[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALINA I CZESŁAW CENTKIEWICZOWIE KIERUNEK ANTARKTYDA W DALEKI ŚWIAT Fala zimowa, krótka, niespokojna. Wokół gęsta mgła. Niski ryk okrętowej syreny nakłada się na jednostajne ostrzegawcze buczenie przybrzeżnych boi. Śruby prawie bezszelestnie mielą wodę za rufą. Monotonnym ruchem wiruje antena radaru, śląc w przestrzeń nieuchwytne dla oka sygnały. Żal zejść z pokładu. Może uda się nam jeszcze zobaczyć choćby zarys helskiego półwyspu? Lubię chwilę, w której pociąg wyrusza ze stacji, statek odbija od nadbrzeża czy samolot odrywa się od pasa startowego. Zostawiam za sobą troski, kłopoty i zamęt przed wyjazdowych godzin. I tak już za późno, by czegokolwiek żałować. Klamka zapadła. Przestawiam się na spotkanie nieznanego. Co niesie? Złe czy dobre chwile? Rozczarowanie czy spełnienie marzeń? A teraz? Chociaż Dworzec Morski pozostał już daleko za nami. nie opuszcza mnie troska, nie przychodzi oczekiwany moment radości Wczorajszej nocy robotnicy Stoczni Remontowej w Gdańsku nie szczędzili trudu, by w rekordowym tempie wymienić śruby okrętowe. Ale dziś wypłynięcie statku, który zawinął specjalnie do Gdyni, by zabrać na pokład naszą wyprawę, nie obyło się bez przykrych zgrzytów. Przeszło godzinne opóźnienie, garstka życzliwych i przyjaciół w porcie zamiast spodziewanych tłumów. I wiele wiele innych spraw. Szara fala wciąż gniewnie bije o burty. W jednostajny łoskot śrub młócących pracowicie wodę wpada raz po raz przytłumiony mgłą huczek syreny. Szybko zapada mrok. Chłodny podmuch zgania z pokładu. Trzeba kiedyś rozpakować sżę, rozpocząć „nowe życie"*. Zawalona po sufit pospiesznie wrzuconym bagażem, maleńka wygodna kabina pierwszej klasy wygląda, jakby przeszło przez nią trzęsienie ziemi. Wory, walizki, plecaki, paczki. I paczuszki, kwiaty od przyjaciół. Płynąc na Szósty Kontynent przetniemy po drodze wszystkie klimaty ziemskiego globu. Trzeba więc być przygotowanym i na chłód antarktycznego łata, i na upał tropików. W jaskrawym świetle silnej żarówki rozbłyskuje na stoliku mała choineczka przystrojona srebrnymi nitkami i drobnymi jak zapałki świeczkami — dar życzliwych dłoni. Wnosi jakiś niecodzienny, odświętny nastrój, przypomina, jak na I złość, źe to dziś Wigilia. A my właśnie o niej chcielibyśmy zapomnieć w tym dniu niełatwych rozstań i pożegnań. W tych pierwszych chwilach na nieznanym gruncie, wśród nieznajomych ludzi, tworzących jakiś jednolity, zgrany zespół, — Czy ta przeklęta syrena nigdy nie umilknie? — Alina zaciąga szybko firanki i z determinacją wciska Bogu ducha winne drzewko w najgłębszy kąt za kotarą. Zmęczenie, gorączkowy pośpiech ostatnich tygodni zaczyna się nam dawać we znaki. Siedzimy wtłoczeni w kąt kanapki, niezdolni do najmniejszego ruchu, patrząc osowiale, jak nasze bagaże przetaczają się z kąta w kąt w takt kołysań statku. Gdzież, u licha, podziała się cudowna beztroska, towarzysząca zwykle wyjazdom? Naraz słyszę dyskretne pukanie do drzwi. — Dowódca rejsu i kapitan proszą na rozmowę do salonu — melduje służbiście oficer dyżurny obrzucając nas ciekawym spojrzeniem. Robi mi się nieprzyjemnie. Na rozmowę? Czyżby to gdyńskie sprawy? Czyżby ta cudowna podróż miała rozpocząć się zgrzytem? — No cóż, będą wymówki. I słusznie. Gospodarze mają niestety do tego pełne prawo — wzdycha Zbyszek. — Chodź. Nie ma rady. Czy to pierwszy raz w życiu wysłuchamy paru gorzkich *¥*w, na które nie zasłużyliśmy? No chodź już. Na próg odprowadza mnie markotne spojrzenie Aliny. — Przejdź się trochę po pokładzie? — proponuję, nie chcąc, by zostawała sama w nieprzytulnej kabinie. — Za nic na świecie. Nie wytknę nosa, póki nie wrócisz. Pełne powagi twarze obu kapitanów nie wróżą nic dobrego. — Mamy dziś 24 grudnia — rozpoczyna uroczyście dowódca rejsu kapitan Paktorowjcz. — Wiemy, źe tego wieczora, jak chce tradycja, zasiadacie w rodzinnym gronie przy stole wi gilijnym. Pragniemy, byście tu, u nas, na tym statku, od pierwszej chwili czuli się jak w domu. Na dzisiejszy wieczór sala restauracyjna drugiej klasy jest całkowicie do waszej dyspozycji. Oficer administracyjny i kucharz zgłoszą się do was za chwilę. Wydajcie im polecenie, co i jak mają przygotować. Magazyny statku są do waszej dyspozycji. Milczymy chwilę, zaskoczeni. A więc nieznane przynosi nam w darze zamiast spodziewanych przykrości ten przyjazny odruch? Nie kryjemy wzruszenia, które nie dziwi gospodarzy. Pryska uczucie obcości i skrępowania. Uszczęśliwiona Alina wyciąga czym prędzej z ukrycia choinkę. Przywrócone do swej odświętnej godności drzewko rozbłyskuje wesołą bielą i srebrem. Kucharz wysłuchuje poważnie, jak przyrządzić barszcz; co do niego włożyć, jak długo gotować i kiedy odćedzić. Szybko ustalamy, kogo zaprosić, jak i z kim usadowić naszych gospodarzy, którzy tego wieczora będą naszymi gośćmi Alina gorączkowo rozpakowuje walizki w poszukiwaniu wieczorowej sukni, wyciąga oczywiście nie tę, której szuka, i daremnie wypatruje pierwszej gwiazdy na zachmurzonym niebie. Szybko zapełnia się jasna, obszerna jadalnia, odświętnie przybrana zielenią, kwiatami. Czteroosobowe stoliki suto zastawione, kielichy, kieliszki, butelki, wśród których poczesne miejsce zajmuje nasza „eksportowa". Rozjarzona świeczkami choineczka króluje, jak przystało tego wieczora, na pierwszym miejscu. Ściskamy dłonie ludzi, z którymi przyjdzie nam spędzić długie tygodnie na statku. Kim są? Jak ułożą się nasze wzajemne stosunki? Po pierwszych, trochę oficjalnych chwilach, rozwiązują się szybko języki. I doprawdy jest czego posłuchać. Moje tri* a ri* przy stole, profesor Borys Sawiełiew, ma oczy romantyka i wąskie dłonie pianisty. Niejedną już noc polarną przepracował w Arktyce: zimował na dryfującej krze JEUe- gun Północny". Wybitny glacjolog wspomina chętnie fragmenty swych przeżyć, ale widać, że myślą powraca wciąż do tego, co czeka go na przeciwległym krańcu ziemi. Będzie kierownikiem naukowym wyprawy, która w drodze do bieguna południowego przemierzy kilka tysięcy kilometrów po nic- znanych, nie tkniętych stopą ludzką obszarach. Od pilota Ma- karczenki z trudem dowiadują się; że przeleciał już w swym życiu ponad dwa miliony kilometrów nad lodami Dalekiej Północy. „Lata świetnie, mało mówi" — charakteryzuje go krótko profesor. Obaj płyną po raz pierwszy na Szósty Kontynent. Tym, który już tam powraca, jest miody geomorfolog Andrzej Kapica. Wesoły, rubaszny olbrzym. Gestykuluje żywo i błyska wielkimi czarnymi oczami wspominając, jak podczas marszu po lodach sporządził choinkę z bambusowego kijka od nart i puszek po konserwach. — Punktualnie o dwunastej, na przyjęcie Nowego Roku, zapaliliśmy niepotrzebną nam już skrzynkę trotylu. Fajerwerk był niecodzienny! — śmieje się hałaśliwie/ Antarktydę zna także dystyngowany, pełen umiaru i wdzięku, typowy leningradczyk docent Paweł Woronow. Zimował także w „Mirnym". Obecnie wchodzi w skład ekipy, która pierwsza przeprowadzi badania geologiczne w paśmie górskim na dalekim, nieznanym Wybrzeżu Księżniczki Astrid. Przy sąsiednim stoliku Alina jak urzeczona słucha swego sąsiada. Profesor Gusiew, znany naukowiec, jest także znakomitym alpinistą. Zimował jako meteorolog na Elbrusie. Walczył podczas wojny w górach wysokiego Kaukazu. Nieobce mu są też lody Arktyki i Antarktydy. Byl założycielem i kierownikiem pierwszej stacji pracującej w głębi Szóstego Kontynentu. Antarktyda... Dzielą nas od niej jeszcze tysiące kilometrów, a to słowo nie schodzi z ust. Jedni wspominają, inni snują projekty. A wszyscy związali z nią swój los. Gwar rozmów rośnie. Przytłumia nieznośny szum okrętowych maszyn i natrętny dźwięk syreny, która nie przestaje huczeć we mgle. Pierzchły gdzieś dawno smutek, rozgoryczenie, obcość. Razem pijemy zdrowie drogich nam osób, od których oddala nas każda godzina rejsu. Wznosimy tradycyjny toast za tych, co są na morzu, i tych, co pracują w polarnych stacjach obu krańców ziemi. Zasiedliśmy do tej niecodziennej wieczerzy wigilijnej z pierwszy raz widzianymi ludźmi, wstajemy jako dobrzy, starzy znajomi. Od razu znaleźliśmy wspólny język, wspólne zainteresowania. 1 tę pasję poznania, która życiu nadaje sens. Weszliśmy do wielkiej polarnej rodziny. Wiele wieczorów wigilijnych oboje z Aliną mamy już za sobą. I smutnych, i radosnych, przeróżnych. Ale żaden nie. wrył się tak głęboko w pamięć jak ów pierwszy „polarny" wieczór, do którego kolędy śpiewała nam wzburzona bałtycka fala. Długo jeszcze tej pamiętnej nocy przemierzamy deski opustoszałego pokładu. Wszystko wydaje się chwilami snem. Wciąż trudno mi uwierzyć, że płynę na Antarktydę, a jeszcze trudniej, że płynie tam Alina. Nigdy podobnie śmiała myśl nie przyszłaby nam samym do głowy. Jak więc do tego doszło? ANTARKTYDA ALINY ZACZĘŁA SIĘ W OLSZTYNIE W początkach listopada z trudem znalazłem chwilę czasu, by pojechać do Olsztyna na zaproszenie Miejskiej i Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej. Z powodu nawału zajęć parokrotnie odwlekałem to spotkanie z czytelnikami. Któż mógł przypuszczać, jak brzemienne stanie się w skutki? Ciasno i tłoczno było w niewielkiej salce, gdy opowiadałem o projektowanej wyprawie. Pierwszej polskiej wyprawie na Szósty Kontynent. O tym, jak w Moskwie podczas kongresu CS AGI w sierpniu 1958 roku zrodziła się myśl przejęcia przez nas radzieckiej stacji „Oazis". O naszych staraniach, zabiegach, o oficjalnym wystąpieniu Rządu PRL w tej sprawie. Pełni nadziei przeprowadziliśmy w Zarządzie Północnej Drogi Morskiej .wstępne rozmowy. Grupa rekonesansowa jeszcze tego roku miała popłynąć na Antarktydę, by na miejscu zapoznać się z urządzeniami stacji i warunkami pracy. Na koniec dorzuciłem, iż naszą wyprawę czekają niezwykle wygodne warunki podróży na nowoczesnym liniowcu utrzymującym normalnie łączność między Leningradem i Londynem. A więc sale restauracyjne, salony, czytelnie, wygodne kabiny zamiast ciasnych wieloosobowych pomieszczeń na łamaczu lodu, koszty przejazdu w obie strony na trasie równej prawie obwodowi globu ziemskiego wraz z wyżywieniem niezwykle niskie — zaledwie siedem tysięcy rubli. I naraz z sali padło pytanie: , — Pan płynie z wyprawą, prawda? — Nim zdążyłem odpowiedzieć, jakiś kobiecy głos dorzuca: — A pani Alina? — Skądże? — A dlaczego nie miałaby popłynąć? — głos jest stanowczy. Zdębiałem. Rozłożyłem podobno bezradnie ręce i zacząłem zawile tłumaczyć, ie to zbyt trudne, wręcz niemożliwe. Że potrzebne byłoby oficjalne wystąpienie naszych władz, ruble na pokrycie kosztów przejazdu, że... Na sali podniósł się gwar głosów. — Jak to, ona od tylu lat pisze na tematy polarne. — Powinna skorzystać z tej niezwykłej okazji... — Może dlatego nie popłynie na Antarktydę, że jest kobietą? — pyta ktoś zaczepnie. — Władze z pewnością poprą naszą prośbę — gorączkuje się kierowniczka Biblioteki Wojewódzkiej, która pierwsza upominała się o prawa dla pisarki. Sekunduje jej pełna wiary w słuszność sprawy kierowniczka Biblioteki Miejskiej. Z sali padają wciąż nowe głosy bibliotekarzy, nauczycieli, czytelników. Przyjazne, życzliwe. Błaha na pozór sprawa staje się naraz ważną, zasadniczą. Jestem „przegłosowany". Po powrocie do Warszawy, od progu zarzucony dziesiątkami spraw, z których jedna jest ważniejsza od drugiej, terminów, zobowiązań, telefonów nie cierpiących zwłoki w związku z przygotowaniami do wyprawy — nie mam chwili czasu, żeby opowiedzieć Alinie o olsztyńskim spotkaniu. Wspominam o nim natomiast ot tak, mimochodem, w niewielkim gronie znajomych jako o jednym z dowodów sympatii czytelników. Tego samego dnia przed zebraniem w Związku Literatów zagabnął mnie wybitny pisarz, członek Rady Państwa, Leon Kruczkowski. — Słyszałem od mojej żony, jak czytelnicy w Olsztynie domagali się o prawa pisarza do poznania realiów. To bardzo piękny i cenny odruch. Należy wszystko zrobić, by spefc nić takie życzenie. Przedstawię tę sprawę Ministrowi Kultury. I tak się wszystko zaczęło... Zgodnie z protokołem dyplomatycznym Minister Kultury PRL przesłał pismo do Ministra Kultury Związku Radzieckiego z prośbą o wystąpienie do Ministra Żeglugi, aby zechciał porozumieć się w tej sprawie z Zarządem Głównym Północnej Drogi Morskiej, organizatorem wszystkich polarnych wypraw. Procedura, jak widać, długa i wielce zawiła. W domu naszym 12 zaczął się sądny dzień. Dni szybko upływały za dniami, a było ich już do odjazdu bardzo niewiele. Przygotowywać się do rejsu na koniec świata czy czekać odpowiedzi? Wreszcie nadeszła. Któż zdoła opisać, co się wtedy działo! Przed wyjazdem znalazłem się znów w Moskwie z ramienia Polskiej Komisji Roku Geofizycznego, żeby uzgodnić szczegóły rejsu i przejęcia stacji „Oazis". — Panią Alinę znamy z książek — oświadczył mi przyjaźnie Zastępca Przewodniczącego Zarządu Północnej Drogi Morskiej, znany polarnik W. P. Burchanow. — Niech płynie, oczywiście. Niech na własne oczy zobaczy to, o czym pisze od tylu lat. Niech pisze dalej, jak najwięcej. Zwłaszcza jeśli tego żądają czytelnicy. Bardzo nam się podobało, że to właśnie oni wystąpili z inicjatywą. I tak Alina popłynęła w daleki świat... O JEDNĄ ZIMĘ W ŻYCIU MNIEJ — „Pasażerowie pierwszej klasy proszeni są o stawienie się dziś przed południem u lekarza okrętowego!" Długo wpatruję się w zawieszony na ścianie głośnik, nim zrozumiem treść wezwania. Ukołysani spokojnymi wreszcie Wodami Kanału Kilońskiego spaliśmy jak zabici. Wezwanie to nas nie dotyczy. Jeszcze mnie ramię boli od różnych zastrzyków, jakie przeszliśmy przed zaokrętowaniem. Przewracam się spokojnie na drugi bok. Ale Czesław idzie na zwiady. — Wstawaj! — rzuca wracając z markotną miną. — Dodatkowy zastrzyk, podobno niewielki. Obowiązuje wszystkich. Idzie o to, by na Antarktydę nie zawlec jakiejś zarazy. W maleńkiej, lśniącej bielą, chromem i niklem kabince dolnego pokładu wzdrygam się 7 obrzydzeniem na widok zielon- kawożóltej galaretowatej cieczy skłębionej w ogromnej fiolce. Wygląda jak rozpuszczona w spirytusie ośmiornica. Lekarz w białym kitlu rozpływa się w uśmiechach. — Czy to wszystko dla mnie, doktorze? — Ależ skądże? Trupem paść można od takiej porcji. Dla pani mam tylko jeden centymetrzyk — tłumaczy słodziutko 13 11 zdecydowanym ruchem wbija mi pod łopatkę potężnych rozmiarów iglisko. Z trudem tłumię jęk bólu. — To nic groźnego. Niewielki koncentracik dżumy, malarii, cholery, tyfusu, paratyfusu, dyzenterii, tężca, żółtej /febry... — długo jeszcze wymienia jednym tchem jakieś straszne nazwy, nie sposób ich spamiętać. — No, już po strachu, prawda? — kończy z triumfem. Ładnie po strachu! Dopiero teraz zaczynam się bać naprawdę. Czy rzeczywiście statkiem mocniej kiwa? A może to tylko złudzenie?... — Zapowiadają sztorm! Taki większy — tłumaczy doktor szykując się już do przyjęcia nowej ofiary. — I tak zapewne wszystkich położy. Pomyślałem więc sobie: najlepiej przecierpieć za jednym zamachem i sztormik, i koncentracik. Nie wiedziałam, że tuki z niego kawalarz. A dobrze mu z oczu patrzy. Nad głowami przewalają się nisko bure kłęby chniur. Na spotkanie nam pędzą spiętrzone fale. Kołują się, pienią, syczą, plują bryzgami piany aż na środek górnego pokładu i cięte ostrym dziobem statku, ujurzmiono rozkładają się miękko wzdłuż burt. Całe morze po horyzont dymi białym oparem wodnego pyłu. Statkiem coraz mocniej kiwa. Żegnaj, spokojna setko kilometrów Kanału Kilońskiego. Złośliwe Morze Północne pokazuje, co potrafi. Zanim opuścimy brzegi Europy, czekają nas niegościnne o tej porze roku wody kunału La Manche i Zatoka Biskajska, o której żaden marynarz dobrego słowa jeszcze nie powiedział. A co później? Dalsza, olbrzymia trasa gubi się we mgle, nieuchwytna dla wyobraźni. Chłodny podmuch hula po pokładzie, świszczę w olinowaniach, targa brezentowymi pokryciami łodzi ratunkowych i szarpie niemiłosiernie wierzchołkami dwu smukłych sosen, które żelaznym łańcuchem przymocowano do luku. Deski pokładu zaściela igliwie. Pachnie żywicą jak w nagrzanym słońcem lesie w cichy, letni poranek, ale wokół wszystko jest zaprzeczeniem ciszy. * Stadko mew walczy upurcie z pędem powietrza. Chwilami ptaki tracą równowagę, biją rozpaczliwie skrzydłami, przypadając do burych fal, nikną na moment z oczu i jakby naraz w białe skrzydła wstępowały nowe siły, mocnym podrzutem wzbijają się w górę. Ledwie nadążają za statkiem, a spieszą co sił. Ciepłe powietrze ogrzewa zmoczone pióra i przemarznięte czerwone łapki, wyprostowane pod rozpostartym wachlarzem ogona. Ciemne koraliki oczu śledzą pilnie każdy nasz ruch. A nuż ktoś rzuci za burtę jakiś smaczny kąsek? W jednej chwili sklęblają się w drupieżną, rozkrzyczaną masę. Gęsto sypią się z niej biułe pióra i niesione prądem długo jeszczo kołyszą na fali. „Koncentracik" robi swoje. Stan morza zaledwie sześć, a w jadalni już sporo pustych miejsc, To nie tyle wina sztormu, co którejś z egzotycznych chorób, jakimi nas dziś uczęstowano. Jeśli pociechą być mogą skrzywione twarze moich współtowarzyszy, tej los mi nie odmawia. Uczepiona parapetu burty, długo patrzę, jak wiatr zrzuca gniewnie z czubków fal pianę i niesie daleko po rozkołysanym morzu. Białe skrzydła nad nami coraz ociężałej biją powietrze, coraz wolniej, aż wreszcie stadko przerzedza się i niknie z oczu w mglistym grudniowym zmroku. Holenderskie wybrzeża migają raz po raz życzliwymi, ciepłymi blaskami morskich latarń. Zapowiedziany przez angielską służbę meteorologiczną gwałtowny niż barometryczny nie sprawia zawodu. Stan morza osiem. Wieczorem jadalnia świeci pustkami. Stewardessy roznoszą zupę. Skupione, uważne, jakby chciały wzrokiem powstrzymać chlupoczący płyn. Postawiony na stole z takim trudem talerz opróżnia się przy pierwszym mocniejszym przechyle. Tłuste, żółte smugi pokrywaj ą śnieżnobiałe obrusy. Ku rozpaczy kucharzu pełno mięsa półmiski powracają do niego nietknięte. Noc koszmarna. Plecy bolą po zastrzyku jak napiętnowano rozpalonym żelazem. Piżama przylega do zlanego potem ciała. Głowa w kleszczach bólu. Jednostajnemu pluskowi fuli, roztrącanej dziobem, towarzyszy niezmordowanie szum silników. Co pół godziny dzwon okrętowy wydzwania sennym głosem „szklanki". W nocnej ciszy nu morzu stutek pełen jest dźwięków. Coś potrzaskuje, skrzypi w szafach. Niskim tonem pojękują drewniane wiązania. Tam coś turkocze, tu wzdycha, stęka żałośnie, jakby się ktoś skarżył. Czusem wszystko cichnie, a wtedy ucho łowi niespokojnie najmniejszy szelest. Mijają godziny. Bezsenne, te najgorsze, w których myśl układa Się z bezlitosną ostrością. Po raz pierwszy od zaokrętowania przychodzą wątpliwości: Po co? Czy nie lepiej było zostać w domu i zazdrościć tym, co popłynęli na Szósty Kontynent? Czy warto było walczyć ze Smokiem Prześladowcą? Bo i ja, jak każdy z nas, miałam swojego smoka, który robił wszystko, żeby nie dopuścić do mego wyjazdu. Straszył mnie, piętrzył w ostatniej chwili nieprzewidziane przeszkody, twierdząc, że obecność kobiety wśród grupy Polaków, którzy pierwsi mieli stanąć na Szóstym Kontynencie, przyniesie może ujmę powadze wyprawy. Gorączka wzrasta, pragnienie męczy. Przychodzą majaki, męczą zmory. Przemarznięta, samotna, zagubiona wśród wielkich hal Gdańskiej Stoczni Remontowej, szukam statku, którym mam płynąć na Antarktydę. Stoi tu w którymś z doków. Ale jak go odnaleźć? Kadłuby odarte z farby, obnażone po kil, ujęte w wysokie obelkowania czubki masztów — wszystko tonie pod siwymi płachtami mgły. Daremnie pytam o drogę spotykanych. Wszyscy gdzieś spieszą, nikt mnie nie słucha, nie rozumie, nikt nie odpowie. A czas biegnie. Uciekam przed jakimś wózkiem załadowanym po brzegi żelastwem. Zapadam w czerwone od rdzy zwoje łańcuchów, które niby barykady stają mi na drodze. Byle tylko zdążyć! W uszy wwierca się cienki dyszkancik nadpływających kutrów i monotonny stukot młotów pneumatycznych, syk spawanych belek, w oczy bije raz po raz niebieski oślepiający błysk. Skryte w szarym śliskim oparze ramiona dźwigów krążą w górze, raz po raz opuszczają się w dół, chwytają ciężary i unoszą gdzieś we mgłę. Na końcu długiego łańcucha chwieje się rozcapierzony szpon haka. Zwisa mi tuż nad głową. Rzucam się w bok, uciekam. W tym chaosie żelastwa muszę za wszelką cenę odnaleźć białą sylwetkę »Michaiła Kalinina*. Serce mi naraz zamiera. Oślepiający blaskiem reflektorów dok jest pusty. — Odpłynęli! — budzę się z krzykiem. Nie bój się. Jesteśmy na statku — dobiega mnie z górnej koi spokojny głos. Pochyla się nade mną ociekająca potem twarz. Oczy Czesława błyszczą, policzki płoną gorączką. — Ciekaw jestem — mówi — co też nam tak dogodziło? Żółta febra, dżuma czy cholera? Jak myślisz? W TYM REJSIE NIE MA PASAŻERÓW — Siódma godzina czasu okrętowego. Dzień dobry, towarzysze! — płynie niezmienne, co ranka, powitanie z głośnika. Oficer dyżurny mówi łagodnie, jakby przepraszał, że budzi tak wcześnie. A przecież trudno o milszą pobudkę na ekspedycyjnym statku. Bo jakkolwiek ^Michaił Kalinin* jest pasażerską jednostką, w tym rejsie wszyscy podlegają surowym prawom ekspedycji. Nikogo dziś nie wyciągnie z łóżka gong wzywający na pierwsze śniadanie. Czesław przebąkuje wprawdzie bohatersko o zejściu do jadalni, ale z biskajską falą nie ma żartów. Głęboka, krótka, a co gorsze, boczna. Nasze pięć tysięcy ton spada w wodną bruzdę jak kamień, a wypływa na falę z lekkością piórka. W górę, w dół, w górę, w dół. I na boki. Statek trzeszczy, skrzypi, pojękuje. W kabinie ani śladu z takim trudem wypracowanego porządku. Trzeba dobrze poza- suwać szuflady w stoliku. Zawartość ich w jednej chwili gotowa znaleźć się na podłodze. Nagły przechył wytrąca mi z ręki termos. W ślad za ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|