[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK Â Â Â TAJEMNICA SKAĹY ROZBITKĂW Â Â PRZYGODY TRZECH DETEKTYWĂW Â (PrzeĹoĹźyĹ: JAN JACKOWICZ) SĹOWO OD ALFREDA HITCHCOCKA Â Witajcie, miĹoĹnicy tajemniczych zagadek! Czeka was kolejne spotkanie z najnowszymi wyczynami zadziwiajÄ
cych Trzech DetektywĂłw. Tym razem niezmordowani mĹodzi wywiadowcy pogrÄ
ĹźajÄ
siÄ po uszy w skomplikowanej aferze, najzupeĹniej niewinnie fotografujÄ
c uczestnikĂłw rodzinnego zlotu. Tego rodzaju spotkania dajÄ
zwykle okazjÄ do wesoĹej zabawy, w tym przypadku jednak pojawiajÄ
siÄ rĂłwnieĹź tajemnicze groĹşby, straszÄ
ce po nocach duchy i wilcze wycia, a takĹźe ludzie, ktĂłrzy nie ĹźyczÄ
sobie, aby robiÄ im zdjÄcia! JeĹźeli nigdy dotÄ
d nie spotkaliĹcie siÄ z mĹodymi detektywami, pozwolÄ sobie przedstawiÄ ich wam w paru sĹowach. PrzywĂłdcÄ
zgranej trĂłjki jest trochÄ zbyt... krÄpy Jupiter Jones, czyli po prostu Jupe (jak nazywajÄ
go jego koledzy), znany ze wzglÄdu na godnÄ
uwagi inteligencjÄ i bystroĹÄ umysĹu. Drugim Detektywem jest Pete Crenshaw, wysoki, doskonale umiÄĹniony i rozwiniÄty fizycznie chĹopak, ktĂłry jednak robi siÄ dziwnie nerwowy na widok byle zjawy czy ducha. Trzecim, ale bynajmniej nie ostatnim czĹonkiem grupy jest Bob Andrews, szczupĹy, delikatny, lubiÄ
cy siÄ uczyÄ chĹopiec, ktĂłry odznacza siÄ teĹź poczuciem humoru i zdolnoĹciami badawczymi. Wszyscy mieszkajÄ
w Rocky Beach, kalifornijskim miasteczku leĹźÄ
cym na wybrzeĹźu Pacyfiku niezbyt daleko od Hollywoodu. Ich Kwatera GĹĂłwna mieĹci siÄ w mieszkalnej przyczepie, sprytnie przez nich ukrytej w skĹadnicy zĹomu JonesĂłw. To jedyne w swoim rodzaju zĹomowisko naleĹźy do cioci i wuja Jupitera, ktĂłrzy sÄ
jego opiekunami. Â Ta garĹÄ informacji powinna wam na razie wystarczyÄ. Czas na przygodÄ, ktĂłra czeka na Skale RozbitkĂłw! Alfred Hitchcock ROZDZIAĹ 1 BITWA MORSKA Â Naprzeciwko ogromnej skaĹy, wznoszÄ
cej siÄ wysoko u zachodniego cypla maĹej wysepki, koĹysaĹa siÄ na dĹugiej, oceanicznej fali nieduĹźa ĹĂłdĹş z zaburtowym silnikiem. - WyglÄ
da prawie jak SkaĹa Gibraltarska - powiedziaĹ Bob Andrews. - MoĹźe i tak - odpowiedziaĹ Jupiter Jones, mierzÄ
c urwisko okiem znawcy. - Ale nie wydaje ci siÄ, Ĺźe jest odrobinÄ mniejsza? - Pewno z tysiÄ
c razy - wtrÄ
ciĹ z uĹmiechem Pete Crenshaw. - Gdyby postawiÄ jÄ
obok tamtej SkaĹy, wyglÄ
daĹaby jak kamyk! Trzej czĹonkowie mĹodzieĹźowej agencji wywiadowczej, znanej jako âTrzej Detektywiâ, zabawiali siÄ tego dnia Ĺowieniem ryb na morzu, o jakieĹ dziesiÄÄ mil na poĹudnie od kalifornijskiego miasteczka Rocky Beach. WciĹniÄty we fluoryzujÄ
cÄ
kamizelkÄ ratunkowÄ
Jupiter przypominaĹ pulchnÄ
kieĹbaskÄ z telewizyjnej reklamy. Trzeba bowiem przyznaÄ, Ĺźe sylwetka Pierwszego Detektywa, obdarzonego Ĺwietnym analitycznym umysĹem, nie kojarzyĹa siÄ z osobnikiem szczegĂłlnie wysportowanym. ByĹ nim za to wysoki, doskonale umiÄĹniony Drugi Detektyw, czyli Pete. Przystrojony w takÄ
samÄ
kamizelkÄ wyglÄ
daĹ w niej niczym Ĺźywa reklama sportowego ekwipunku. Trzeci z mĹodych detektywĂłw, Bob, ktĂłrego domenÄ
dziaĹania byĹa dokumentacja i analizy, zatopiĹ wĹaĹnie wzrok w wodzie, tak jakby miaĹ nadziejÄ, Ĺźe uporczywe wpatrywanie siÄ w gĹÄbiny przyciÄ
gnie ĹawicÄ wspaniaĹych ryb. ChĹopcy wybrali siÄ na cÄtkowane kalifornijskie okonie, ĹźerujÄ
ce w pobliĹźu bujnych wodorostĂłw, starajÄ
c siÄ przyciÄ
gnÄ
Ä ich uwagÄ za pomocÄ
Ĺźywych sardynek, przymocowanych do lekko obciÄ
Ĺźonych wÄdek. Jak dotÄ
d jednak ich wysiĹki nie znalazĹy prawie Ĺźadnego uznania u morskich drapieĹźnikĂłw. W plastikowym wiaderku z wodÄ
pĹywaĹy leniwie zaledwie trzy Ĺredniej wielkoĹci okoniki. - MĂłwiĹem wam, Ĺźe lepiej by nam poszĹo na pĹyciĹşnie koĹo Genoa Reef - poskarĹźyĹ siÄ Pete, krÄcÄ
c koĹowrotkiem z zamiarem zaĹoĹźenia na haczyk nowej przynÄty. - Powiedz, Bob, co wĹaĹciwie miaĹ na myĹli twĂłj stary, proszÄ
c nas o zrobienie paru zdjÄÄ w tej okolicy? Ojciec Boba pracowaĹ jako reporter w jednej z wychodzÄ
cych w Los Angeles popoĹudniĂłwek. - Nie powiedziaĹ mi nic konkretnego - odparĹ Bob, zajÄty wolniutkim wypuszczaniem linki, szarpniÄtej dopiero co przez jakÄ
Ĺ rybÄ. - WspomniaĹ tylko, ĹźebyĹmy wybrali siÄ we wtorek na okonie w pobliĹźe SkaĹy Ragnarsona i wziÄli ze sobÄ
mĂłj aparat. ObiecaĹ zapĹaciÄ za dobre zdjÄcia, ale nie sprecyzowaĹ, czego. Kiedy zapytaĹem go o to, rozeĹmiaĹ siÄ tylko i stwierdziĹ, Ĺźe domyĹlimy siÄ sami, co to ma byÄ, jak tylko to zobaczymy. - Co do mnie, to najbardziej interesuje mnie honorarium - oĹwiadczyĹ Jupiter. - Finanse âTrzech DetektywĂłwâ znajdujÄ
siÄ w opĹakanym stanie. JeĹźeli w najbliĹźszym czasie nie odnowimy naszych rezerw, bÄdziemy musieli harowaÄ u cioci Matyldy. - Och, tylko nie to - jÄknÄ
Ĺ Pete. Â SmÄtna perspektywa roboty, wyznaczonej przez ciociÄ Jupitera na terenie SkĹadu ZĹomu JonesĂłw sprawiĹa, Ĺźe wszyscy trzej wzdrygnÄli siÄ. TrwaĹy wĹaĹnie letnie wakacje, tradycyjnie juĹź uwaĹźane przez groĹşnÄ
ciociÄ MatyldÄ za wspaniaĹÄ
okazjÄ do wykonania róşnych prac na podwĂłrzu i wokóŠniego. Zgrana detektywistyczna paczka postanowiĹa jednak nie poddawaÄ siÄ i w inny sposĂłb zarobiÄ parÄ dolcĂłw. Dlatego wĹaĹnie w takim napiÄciu starali siÄ wywabiÄ nieuchwytne okonie z ich bezpiecznego schronienia poĹrĂłd wodorostĂłw. Gdyby udaĹo im siÄ zĹowiÄ choÄ kilkanaĹcie sztuk, otrzymaliby za nie tak im potrzebne kieszonkowe. NiewdziÄczne ryby nie okazywaĹy jednak Ĺźadnego zrozumienia dla finansowych kĹopotĂłw chĹopcĂłw. Znudzony Pete ziewnÄ
Ĺ i rozejrzaĹ siÄ bystro po otaczajÄ
cej ich bĹÄkitnej toni. W jego oczach pojawiĹ siÄ nagĹy bĹysk. - Ej, chĹopaki! - wykrzyknÄ
Ĺ podnieconym gĹosem, wskazujÄ
c rÄkÄ
w kierunku rozciÄ
gajÄ
cej siÄ w pobliĹźu wyspy. Zza jej wschodniego cypla wypĹywaĹa wĹaĹnie niska i dĹuga ĹĂłdĹş o ksztaĹtach, jakie tego rodzaju jednostkom nadawali niegdyĹ Wikingowie. W wiszÄ
cych wzdĹuĹź obu burt tarczach odbijaĹy siÄ promienie popoĹudniowego sĹoĹca. MknÄ
cy Ĺźwawo stateczek rozcinaĹ fale ostrym dziobem, zakoĹczonym rzeĹşbionÄ
w drewnie gĹowÄ
bajecznego smoka, w ktĂłrego rozwartej szeroko paszczy groĹşnie poĹyskiwaĹy ostre zÄby. ĹĂłdĹş wypeĹniali brodaci wojownicy o dzikim wyglÄ
dzie, przystrojeni w heĹmy z rogami i grube, futrzane kaftany; potrzÄ
sali w powietrzu mieczami i bojowymi toporami. Na maszcie i wysoko uniesionej rufie powiewaĹy flagi, zaĹ z gardeĹ wojownikĂłw dobywaĹy siÄ chrapliwe, wojenne okrzyki. - Tak! - powiedziaĹ Jupiter. - To na pewno to! - Tata powiedziaĹ mi, Ĺźe kupi wszystkie zdjÄcia, jakie uda siÄ nam zrobiÄ - stwierdziĹ Bob, wyciÄ
gajÄ
c aparat fotograficzny. Statek WikingĂłw niezmordowanie parĹ do przodu. Kiedy znalazĹ siÄ caĹkiem blisko, chĹopcy zobaczyli, Ĺźe w rzeczywistoĹci jest to duĹźa ĹĂłdĹş z zaburtowym motorem, ktĂłrej pokĹad i burty zostaĹy zabudowane na wzĂłr dawnych skandynawskich statkĂłw. PĹynÄĹo niÄ
nie wiÄcej niĹź szeĹciu czy siedmiu âwojownikĂłwâ, ktĂłrych brody byĹy sztuczne, a miecze wykonane z drewna i pomalowane. MijajÄ
c chĹopcĂłw, mÄĹźczyĹşni pomachali im swÄ
drewnianÄ
broniÄ
, wykrzykujÄ
c coĹ ze Ĺmiechem. W chwilÄ potem ich ĹĂłdĹş wpĹynÄĹa do maĹej zatoczki. - O co w tym wszystkim chodzi? - zamyĹliĹ siÄ gĹoĹno Pete. - Nie mam pojÄcia - odparĹ Bob - ale zrobiĹem parÄ fajnych zdjÄÄ tym przebieraĹcom. - CoĹ mi siÄ wydaje... - zaczÄ
Ĺ Jupiter, ale w tej samej chwili urwaĹ w póŠsĹowa. Zza wschodniego cypla wyspy wyĹoniĹa siÄ druga Ĺźwawo mknÄ
ca ĹĂłdĹş. - Co to za dziwolÄ
g? - zdziwiĹ siÄ Pete. Tym razem ĹĂłdĹş byĹa dĹuga i o niskich burtach. PrzypominaĹa po trosze wiosĹowÄ
szalupÄ, a po trosze indiaĹskie canoe. Jej kadĹub zbudowany byĹ z szerokich listew, dziĂłb i rufa uniesione w gĂłrÄ. NiezwykĹy stateczek mknÄ
Ĺ poruszany siĹÄ
szeĹciu unoszÄ
cych siÄ rĂłwno wioseĹ, trzymanych przez szeĹciu pokrzykujÄ
cych âIndianâ, przystrojonych w barwne piĂłropusze, brody i spodnie z koĹşlej skĂłry. - To z pewnoĹciÄ
zbijane z desek canoe CzumaszĂłw - stwierdziĹ Jupiter. - ByĹo takie indiaĹskie plemiÄ ĹźyjÄ
ce w tych stronach. Niedaleko Santa Barbara mieli wielkÄ
osadÄ, w ktĂłrej znaleziono resztki ich canoe. Najwidoczniej wypĹywali w nich na dĹuĹźsze wyprawy, Ĺźeby ĹowiÄ wieloryby i foki. Odznaczali siÄ bardzo pokojowym charakterem, a niektĂłrzy z nich mieszkali tu, na przybrzeĹźnych wyspach. - Daj spokĂłj, Jupe. Nie musisz nam robiÄ historycznego wykĹadu - zaprotestowaĹ Pete. - PamiÄtam ich z âTajemnicy ĹmiejÄ
cego siÄ cieniaâ. Pete miaĹ na myĹli jedno z prowadzonych wczeĹniej przez chĹopcĂłw dochodzeĹ, w ktĂłrym pewnÄ
rolÄ odegraĹo miejscowe plemiÄ CzumaszĂłw. - Ale nie wiedziaĹem o tym, Ĺźe mieszkali oni wĹaĹnie tu, na Skale Ragnarsona. Jupe pokrÄciĹ przeczÄ
co gĹowÄ
. - Nie, Pete, nie myĹlaĹem o tej wysepce - powiedziaĹ. - Oni zajmowali wiÄksze wyspy, trochÄ bardziej na pĂłĹnoc. - Co za róşnica, gdzie oni mieszkali!- wykrzyknÄ
Ĺ Bob. - Postarajcie siÄ lepiej unieruchomiÄ ĹĂłdkÄ, Ĺźebym mĂłgĹ jeszcze trochÄ popstrykaÄ. Aparat specjalisty od dokumentacji i analiz wycelowany byĹ w canoe i wydajÄ
cych wojenne okrzyki Indian, ktĂłrzy mknÄli, potrzÄ
sajÄ
c wĹĂłczniami w stronÄ tej samej zatoczki, w ktĂłrej przed chwilÄ
wylÄ
dowali Wikingowie. Dobiwszy do brzegu, Indianie natychmiast rzucili siÄ do pozorowanej bitwy z Wikingami, ktĂłrej stawkÄ
byĹo zapewne panowanie nad SkaĹÄ
Ragnarsona. ZatrzepotaĹy chorÄ
giewki, uderzyĹy o siebie miecze i wojenne topory. ZakoĹysaĹy siÄ piĂłropusze i w kierunku kryjÄ
cych siÄ za tarczami WikingĂłw poszybowaĹy indiaĹskie wĹĂłcznie. KaĹźdy z wojownikĂłw miaĹ wetkniÄty za pas kawaĹek pĹĂłtna, Indianie - pĹĂłtno czerwone. Wikingowie - biaĹe. KaĹźdy z walczÄ
cych staraĹ siÄ wyrwaÄ przeciwnikowi tÄ jego âflagÄâ, a potem rzucaĹ siÄ pÄdem w kierunku gĂłrujÄ
cego nad wyspÄ
urwiska. PrzyglÄ
dajÄ
cy siÄ ze swej ĹĂłdki trzej chĹopcy ze Ĺmiechem zachÄcali zmagajÄ
cych siÄ na brzegu przeciwnikĂłw: Pete i Bob kibicowali Indianom, Jupiter ponaglaĹ WikingĂłw. Kiedy bitwa przeniosĹa siÄ w pobliĹźe wielkiej skaĹy na zachodnim cyplu. Bob zaĹoĹźyĹ do aparatu nowÄ
rolkÄ. - ChĹopaki, podpĹyĹcie trochÄ bliĹźej wyspy! JeĹźeli uda siÄ nam zĹapaÄ w obiektyw caĹÄ
bitwÄ, gazeta potraktuje zdjÄcia jako wielkÄ
osobliwoĹÄ i tata kupi ich wiÄcej. - DoskonaĹy pomysĹ - zgodziĹ siÄ Jupiter. W chwilÄ potem zawarczaĹ motor. Pete chwyciĹ za ster i skierowaĹ ĹĂłdkÄ do wejĹcia do zatoczki. Bob strzelaĹ teraz jedno zdjÄcie za drugim aĹź do koĹca bitwy, zakoĹczonej zwyciÄstwem WikingĂłw, ktĂłrzy wdrapali siÄ na sam czubek skaĹy, dzierĹźÄ
c w dĹoniach wszystkie czerwone flagi. StanÄ
wszy na szczycie, zaczÄli wymachiwaÄ nimi, a takĹźe powiewaÄ wĹasnymi, biaĹymi proporczykami. Na wyspie zapanowaĹa ogĂłlna wesoĹoĹÄ, zaĹ niedawni wrogowie gratulowali sobie nawzajem walecznej postawy. Bob opuĹciĹ aparat. SiedzÄ
cy w ĹĂłdce chĹopcy zaczÄli ze Ĺmiechem komentowaÄ obejrzanÄ
dopiero co zabawnÄ
scenÄ na wyspie. Ich wesoĹe gĹosy zamilkĹy nagle, kiedy Jupiter przypadkiem obejrzaĹ siÄ za siebie. - Pete! Bob! TuĹź obok koĹysaĹa siÄ, dotykajÄ
c niemal burty ich ĹĂłdki, jeszcze jedna ĹĂłdĹş! ROZDZIAĹ 2 PUSTA ĹĂDKA Â MaĹa motorĂłwka sunÄĹa powolutku prosto na nich, a w koĹcu uderzyĹa lekko o burtÄ ich ĹĂłdki, podskoczyĹa na falujÄ
cej Ĺagodnie wodzie zatoki i jeszcze raz dotknÄĹa ich Ĺodzi. - Ona dryfuje z prÄ
dem - powiedziaĹ Pete. - Motor jest wyĹÄ
czony. - I nikogo w niej nie ma! - zawoĹaĹ Bob. - Popatrzcie, ciÄ
gnie siÄ za niÄ
w wodzie jakaĹ cuma czy linka kotwiczna. MusiaĹa po prostu skÄ
dĹ siÄ urwaÄ. Pete przyciÄ
gnÄ
Ĺ do siebie i obejrzaĹ poszarpany koniec linki. - Na pewno nie zostaĹa odciÄta. WyglÄ
da tak, jakby siÄ przetarĹa o coĹ, kiedy kotwica byĹa na dnie. MoĹźe o jakÄ
Ĺ skaĹkÄ albo o betonowe nabrzeĹźe, lub coĹ w tym rodzaju. Jupiter w milczeniu przepatrywaĹ swym bystrym wzrokiem wnÄtrze pustej Ĺodzi. Nagle wyciÄ
gnÄ
Ĺ rÄkÄ w kierunku nadburcia na wysokoĹci Ĺrodkowej Ĺawki. - Popatrzcie, chĹopaki. Na tÄ dulkÄ i koĹo Ĺawki! Jego dwaj koledzy przyjrzeli siÄ z uwagÄ
ciemnej plamie, widocznej na szarej, metalowej dulce na wiosĹa, i tuĹź obok, na krawÄdzi burty. W popoĹudniowym sĹoĹcu plamy przypominaĹy rozmazanÄ
, ciemnoczerwonÄ
, niemal czarnÄ
farbÄ. - Ttto wyglÄ
da jjak... - zajÄ
knÄ
Ĺ siÄ Pete drĹźÄ
cym z przejÄcia gĹosem. - Krew! - dokoĹczyĹ za niego Bob. - Tak - kiwnÄ
Ĺ gĹowÄ
Jupiter. - Tak, jakby ktoĹ siÄ skaleczyĹ, albo... - krÄpy szef detektywistycznej paczki zawiesiĹ z wahaniem gĹos i powiĂłdĹ wzrokiem po twarzach kolegĂłw - ...albo moĹźe przewrĂłciĹ siÄ i rozbiĹ sobie o tÄ dulkÄ gĹowÄ. Pete przyciÄ
gnÄ
Ĺ pustÄ
ĹĂłdĹş tak, Ĺźe stanÄĹa burta w burtÄ z ich wĹasnÄ
. Wszyscy trzej z zainteresowaniem zaczÄli oglÄ
daÄ jej wnÄtrze. Zobaczyli przymocowanÄ
do dna w pobliĹźu Ĺrodkowej Ĺawki skrzynkÄ na osprzÄt, wiadro wody z pĹywajÄ
cÄ
w niej grubÄ
warstwÄ
zdechĹych sardynek, otwarty pojemnik na lunch, w ktĂłrym widaÄ byĹo kilka nie zjedzonych kanapek i jabĹko, wreszcie duĹźych rozmiarĂłw kamizelkÄ ratunkowÄ
takiego samego rodzaju jak te, ktĂłre chĹopcy mieli na sobie. - Jest wszystko - powiedziaĹ w namysĹem Jupiter - oprĂłcz wÄdki i koĹowrotka. - Jupe? - odezwaĹ siÄ niepewnie Bob. - Tam, pod ĹawkÄ
... Widzisz to? Czy to kapelusz? Pete jednÄ
rÄkÄ
mocniej przyciÄ
gnÄ
Ĺ dryfujÄ
cÄ
ĹĂłdkÄ, drugÄ
zaĹ siÄgnÄ
Ĺ pod jej ĹrodkowÄ
ĹawkÄ. W chwilÄ potem wydobyĹ stamtÄ
d podobnÄ
do kaptura rybackÄ
czapÄ z obwisĹymi brzegami, z rozdarciem z jednej strony. WidaÄ byĹo na niej kilka plam, takich samych, jak na nadburciu. - WyglÄ
da na to, chĹopaki - zabrzmiaĹ powaĹźny gĹos Jupitera - Ĺźe ktoĹ porzÄ
dnie oberwaĹ w tej ĹĂłdce. Nasuwa siÄ pytanie: gdzie ona siÄ znajdowaĹa w chwili, gdy wydarzyĹ siÄ ten wypadek? - Co chcesz przez to powiedzieÄ, szefie? - nachmurzyĹ siÄ Pete. - Jakie znaczenie moĹźe mieÄ to, gdzie ona wtedy byĹa? - Jupe zastanawia siÄ, czy ta ĹĂłdĹş znajdowaĹa siÄ w tym momencie gdzieĹ na peĹnym morzu, czy teĹź staĹa przycumowana do brzegu - odezwaĹ siÄ Bob. - To rzeczywiĹcie sprawa o kapitalnym znaczeniu. - No i czy ten amator ryb byĹ w niej wtedy sam - dodaĹ po chwili Jupiter. - Chodzi mi o to, czy podpĹynÄĹa do niego jakaĹ inna ĹĂłdĹş, aby zabraÄ go na lÄ
d dla udzielenia mu pomocy, pozostawiajÄ
c jego ĹĂłdkÄ dryfujÄ
cÄ
bez opieki po oceanie? Czy teĹź moĹźe jej wĹaĹciciel po prostu... wypadĹ za burtÄ? Pete i Bob wymienili trwoĹźliwe spojrzenia. - Albo teĹź - podjÄ
Ĺ Jupiter - w tej ĹĂłdce byĹ prĂłcz niego jeszcze ktoĹ inny? Pete zbladĹ. - MyĹlisz, Ĺźe ten czĹowiek mĂłgĹ zostaÄ zammmordowany? - Nie wyciÄ
gajmy tak prÄdko wnioskĂłw - odparĹ z namysĹem Jupiter. - To, co tu widaÄ, moĹźe byÄ tylko rezultatem przypadkowego zbiegu okolicznoĹci. Przez chwilÄ trzej chĹopcy siedzieli w milczeniu, wpatrujÄ
c siÄ w pustÄ
ĹĂłdkÄ i widoczne w niej brunatne plamy. - MoĹźe ta ĹĂłdĹş naleĹźy do ktĂłregoĹ z przebieraĹcĂłw, ktĂłrzy zabawiajÄ
siÄ tam, na wyspie - odezwaĹ siÄ w koĹcu Bob. - Mam na myĹli tych WikingĂłw i Indian. KtĂłryĹ z nich mĂłgĹ siÄ skaleczyÄ albo przytrafiĹo mu siÄ jakieĹ inne nieszczÄĹcie. - Tak, to jest moĹźliwe - przytaknÄ
Ĺ Jupiter. - ProponujÄ, ĹźebyĹmy siÄ dowiedzieli, czy tak rzeczywiĹcie byĹo. RzekĹszy to, wraz z Bobem chwyciĹ wystrzÄpionÄ
linkÄ od pustej ĹĂłdki, Pete zaĹ uruchomiĹ motor i skierowaĹ ich wĹasnÄ
ĹĂłdĹş w kierunku brzegu. Indianie i Wikingowie zaczÄli juĹź gromadnie schodziÄ z wysokiej skaĹy z powrotem ku zatoce, wywijajÄ
c radoĹnie wojennymi proporczykami i poklepujÄ
c po plecach niedawnych przeciwnikĂłw. NiektĂłrzy z nich zauwaĹźyli Boba i jego aparat. Kiedy chĹopcy przybliĹźyli siÄ do brzegu zatoczki, na ktĂłrym leĹźaĹy wyciÄ
gniÄte z wody Ĺodzie WikingĂłw i CzumaszĂłw, przebieraĹcy zaczÄli pokrzykiwaÄ: - Hej, zrĂłb nam zdjÄcie! - ChodĹş tu na brzeg, bÄdziemy ci pozowaÄ! - Najpierw Indianom! - Nie, Wikingom! To my zwyciÄĹźyliĹmy! - ChodĹşcie tu wszyscy trzej, zapraszamy na poczÄstunek! ĹmiejÄ
c siÄ, trzej chĹopcy pomachali im w odpowiedzi rÄkami. - Czy ta ĹĂłdka naleĹźy do ktĂłregoĹ z was? - zawoĹaĹ gĹoĹno Jupiter, nie czekajÄ
c, aĹź ĹĂłdĹş dobije do brzegu. - Nie, ona nie jest nasza! - odkrzyknÄ
Ĺ mu ktĂłryĹ z WikingĂłw. - ChodĹşcie tu, zrĂłbcie nam jeszcze parÄ zdjÄÄ! - zawoĹaĹ jakiĹ mÄĹźczyzna przebrany za Indianina. Aby zachÄciÄ Boba, kilku przebieraĹcĂłw zaczÄĹo przybieraÄ groĹşne pozy, zamierzajÄ
c siÄ na przeciwnikĂłw toporami albo przykĹadajÄ
c im groty wĹĂłczni do gardeĹ. Bob wyszczerzyĹ zÄby w szerokim uĹmiechu i pstryknÄ
Ĺ parÄ razy swym aparatem, kierujÄ
c obiektyw na te grupki wojownikĂłw, ktĂłre wydaĹy mu siÄ bardziej interesujÄ
ce od innych. Na niewielkim pĹaskowyĹźu, przylegajÄ
cym urwistym brzegiem do wĂłd zatoki, ujrzaĹ kilka rzÄdĂłw namiotĂłw, a wokóŠwielkiego ogniska uwijaĹy siÄ kobiety i dzieci, przygotowujÄ
c piknikowe wiktuaĹy. Bob zrobiĹ jeszcze jakieĹ zdjÄcia, starajÄ
c siÄ zmieĹciÄ w obiektywie jak najwiÄksze poĹacie caĹej, pozbawionej zadrzewienia wyspy. - Pospiesz siÄ - ponagliĹ go Pete - bo inaczej nie starczy nam czasu na zĹowienie choÄ paru ryb i zostaniemy bez grosza. - To juĹź ostatnie klatki z tej rolki - odparĹ Bob. - Przykro mi, Pete, ale myĹlÄ, Ĺźe powinniĹmy natychmiast odholowaÄ stÄ
d tÄ pustÄ
ĹĂłdkÄ - powiedziaĹ Jupiter. - Jej wĹaĹcicielowi mogĹo siÄ przydarzyÄ coĹ naprawdÄ strasznego. - MoĹźe daĹoby siÄ wezwaÄ przez radio policjÄ - zasugerowaĹ Pete. - KtĂłraĹ z tych Ĺodzi na brzegu ma byÄ moĹźe radiotelefon. - Ĺwietny pomysĹ, Pete - wykrzyknÄ
Ĺ Jupiter, a potem odwrĂłciĹ siÄ ku niedawnym wojownikom, przemienionym w uczestnikĂłw wesoĹego pikniku. - Przepraszam panĂłw, czy to sÄ
wasze Ĺodzie? Kilka osĂłb odpowiedziaĹo mu skinieniem gĹowy. - Czy ktoĹ z was ma w swojej Ĺodzi radiotelefon? - Niestety, nie - odkrzyknÄ
Ĺ mu jakiĹ Indianin. - MĂłj jest zepsuty! - zawoĹaĹ ktĂłryĹ z WikingĂłw. Bob pstryknÄ
Ĺ ostatnie zdjÄcie. - Nie mam juĹź ani jednej wolnej klatki. Co robimy, pĹyniemy na ryby czy z powrotem do portu? - Chyba bÄdziemy musieli odholowaÄ do brzegu tÄ ĹĂłdĹş - mruknÄ
Ĺ z ponurÄ
minÄ
Pete. - To jest w tej chwili najwaĹźniejsza rzecz do zrobienia - stwierdziĹ stanowczo Jupiter. - Nie jest wykluczone, Ĺźe ktoĹ znalazĹ siÄ w niebezpieczeĹstwie i straszliwie potrzebuje pomocy. Nie tracÄ
c ni chwili dĹuĹźej, chĹopcy przywiÄ
zali kotwicznÄ
linkÄ pustej ĹĂłdki do rufy wĹasnej motorĂłwki i siedzÄ
cy u steru Pete wziÄ
Ĺ kurs w kierunku brzegu. Mieli do pokonania spory kawaĹ drogi, toteĹź od czasu do czasu Jupiter spoglÄ
daĹ niecierpliwie na zegarek, tak jakby chciaĹ w ten sposĂłb przyspieszyÄ mozolne pokonywanie kolejnych grzbietĂłw dĹugiej, oceanicznej fali. Nic nie wyszĹo z rozglÄ
dania siÄ za jakÄ
Ĺ ĹodziÄ
z radiotelefonem. Bob wykorzystaĹ ten czas na wyczyszczenie paru okoni, ktĂłre udaĹo siÄ im zĹowiÄ. - Mamy ich przynajmniej tyle, Ĺźe powinno wystarczyÄ kaĹźdemu z nas na kolacjÄ - powiedziaĹ z wesoĹym uĹmiechem. CiÄ
gniÄta na holu pusta ĹĂłdka dziaĹaĹa niczym potÄĹźny hamulec, toteĹź kiedy dotarli wreszcie do jachtowego portu w Rocky Beach, byĹo juĹź po czwartej. - Ej, chĹopaki - powiedziaĹ siedzÄ
cy przy sterze Pete. - Czy to przypadkiem nie komendant Reynolds stoi tam koĹo basenu na nabrzeĹźu? Jupiter i Bob jak na komendÄ odwrĂłcili gĹowy we wskazanym przez Pete'a kierunku. - W dodatku ma ze sobÄ
paru swoich ludzi! - wykrzyknÄ
Ĺ Bob. I rzeczywiĹcie, w miarÄ zbliĹźania siÄ do dĹugiego nabrzeĹźa, przy ktĂłrym cumowaĹa wiÄkszoĹÄ prywatnych motorĂłwek i jachtĂłw, coraz wyraĹşniej widzieli masywnÄ
sylwetkÄ szefa policji w Rocky Beach. Wraz z trzema umundurowanymi funkcjonariuszami zajÄty byĹ rozmowÄ
z jakÄ
Ĺ szczupĹÄ
, ubranÄ
w modnÄ
, zielonÄ
sukniÄ kobietÄ
, najwyraĹşniej mocno czymĹ wzburzonÄ
. Co chwila spoglÄ
daĹa ku morzu, ocierajÄ
c przy tym oczy, a jej rude wĹosy taĹczyĹy bezustannie w ostrym, popoĹudniowym sĹoĹcu. - Znacie tÄ paniÄ
? - zapytaĹ Pete. - Nie widziaĹem baby nigdy w Ĺźyciu - odparĹ Bob - ale ona gapi siÄ proĹciutko w naszÄ
ĹĂłdkÄ, tak jakby czekaĹa na nas! ...
[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|