwanej Wyspą Rubieżną, leżącej dokładnie na wprost Kanaanu, lecz nie od jego strony zamieszkanej, ale od bezludnej. Pielgrzymi przybywający do Nowego Araratu mieli zwyczaj klękać nad wodą i nabożnie przyglądać się wysepce, gdzie przemieszkiwali, modląc się za całą ludzkość, święci pokutnicy. Ale o Pustelni Wasiliskowej, a także o jej legendarnym założycielu, opowiemy, jak obiecaliśmy, dokładniej. * * * Dawno, dawno temu, przed sześciuset, a może i ośmiuset laty (w szczegółach chronologii Żywot świętego Wasiliska nieco się plącze), przedzierał się przez dziewicze lasy pewien anachoreta, o którym wiadomo na pewno tylko to, że zwano go Wasiliskiem, że lat już liczył sobie niemało, życie przeżył trudne, a w początkach swoich jakoś wyjątkowo grzeszne, ale u schyłku opromienione światłem prawdziwej skruchy i żądzy zbawienia. Dla odkupienia poprzednich, występnie przeżytych lat mnich złożył ślub, że obejdzie całą ziemię i nie zatrzyma się, aż znajdzie miejsce, gdzie będzie mógł najlepiej służyć Panu. Niekiedy, w jakimś świętym klasztorze, bądź też przeciwnie – wśród bezbożnych pogan, wydawało mu się, że oto właśnie trafił tam, gdzie powinien pozostać pokorny zakonnik Wasilisk, ale szybko starca ogarniały wątpliwości – a może kto inny, tu przebywając, nie gorzej przysłuży się Najwyższemu? – i popędzany tą myślą, niewątpliwie zsyłaną mu z góry, ruszał dalej i nigdzie nie znajdował tego, czego szukał. I oto razu pewnego, rozsunąwszy gęste gałęzie świerkowego boru, zobaczył przed sobą modrą wodę, która rozpościerała się od samego skraju lasu aż hen, daleko, po chmurne niebo, z którym zlewała się w jedno. Przedtem nie zdarzyło się Wasiliskowi widzieć naraz tyle wody, toteż w prostoduszności swej wziął to zjawisko za wielki cud Boski, padł więc na kolana i modlił się aż do zapadnięcia zmroku, a potem długo jeszcze – w ciemności. I miał zakonnik widzenie. Ognisty paluch rozciął niebo na dwie połowy, tak że jedna pojaśniała, a druga poczerniała, i wbił się w spienione z nagła wody. I gromowy głos obwieścił Wasiliskowi: „Nigdzie więcej nie szukaj. Ruszaj tam, gdzie pokazano. Tam jest miejsce, z którego do Mnie blisko. Służ mi nie pośród ludzi, gdzie zamęt, tylko pośród ciszy, a za rok cię wezwę”. W błogosławionej swej prostoduszności mnich nawet nie myślał wątpić w możliwość spełnienia tego dziwacznego żądania; kazano mu pójść na środek morza, to poszedł, a woda uginała się pod nim, ale go utrzymywała, czemu Wasilisk, pamiętający o ewangelicznym chodzeniu po wodzie, nie nazbyt się dziwił. Szedł sobie i szedł, odmawiając Wierzę w Boga przez całą noc, a potem i cały dzień, aż pod wieczór lęk go ogarnął, że nie znajdzie pośród wodnego pustkowia miejsca, które wskazał mu palec. I wtedy czerńcowi objawił się drugi z rzędu cud, co w żywotach świętych nie zdarza się często. Kiedy się ściemniło, starzec ujrzał daleko przed sobą żarzącą się iskierkę i skręcił ku niej, a po pewnym czasie zobaczył, że to sosna, płonąca na szczycie wzgórza, wzgórze zaś wznosi się wprost z wody, a za nim jest znowu ziemia, bardziej płaska i szeroka (był to obecny Kanaan, największa wyspa archipelagu). I osiedlił się Wasilisk w pieczarze pod nadpaloną sosną. Przeżył tam jakiś czas w zupełnym milczeniu, nieustannie w myśli zmawiając modlitwy, a rok potem Pan Nasz dopełnił obietnicy: przyjął skruszonego grzesznika do siebie i dał mu miejsce przy swoim tronie. Pustelnię zaś, a potem powstały w jej sąsiedztwie klasztor, nazwano Nowym Araratem na cześć góry, która samotnie wznosiła się nad wodami i uratowała sprawiedliwych, kiedy „wezbrały wody i bardzo wylały i wszystko napełniły na wierzchu ziemi”. Żywot nie wyjaśnia, skąd następcy Wasiliska dowiedzieli się o Cudzie z Paluchem, skoro starzec zachował tak bezwzględne milczenie, ale bądźmy wyrozumiali dla starego podania. Robiąc ustępstwo na rzecz naszego sceptycznego i racjonalistycznego stulecia, dopuszczamy nawet możliwość, że święty założyciel pustelni dotarł do wysepki nie cudownie idąc po wodzie, tylko na jakiejś tratwie bądź, powiedzmy, wydrążonym pniu – niech będzie. Ale mamy fakt niezaprzeczalny, sprawdzony przez wiele pokoleń i, jeśli wola, nawet potwierdzony dokumentalnie: żaden z pustelników osiadłych w podziemnych celach Pustelni Wasiliskowej nie czekał długo na wezwanie Boże. Po pół roku, po roku, najwyżej po półtora wszyscy łaknący zbawienia wybrańcy osiągali to, czego pragnęli, i zostawiwszy za sobą kościste, doczesne szczątki, wynosili się z królestwa ziemskiego w inne, niebieskie. I nie była to sprawa skąpego pożywienia czy surowego klimatu. Znamy przecież wiele innych pustelni, gdzie pokutnicy dokonywali jeszcze większych wyczynów pustelniczej ascezy i zacieklej umartwiali swe ciała, tyle że Pan wybaczał im i powoływał ich do siebie znacznie mniej pospiesznie. Dlatego właśnie rozszedł się słuch, że ze wszystkich miejsc na ziemi Pustelnia Wasiliskowa jest najbliższa Bogu, że leży na samej rubieży królestwa niebieskiego i stąd jej druga nazwa: Wyspa Rubieżna. Niektórzy z tych, co po raz pierwszy odwiedzali archipelag, sądzili, że nazwano tak wyspę ze względu na sąsiedztwo z Kanaanem, gdzie stoją wszystkie świątynie i gdzie przebywa archimandryta. Ale wysepka była blisko nie archimandryty, lecz Pana Boga. Mieszkało zawsze w tej pustelni nie więcej niż tylko trzech szczególnie zasłużonych starców i dla mnichów z Nowego Araratu nie było większego zaszczytu niż dokończyć swej ziemskiej drogi w tamtejszych pieczarach, na kościach poprzednich sprawiedliwych. Oczywiście wcale nie wszyscy bracia rwali się, by szybko wstąpić do innego królestwa, dlatego że i wśród mnichów jest wielu takich, którym życie doczesne wydaje się bardziej pociągające od wiecznego. Wolentarzy jednak nie brakowało nigdy, przeciwnie – zawsze czekała cała kolejka spragnionych, w której, jak to w każdej kolejce, zdarzały się kłótnie, spory i nawet całkiem poważne intrygi – tak bardzo chcieli niektórzy mnisi przepłynąć jak najszybciej wąską cieśninkę dzielącą Kanaan od Wyspy Rubieżnej. Z trzech pokutników jeden był uważany za przełożonego i wyświęcany na igumena. Tylko jemu reguła pustelni pozwalała otwierać usta – dla wypowiedzenia nie więcej niż pięciu słów, przy czym cztery powinny koniecznie pochodzić z Pisma Świętego, a tylko jedno mogło być dowolne – i w nim to mieścił się zwykle główny sens wypowiedzi. Powiadają, że w dawnych czasach schiigumenowi, przełożonemu pustelników, nawet tego nie było wolno, ale kiedy na Kanaanie odrodził się monaster, pobożni starcy już nie tracili czasu na zdobywanie skąpego pożywienia – jagód, korzonków i robaków (więcej niejadalnego na Wyspie Rubieżnej, jak pamięć sięga, nie było), tylko otrzymywali wszystko, co potrzebne, z klasztoru. Teraz święci pokutnicy spędzali czas na wyrzynaniu cedrowych różańców, za które pielgrzymi płacili monasterowi niemałe pieniądze – zdarzało się, że do trzydziestu rubli za sznur. Raz na dzień do Rubieżnej podpływała łódka – żeby zabrać różańce i wyładować zamówione rzeczy. Do łódki wychodził przełożony pustelni i wygłaszał krótki cytat, zawierający w sobie prośbę, zwykle praktycznego charakteru: o dostarczenie jakichś zapasów albo lekarstw, albo obuwia, albo ciepłego okrycia. Starzec mówił na przykład: „Przynieś mi i daj kołdrę” albo „Niechaj przyniesie wodę gruszową”. W tym wypadku początek wypowiedzi pochodzi z Księgi Rodzaju, z wersu, w którym Izaak zwraca się do swego syna Ezawa, ostatnie zaś słowo dotyczy codziennej potrzeby. Łódkarz zapamiętywał to, co mu powiedziano, i przekazywał słowo w słowo ojcu ekonomowi i ojcu szafarzowi, a ci dopiero starali się przeniknąć sens, czasami bez powodzenia. Weźmy choćby ową „wodę gruszową”. Opowiadają, że raz przełożony eremitów, pokazując kostur jednego ze starców, oznajmił posępnie: „I rozpukły się wszystkie wnętrzności jego”. Kierownictwo klasztoru długo przeglądało Pismo, aż znalazło te słowa w Dziejach Apostolskich, gdzie opisane jest samobójstwo godnego pogardy Judasza, i przeraziło się bardzo, że pustelnik dopuścił się na sobie najstraszniejszego z grzechów śmiertelnych. Przez trzy dni bito w dzwony, poszczono najsurowiej i odprawiano nabożeństwa za oczyszczenie od zła, a potem okazało się, że starcowi przydarzyła się tylko biegunka i igumen prosił o przysłanie odwaru z gruszy. Kiedy najstarszy z pustelników mówił wioślarzowi: „Pozwalasz odejść słudze swemu”, oznaczało to, że jeden pokutnik został dopuszczony do Pana, i powstały w ten sposób wakat natychmiast zajmował nowy wybraniec spośród oczekujących swojej kolejki. Niekiedy fatalne słowa wypowiadał nie schiigumen, tylko jeden z dwóch pozostałych milczków. W ten sposób w klasztorze dowiadywano się, że poprzedni starzec został powołany do Świętego Przybytku, a pustelnia ma teraz nowego przełożonego. Pewnego razu, lat temu sto, na jednego z pustelników napadł niedźwiedź, który przypłynął z którejś z odległych wysp, i zaczął szarpać nieszczęśnika. Ten zaś, niewiele myśląc, zakrzyczał: „Bracia, bracia!” Przybiegło dwóch pozostałych, razem przegnali krzywołapego kosturami, ale potem żyć z towarzyszem, który naruszył ślub milczenia, nie życzyli sobie – odesłali go do monasteru, przez co wygnaniec upadł na duchu i wkrótce umarł, więcej ani razu nie otworzywszy ust, ale czy dopuszczono go przed jasne oczy Pana, czy też przebywa wśród dusz potępionych – nie wiadomo. Co jeszcze powiedzieć o mieszkańcach pustelni? Chodzili w czarnym stroju, który był czymś w rodzaju grubo tkanego worka przepasanego sznurem. Kaptury nosili wąskie, opuszczone aż na twarz i zszyte bokami, na znak pełnego odcięcia od marności świata. Dla oczu w tym spiczastym kołpaku wycinano dwie dziurki. Jeśli pątnicy, modlący się na kananejskim brzegu, dostrzegali na wysepce któregoś ze świętych starców (zdarzało się to bardzo rzadko i uchodziło za szczególnie szczęśliwy traf), to mieli przed sobą coś w rodzaju czarnego wora, wolno poruszającego się pośród omszałych głazów – jakby to wcale nie był człowiek, lecz bezcielesny cień. A teraz, kiedy opowiedzieliśmy i o Nowym Araracie, i o pustelni, i o świętym Wasilisku, czas wrócić do archiwum sądowego, gdzie władyka Mitrofaniusz już zaczął przesłuchiwać nowoararackiego czerńca Antipę. * * * – Że z pustelnią coś jest nie w porządku, nasi dawno już mówią. – Tak zaczął swoją niewiarygodną opowieść brat Antipa, uspokoiwszy się nieco pod wpływem otrzymanych policzków i herbaty. – W samo Przemienienie, tuż przed nocą, wyszedł Agapiusz, nowicjusz, na mierzeję wyprać spodnie odzienie starszym braciom. Nagle widzi – przy Rubieżnej na wodzie jakby jakiś cień. No, cień to cień, mało to się po ciemku człowiekowi przywidzi? Przeżegnał się Agapiusz i spokojnie dalej pranie płucze. Ale słyszy coś jakby cichy dźwięk na wodach. Podniósł głowę – Matko Bogarodzico! Czarny cień wisi nad falami, wcale ich nie dotykając, i słowa jakieś słychać niewyraźne. Agapiusz zrozumiał tylko „przeklinam” i „Wasilisk”, ale i tego dość mu było. Rzucił niedoprane rzeczy, poleciał co sił w nogach do braci, do cel, i jak nie zacznie krzyczeć. Wasilisk, powiada, wrócił się, strach jaki gniewny, na wszystkich klątwę rzuca. Agapiusz – głupi smarkacz, w Araracie od niedawna, nikt mu nie uwierzył, a za bieliznę porzuconą, co ją fala zmyła, jeszcze mu pomocnik ojca szafarza dał po łbie. Ale potem czarny cień zaczął się i innym braciom objawiać: najpierw ojcu Hilariuszowi, starcowi wielce szanownemu i powściągliwemu, potem bratu Melchizedekowi, potem bratu Diomedesowi. Zawsze nocą, przy księżycu. Słowa każdy słyszał inne: ten klątwę, ów napomnienie, a jeszcze inny – coś całkiem niezrozumiałego, to już zależy, jak tam wiatr powiał, ale widzieli wszyscy jedno i na potwierdzenie przed samym archimandrytą Witalisem ikonę całowali: ktoś czarny w ubraniu do pięt i spiczastym kapturze, tak jak starcy z wyspy, unosił się nad wodami, słowa jakieś mówił i palcem groźnie gdzieś w bok mierzył. Archimandryta, jak się dowiedział o tych cudach niewidach, to braci zwymyślał. Znam ja was, pleciugi, powiada. Jeden dureń coś palnie, a już drudzy radzi w dzwony bić. Prawdę mówią, że czerniec od gadatliwej baby gorszy. I jeszcze różnie ich tam rugał, a potem najsurowiej zabronił po zmierzchu na tamtą stronę Kanaanu chodzić, tam gdzie Mierzeja Postna w stronę Wyspy Rubieżnej się wyciąga. Tu przewielebny przerwał opowiadającemu: – Tak, pamiętam. Pisał mi ojciec Witalis o głupich słuchach, narzekał na mnisią durnotę. Jego zdaniem bierze się to z nieróbstwa i lenistwa, dlatego prosił, żebym pozwolił mu kierować wszystkich mnichów, aż do stopnia jeromonacha, do prac pożytecznych dla ogółu. Dałem mu na to swoje błogosławieństwo. A siostra Pelagia, korzystając z przerwy w opowiadaniu, zapytała szybko: – A powiedz, bracie, ile jest mniej więcej sążni od tego miejsca, gdzie widziano Wasiliska, do Wyspy Rubieżnej? I jak daleko w jezioro wchodzi mierzeja? I jeszcze: gdzie dokładnie cień się unosił – przy samej pustelni czy może jednak w pewnej odległości? Antipa popatrzył na ciekawską zakonnicę, zamrugał oczami, ale na pytania odpowiedział: – Od mierzei do Rubieżnej sążni z pół setki będzie. A co do Orędownika, to zanim na mnie padło, tylko z daleka go widziano, z naszego brzegu porządnie nie dało mu się przyjrzeć. Do mnie zaś Wasilisk bliziusieńko podszedł, ot – jak stąd do tego obrazka. I wskazał fotograficzny portret zawołżskiego gubernatora na przeciwległej ścianie, do której było jakieś piętnaście kroków. – To już nie „cień jakiś”, tylko akurat sam Orędownik Wasilisk?! – ryknął biskup na mnicha swoim gromowym głosem i za gęstą brodę garścią się chwycił, co było u niego znakiem narastającego rozdrażnienia. – Dobrze mówi Witalis! Wy, czerńcy, gorsi od przekupek z bazaru jesteście! Od tych groźnych słów Antipa wciągnął głowę w ramiona i więcej mówić nie mógł, tak że z pomocą musiała mu przyjść Pelagia. Poprawiła swoje druciane okularki, schowała pod chusteczkę nieposłuszny kosmyk rudych włosów i odezwała się z wyrzutem: – Sam, władyko, mówisz zawsze, że szkodliwe są pospieszne wnioski. Warto by dosłuchać świętego ojca, nie przerywając. Antipa przestraszył się jeszcze bardziej, pewien, że od takiej zuchwałości archijerej dopiero we wściekłość wpadnie, ale Mitrofaniusz na siostrę się nie rozzłościł i gniewny blask w oczach wygasił. Machnął do zakonnika ręką. – Opowiadaj dalej. Tylko uważaj, nie łżyj. I Antipa opowiadał, tyle że opowieść jego mąciły nieco usprawiedliwienia, w które, przestraszony, uznał za właściwe się wdawać. – Dlaczego to ja archimandryty zakazu nie posłuchałem? Bo takie mam ćwiczenie zadane, żeby za zielarza być i braci leczyć, tych, co za grzech mają do świeckiego lekarza chodzić. A u nas, zielarzy klasztornych, tak już jest, że każdą trawkę trzeba koniecznie w dzień szczególnego orędownika zbierać. Mierzeja Postna, ta, co naprzeciwko pustelni się ciągnie, to najbardziej zielne miejsce na całym Kanaanie. I kirjak tam porasta, na przepicie dobry, za wstawiennictwem wielkiego męczennika Bonifacego, i trawa ochołon od grzesznych namiętności, której czcigodna Fomaida patronuje, i liadunica, od złego uroku strzegąca za przyczynieniem się wielkiego męczennika Cypriana, i moc innych leczniczych ziół. Ja już i tak przez ten zakaz ani rdestu ostrogorzkiego, ani dragomory, które o nocnej rosie rwać trzeba, nie zebrałem. A na wielką męczennicę Eufemię, co od gorączki chroni, szusza późna rozkwita, a ją, tę szuszę niby, w jedną tylko noc za cały rok zbierać można. To jak mogłem przepuścić? No to i nie posłuchałem. Jak tylko wszystkich braci sen zmorzył, ja po cichutku na dwór, potem za ogrodzenie i polem do kaplicy Pożegnalnej, gdzie pokutników przed umieszczeniem w pustelni zamykają, a tam już Mierzeja Postna tuż-tuż. Z początku strach brał, żegnałem się ciągle, na boki oglądałem, a potem nic, odwagi nabrałem. Szuszy późnej szukać trudno, tu i praktyki trzeba, i starunku niemałego. Ciemno było oczywiście, ale lampę miałem ze sobą olejną. Z jednej strony szmatką ją zasłoniłem, żeby nie zobaczyli. Pełznę ja sobie na czworaczkach, kwiatki zrywam i już nie pamiętam ani o archimandrycie, ani o świętym Wasilisku. Na samiusieńki brzeg zszedłem, dalej tylko woda i gdzieniegdzie kamienie z niej sterczą. Już chciałem wracać. Nagle słyszę z ciemności... Na to straszne wspomnienie mnich pobladł, zaczął gwałtownie sapać i szczękać zębami, Pelagia dolała mu więc wrzątku z samowara. – Dzięki stokrotne, siostrzyczko... Nagle z ciemności głos się rozlega, cichy, ale natchniony, i każde słowo słychać wyraźnie: „Idź. Powiedz wszystkim”. Odwracam się do jeziora i tak strasznie mi się zrobiło, że i latarnię upuściłem, i torbę, do której ziele zbierałem. Nad wodą – obraz mętny, wąski, jakby kto na kamieniu stał. Tylko że kamienia żadnego tam nie ma... Nagle... nagle światło jakieś nieziemskie, jasne, o wiele jaśniejsze niż od tych latarni gazowych, co to u nas w Nowym Araracie teraz na ulicach się palą. I tu już stanął on przede mną w całej oczywistości. Czarny, w habicie, za plecami światło się rozlewa, i stoi wprost na toni – drobna fala pod nogami mu pluska. „Idź – powiada. – Powiedz. Pusto ma być”. Wyrzekł i paluchem na Rubieżną wskazał. A potem kroczyć zaczął do mnie wprost po wodzie – jeden krok, drugi, trzeci. Ja żem krzyknął, rękami zamachał, odwrócił się i ile sił w nogach uciekł... Mnich chlipnął, wytarł nos rękawem. Pelagia westchnęła, pogłaskała biedaka po głowie, a Antipa od tego zupełnie się już rozkleił. – Tom pobiegł do ojca archimandryty, a on jak na mnie ryknie słowami, jakie tylko zna: nie wierzy – poskarżył się mnich płaczliwym głosem. – Wsadził mnie do ciemnicy, za kratę, o skórkach od chleba i o wodzie. Cztery dni tam siedziałem, trząsłem się i cały czas modły wznosiłem, w środku mi wszystko zaschło. Wyszedłem – a tu nogi się pode mną uginają. Bo już czcigodny ojciec nasz nowe ćwiczenie mi nagotował: z Kanaanu na Ukataj, najdalszą wyspę, popłynąć i tam przy gadzim karmniku zostać. – A co to znowu za gadzi karmnik? – zadziwił się Mitrofaniusz. – A to archimandrycie dochtór Korowin doradził, Donat Sawwicz. Chytrego to rozumu chłop, ojciec czcigodny go słucha. Gadzi jad, powiada, u Niemców teraz w cenie, to my te gady zaczęliśmy hodować. Jad z ich mord wrednych wyciskamy i wysyłamy do niemieckiej ziemi, tfu! – Antipa przeżegnał swoje usta, żeby splunięciem się nie skalać, i wsadził rękę za pazuchę. – Tylko że najbardziej doświadczeni i najpobożniejsi starcy zebrali się po kryjomu i nakazali mi na Ukataj nie jechać, ale z Araratu samowolnie do przewielebności waszej uciec i o wszystkim, co widziałem i słyszałem, donieść. I pismo, żebym ze sobą zabrał, mi dali. O, to. Władyka zasępił się, wziął do ręki szary arkusik, założył pince-nez i zaczął czytać. Pelagia bez ceremonii zaglądała mu przez ramię. Wielce przewielebny i wielce oświecony Władyko! My, poniżej wymienieni zakonnicy Nowoararackiego monasteru wspólnotowego, pokornie przypadamy do stóp Waszej Przewielebności, błagając, byś w wysokiej swojej mądrości nie obrócił na nas, za naszą samowolę i zuchwalstwo, swego arcypasterskiego gniewu. Jeśli nawet ośmieliliśmy się okazać nieposłuszeństwo naszemu czcigodnemu ojcu archimandrycie, to nie z krnąbrności, tylko pod strachem Bożym i z gorliwości służenia Panu Naszemu. Trudny i do rozmarzeń niewczesnych skłaniający jest żywot ziemski i łasy jest ród ludzki na zmyślenia marne, ale wszystko, co opowie Przewielebności Waszej brat nasz Antipa, to prawda najprawdziwsza, bo zakonnik ów znany jest pośród nas jako brat niekłamliwy, rozgłosu nieszukający i do czczych ziemskich marzeń nieskłonny. A także i my wszyscy, podpisujący się tutaj, widzieliśmy to, co i on, chociaż nie tak z bliska. Ojciec Witalis zatwardził przeciwko nam serce swoje i słuchać nas nie chce, tymczasem zaś wśród braci zamęt i wrzenie panuje, a i strach bierze: co może znaczyć zasmucający ten znak? Czemuż to święty Wasilisk, opiekun wspaniałej tej samotni, palcem wygraża i na swoją świetlaną pustelnię klątwę rzuca? A słowa „pusto ma być” co oznaczają? Czy to o pustelni powiedziane, czy o monasterze, czy też, być może, w jeszcze szerszym znaczeniu, o jakim nam, ubogiego rozumu ludziom, nawet pomyśleć strach? Tylko Przewielebności Waszej dozwolone jest i możliwe objaśniać straszne te widzenia. Dlatego też błagamy Waszą Przewielebność, przezacnego naszego władykę, byś nie kazał karać ani nas, ani brata Antipy, tylko rozlał na straszne owo wydarzenie światło swej mądrości. Błagamy o święte Waszej Przewielebności modlitwy, pokłon niski składamy i łączymy się, niegodni, z Nim w modlitwie, pozostając Jego jakże grzesznymi sługami jeromonach Hilariusz jeromonach Melchizedek mnich Diomedes – Ojciec Hilariusz pisał – z uszanowaniem wyjaśnił Antipa. – Wielce uczony mąż, z akademików. Gdyby zechciał, mógłby igumenem być albo i więcej, ale zamiast tego u nas zbawienia szuka i marzy, żeby do Pustelni Wasiliskowej trafić, pierwszy jest w kolejce. A tu takie rozgoryczenie dla niego... – Znam Hilariusza. – Władyka kiwnął głową, przeglądając suplikę. – Pamiętam. Niegłupi, szczerej wiary, tylko bardzo już zapamiętały. Zdjął pince-nez i przyjrzał się uważnie gońcowi. – A coś ty, synu, taki oberwany? I dlaczego bez czapki? Chyba nie od samego Araratu konie gnałeś? Przez jezioro to chyba raczej niemożliwe, chyba że potrafisz tak stąpać po wodzie jak Wasilisk. Tym żartem zapewne biskup chciał dodać mnichowi otuchy i wprowadzić go w spokojniejszy nastrój, konieczny dla poważnej rozmowy, ale wynik osiągnął wprost przeciwny. Antipa zerwał się nagle z krzesła, podbiegł do wąskiego okienka składnicy akt i zaczął wyglądać na zewnątrz, bełkocząc nieskładnie: – Boże święty, jakże to ja zapomniałem! Przecież on już tu, tylko patrzeć, w mieście! Przenajświętsza Orędowniczko, ochroń i obroń! Odwrócił się do władyki i zatrajkotał: – Lasem jechałem, do władyki spieszyłem. Mnie sprawnik, jak w Modrooziersku ze statku zszedłem, dał swoją kolaskę, żebym szybciej do Zawołżska dojechał. Już i w Modrooziersku o pojawieniu się Wasiliska słyszeli. A jak już blisko miasta byłem, patrzę, a nad sosnami – on! – No, ale co za on?! – zawołał z irytacją Mitrofaniusz. Antipa buchnął na kolana i poczołgał się do przewielebnego, starając się chwycić go za połę. – Toć on sam, Wasilisk! Za mną widać przyleciał, siedmiomilowymi krokami albo po powietrzu! Czarny, ogromny, znad drzew patrzy, oczyska wytrzeszcza! Ja jak nie pognam koni! Gałęzie po twarzy biją, wiatr gwiżdże, a ja nic, tylko gnam. Chciałem uprzedzić, że już blisko jest! Łebska Pelagia pierwsza domyśliła się, o co chodzi. – On, ojcze, o pomniku mówi. Jermaka Timofiejewicza. Tu trzeba wyjaśnić, że pozaprzeszłego roku, na rozkaz gubernatora Antoniego Antonowicza von Hagenau na wysokim brzegu Rzeki postawiono wspaniały monument: „Jermak Timofiejewicz niesie dobrą nowinę Wschodowi”. Pomnik ten, największy na całym zarzeczu, jest obecnie szczególną dumą naszego miasta, które niczym innym przed znakomitymi sąsiadami, Niżnim Nowogrodem, Kazaniem czy Samarą, pochwalić się nie może. A przecież każda miejscowość musi mieć jakiś powód do dumy! No i my teraz właśnie mamy. Pewni historycy uważają, że do swej sławnej wyprawy na Syberię, której skutkom imperium zawdzięcza większą część swych bezkresnych obszarów, Jermak Timofiejewicz wyruszył właśnie z naszej krainy, i by uczcić to wydarzenie, wzniesiono brązowego olbrzyma. Odpowiedzialną tę pracę zlecono pewnemu zawołżskiernu rzeźbiarzowi, być może nie tak uzdolnionemu jak niektórzy artyści stołeczni, za to prawdziwemu patriocie naszej krainy i w ogóle bardzo porządnemu człowiekowi, bardzo kochanemu przez wszystkich zawołżczan za szczerą duszę i otwarte serce. Hełm zdobywcy Syberii rzeczywiście wyszedł rzeźbiarzowi nieco podobny do mnisiego kaptura, co wprawiło biednego brata Antipę, nieobeznanego z naszymi nowinkami, w zabobonny lęk. To jeszcze nic! Zeszłej jesieni kapitan holownika, ciągnącego barki z astrachańskimi arbuzami, wypłynąwszy zza łuku rzeki i ujrzawszy nad stromym brzegiem szczerzącego oczy bałwana, ze strachu posadził całą swoją flotyllę na mieliźnie, wskutek czego przez kilka następnych tygodni po Rzece pływały zielone, pasiaste kule, zmierzające w rodzinne strony. I to, proszę zwrócić uwagę, kapitan, a czego tu chcieć od ubogiego duchem zakonnika? Objaśniwszy Antipie pomyłkę i jako tako go uspokoiwszy, Mitrofaniusz wyprawił mnicha do diecezjalnego zajazdu, żeby tam czekał na rozstrzygnięcie swego losu. Było jasne, że odsyłać zbiega do surowego nowoararackiego archimandryty nie można, trzeba będzie mu znaleźć miejsce w jakimś innym klasztorze. No, a kiedy biskup ze swoją córą duchowną zostali sam na sam, władyka zapytał: – No i co ty myślisz o tych niedorzecznościach? – Wierzę – bez wahania odpowiedziała Pelagia. – Patrzyłam bratu Antipie w oczy, nie łże. Opisał, co widział, niczego nie dodał. Przewielebny poruszył brwiami, hamując niezadowolenie. Odrzekł powściągliwie: – Specjalnie tak mówisz, żeby mnie podrażnić. W żadne widma nie wierzysz, niby to ja cię nie znam. Połapał się jednak od razu, że wpadł w pułapkę zastawioną przez chytrą pomocnicę, i pogroził jej palcem: – Aha, ty w tym sensie, że on sam wierzy w swoje brednie. Zamajaczyło mu się coś, co się naukowo nazywa halucynacją, i wziął to za rzeczywiste wydarzenie. Tak? – Nie, ojcze, nie tak – westchnęła zakonnica. – To jest człowiek prosty, byle czego niewygadujący, czyli, jak w liście piszą, „do czczych ziemskich marzeń nieskłonny”. Takim ludziom halucynacje się nie zdarzają, za mało w nich fantazji. Ja myślę, że jemu się rzeczywiście ktoś objawił i mówił z nim. A poza tym – nie sam tylko Antipa tego Czarnego Mnicha widział, są przecież i inni naoczni świadkowie. Cierpliwość nigdy nie zaliczała się do zalet gubernialnego archijereja i sądząc po purpurze, która zalała wysokie czoło i policzki Mitrofaniusza, teraz była już wyczerpana. – A o sugestii zbiorowej, której przykładów tyle jest po klasztorach, zapomniałaś?! – wybuchnął arcypasterz. – Pamiętasz, jak w monasterze Maryjskim siostrom bies zaczął się objawiać, najpierw jednej, potem drugiej, a potem wszystkim innym? Opisywały go ze wszystkimi szczegółami i słowa jego powtarzały, których zacne mniszki nie miały jak poznać. Samaś mi przecież wtedy radziła lekarza od chorób nerwowych i psychicznych do klasztoru posłać! – To było całkiem co innego, zwykła babska histeria. A tu świadectwo dają rozważni starcy – zaoponowała mniszka. – Niespokojnie jest w Nowym Araracie i dobrze to się nie skończy. Już nawet do Zawołżska doszły słuchy o Czarnym Mnichu. Trzeba by się zorientować. – W czym się zorientować, w czym?! Czy ty naprawdę w przywidzenia wierzysz? Wstydź się, Pelagio, toż to zabobon! Święty Wasilisk już osiemset lat temu ducha wyzionął i nie ma po co wokół wyspy po wodach żeglować, głupawych mnichów straszyć! ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|