[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALEKSANDER DUMAS JÓZEF BALSAMO PROLOG GÓRA GRZMOTÓWNa lewym brzegu Renu, kilka mil od cesarskiego miasta Wormacji, w pobliżu źródeł niewielkiej rzeczki Selz rozpoczyna się pasmo gór, których najeżone wierzchołki zdają się biec ku północy niby spłoszone stado bawołów niknące we mgle. Góry te panują nad okolicą prawie pustą, a nazwy biorą bądź od kształtów, jakie przypominają, bądź od legend, jakie są z nimi związane. Jest więc tu i „Krzesło Królewskie" i „Góra Dzikich Róż", jest „Skała Sokołów" i. „Szczyt Wężowy". Na granitowym wierzchołku najwyższej z nich — zwanej „Górą Grzmotów" — znajdują się prastare ruiny. Kiedy wieczór pogłębia cienie dębów, a ostatnie promienie zachodzącego słońca złocą wierzchołki olbrzymów, rzekłbyś, że cisza zstępuje z wysokości nieba w dolinę, że jakaś niewidzialna a wszechmocna ręka rozwiesza ponad znużonym światem błękitnawy welon . usiany gwiazdami. I wtedy wszystko zwolna ucicha, wszystko zasypia powoli na ziemi i w powietrzu. Pośród tej uroczystej ciszy tylko rzeczka Selz, czyli Selzbach, jak ją nazywają- okoliczni mieszkańcy, płynie niestrudzona w cieniu nadbrzeżnych jodeł. Ani dzień, ani noc nie powstrzymują jej biegu, jej przeznaczeniem jest Ren, jej dno jest czyste, trzciny giętkie, głazy tak szczelnie otulone miękkimi mchami i porostami, że fale nie zakłócają ciszy jej doliny — od źródeł w Morsheim aż do Freiwenheim, gdzie kończy swój bieg. Nieco powyżej źródeł, od Albisheim do Kircheim-Poland, wije się wyboista droga wyżłobiona między skałami. Poza Danenfels droga ta zmienia się w wąską ścieżynę i niknie u stóp Góry Grzmotów. Kiedy podróżny, niewidoczny z doliny nawet w biały dzień, przejeżdża tędy wśród gęstych dębów na koniu obwieszonym dzwonkami jak muł hiszpański, to nie słychać dźwięku dzwonków; nie widać też ozdób na koniu, ponieważ ani jeden promień słońca nie może- przebić się przez gąszcz liści. Tak bardzo gęstwina leśna tłumi dźwięki, a cienie gaszą barwy. I chociaż teraz na najwyższych wierzchołkach znajdują się obserwatoria, chociaż 'najbardziej fantastyczne legendy wzbudzają zaledwie uśmiech powątpiewania., to jednak dziś jeszcze pustkowie to wywołuje lęk połączony z uczuciem czci dla tych okolic. Kilka nędznych chałup oddalonych od sąsiednich wsi zdaje się istnieć po to tylko, aby świadczyć o obecności człowieka w tej tajemniczej krainie. Szóstego maja 1770 roku, kiedy słońce zachodziło za wieżę katedry sztrasburskiej, jakiś człowiek jadący z Moguncji zbliżał się do wioski Danenfels. Jechał pod górę ścieżką, a straciwszy jej ślad w zaroślach, zsiadł z konia i uwiązał go za uzdę do najbliższej jodły. Zwierzę zarżało niespokojnie, a las odpowiedział drżeniem gałęzi. — No, no — rzekł podróżny. — Uspokój się, wiemy Dżeridzie. Zrobiliśmy dwanaście mil i ty przynajmniej stanąłeś już u celu. To powiedziawszy, objął oburącz głowę zwierzęcia i przysunął twarz do jego parujących nozdrzy. — Żegnaj, dzielny rumaku, bo może cię już nie zastanę tutaj, żegnaj, wierny towarzyszu! Rumak wstrząsnął jedwabistą grzywą, uderzył nogą w ziemię i zarżał, jak gdyby był w pustyni i czuł zbliżanie się lwa. Podróżny poruszył głową jakby potakując. — Nie mylisz się, Dżeridzie, niebezpieczeństwo jest blisko. Widocznie jednak nie zamierzał walczyć z tym niebezpieczeństwem, bo wydobył z olstrów dwa wspaniałe pistolety z cyzelowanymi lufami, o pozłacanych kolbach, wyjął z nich naboje i kule wraz z prochem rzucił na trawę. Uczyniwszy to schował na powrót pistolety do olstrów. Następnie odpiął szpadę o stalowej rękojeści, okręcił ją pasem i podłożył pod siodło, Wreszcie strząsnął kurz z butów, przeszukał kieszenie, wyjął z nich nożyczki oraz scyzoryk w oprawie z konchy perłowej i cisnął to wszystko poza siebie nie patrząc, gdzie upadło. Raz jeszcze pogłaskał Dżerida, odetchnął pełną piersią i po daremnych poszukiwaniach ścieżki puścił się w gęsty las. Podróżny wyglądał na lat trzydzieści. Wzrostu więcej niż średniego, dobrze zbudowany, szczupły i zgrabny, miał na sobie czarną kurtkę podróżną z aksamitu, spod której widać było haftowaną kamizelkę. Strój ten uzupełniały obcisłe spodnie i czarne, lakierowane baty. Twarz o rysach ruchliwych, znamionujących typ południowy, tchnęła siłą i bystrością Spojrzenie zdawało się przenikać do głębi duszy, usta duże, kształtne, osłaniały piękne zęby, których olśniewającą biel podkreślała ciemna cera. Zaledwie podróżny uszedł kilka kroków, usłyszał gwałtowne i niecierpliwe bicie kopytami o ziemię. W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz powstrzymał się. Wspiął się tylko na palce, aby zobaczyć, co się stało z koniem. Dżerida jednak już nie było. Znikł jakby uprowadzony niewidzialną ręką. Podróżny zmarszczył czoło, po czym uśmiechnąwszy się z lekka poszedł w głąb lasu. Tu i ówdzie przedostawały się jeszcze przez gałęzie ostatnie blaski światła dziennego. Wkrótce jednak ciemność ogarnęła idącego całkowicie. W obawie, że zabłądzi, zatrzymał się. — Do Danenfels — powiedział głośno — droga była jeszcze możliwa. — Z Danenfels dojechałem do Czarnego Wrzosowiska ledwie widoczną ścieżką. Z Czarnego Wrzosowiska dotarłem tutaj bezdrożem, ale las był jeszcze widoczny. Teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic. Zaledwie wymówił te słowa, na wpół po francusku, na wpół dialektem sycylijskim, gdy pięćdziesiąt kroków przed nim zajaśniało światło. — Dziękuję! — rzekł. — Teraz pójdę za tym światłem. Światełko tymczasem posuwało się równomiernie naprzód. Podróżny uszedł ze sto kroków i naraz ze drżeniem usłyszał obok siebie cichy szept. — Nie odwracaj się — dobiegł go głos z prawej strony — bo zginiesz! — Dobrze — odpowiedział podróżny spokojnie. — Nie mów nic — zabrzmiał głos z lewej strony — bo umrzesz! Podróżny skłonił głowę w milczeniu. — Jeżeli się boisz — odezwał się głos trzeci, jakby spod ziemi — jeżeli ci brak odwagi, wracaj, skąd przychodzisz. Podróżny uczynił tylko ruch ręką i szedł dalej w milczeniu). Noc była ciemna, las gęsty. Pomimo światła, które go prowadziło, podróżny potykał się co chwila. Tak szedł prawie godzinę. Nagle światło znikło. Podróżny wydostał się z lasu. Podniósł oczy w górę: na ciemnym lazurze nieba błyszczały gwiazdy. Szedł dalej naprzód. Naraz wynurzyły się przed nim z ciemności ruiny starego zamczyska. W tej samej chwili potknął się, a na skroniach poczuł mokrą przepaskę, która mu zasłoniła oczy. Odtąd nie widział nawet ciemności. Jednakże musiał się tego spodziewać, nie stawiał bowiem żadnego oporu — wyciągnął tylko rękę, jak ślepy szukający przewodnika. Jego wyciągnięta dłoń ujęła zimną kościstą rękę. Podróżny nie zadrżał. Nagle dłoń puściła jego rękę, przepaska spadła z oczu i podróżny stanął: znajdował się na szczycie Góry Grzmotów. TEN, KTÓRY JESTPośrodku polany, otoczonej starymi brzozami wznosiły się ruiny jednego z tych zamków, które panowie feudalni budowali niegdyś w czasie wypraw krzyżowych. Otworzywszy oczy, podróżny znalazł się przed omszałymi i wilgotnymi schodami portyku zamczyska. Na pierwszym stopniu stało widmo o kościstej ręce, które go tutaj przyprowadziło. Wskazało ono podróżnemu wysoką komnatę, do której przez dziurawe sklepienie przebijało się tajemnicze światło. Widmo bezszelestnie przesunęło się po schodach i zagłębiło w ruinach. Podróżny podążył za nim. W tej samej chwili z hałasem i brzękiem zamknęły się drzwi portyku. Przy wejściu do okrągłej, pustej komnaty, przybranej czarno i oświetlonej trzema zielonymi lampami, widmo zatrzymało się. Podróżny stanął również. — Otwórz oczy! — rozkazało widmo. — Widzę wszystko — odparł przybysz. Wówczas widmo wydobyło spod całuna szpadę i uderzyło nią w kolumnę z brązu. Na ten odgłos uniosły się płyty kamiennej podłogi i ukazał się legion widm, uzbrojonych w szpady. Zasiadłszy na kamiennych ławach fantomy zamarły w bezruchu. W pierwszym rzędzie było siedem miejsc, z których część zajmowały postacie ważniejsze zapewne znaczeniem, jedno zaś było puste.. Widmo siedzące pośrodku podniosło się. — Ilu nas jest, bracia? — Trzystu — odrzekły widma. — Trzystu — podjął przewodniczący — z których każdy jest przedstawicielem sześciu tysięcy stowarzyszonych. Trzysta szpad, które równają się trzem milionom sztyletów. Po czym zwrócił się do podróżnego: — Czego pragniesz? — Światła — odpowiedział przybyły. — Ścieżka wiodąca na górę ognistą jest twarda i ostra. Nie boisz się na nią wstąpić? — Niczego się nie boję. — Pamiętaj, że stąd nie ma powrotu. Zastanów się dobrze. — Zatrzymam się dopiero u celu. — Czyś gotów złożyć przysięgę? — Przysięgnę. Przewodniczący podniósł rękę i głosem uroczystym rzekł: — „Przysięgam na Boga Ukrzyżowanego, że zerwę wszelkie więzy, łączące mnie z ojcem, matką i każdą istotą, której winien jestem wierność i posłuszeństwo". Podróżny powtórzył te słowa, widmo zaś ciągnęło dalej: — „Przysięgam, że wyjawię nowemu zwierzchnikowi wszystko, com widział, com czytał i słyszał. Przewodniczący zamilkł, a podróżny znowu powtórzył te słowa. — „Czcij i poważaj aqua toffana — podjął nie zmieniając głosu przewodniczący — truciznę jako środek niezbędny do usunięcia tych, którzy chcą upodlić prawdę. W imię Ojca . Syna, i Ducha Świętego. Podróżny z siłą i spokojem wypowiedział przysięgę do końca. — A teraz — dodał przewodniczący — włóżcie mu na głowę świętą opaskę. Dwa widma zbliżyły się do przybysza i zawiązały mu na czole jasnożółtą wstążkę, przetykaną srebrem, z wizerunkiem Matki Boskiej Loretańskiej, po czym odsunęły się od niego. — Czego żądasz? — zapytał przewodniczący. — Ręki żelaznej, ognistego miecza i diamentowych wag —- odparł podróżny. — Do czego pragniesz ich użyć? — Ażeby zdusić tyranię. Ażeby ważyć losy ludzkości. — Czy gotów jesteś poddać się próbom? — Gotów jestem w każdej chwili. — Odwróć się — rozkazał przewodniczący. Przybysz spełnił żądanie i znalazł się naprzeciw człowieka bladego jak śmierć, okutego w kajdany, z zakneblowanymi ustami. — Oto zdrajca! — mówił przewodniczący. — Złożył on przysięgę, taką jak ty przed chwilą, a potem wydał tajemnicę Zakonu. Na co zasłużył? — Na śmierć! Trzysta głosów powtórzyło: — Na śmierć! W tej chwili skazanego zaciągnięto w głąb sali. Po krótkim szamotaniu rozległo się głuche uderzenie. Potem przybysz usłyszał odgłos upadającego ciała i ostatnie przedśmiertne rzężenie. — Sprawiedliwości stało się zadość — powiedział przewodniczący do zebranych, pochłaniających wzrokiem to przerażające widowisko, — Czy pochwalasz wykonanie wyroku, jakiego byłeś świadkiem? — Pochwalam, jeżeli dotknął istotnie winnego — odparł podróżny. — I wypijesz za śmierć każdego, który jak ten zdradzi tajemnice naszego świętego stowarzyszenia? — Wypiję. — Przynieście czarę. Jeden z oprawców zbliżył się i podał przybyszowi czerwony i ciepły napój w czaszce ludzkiej. Przybysz wziął czaszę i wychylił ją do ostatniej kropli. Szmer podziwu przebiegł wśród obecnych. — Dobrze — rzekł przewodniczący. — Podajcie pistolet. Jedno z widm podało pistolet, kulę ołowianą i ładunek prochu. — Przyrzekasz posłuszeństwo bezwzględne dla świętego zakonu, nawet gdybyś miał działać przeciw samemu sobie? — Przyrzekam. — Jakikolwiek rozkaz otrzymasz, usłuchasz go natychmiast i bez wahania? — Natychmiast i bez wahania. — Weź ten pistolet i nabij go! Przybysz wziął pistolet, wsypał proch w lufę i włożył kulę, przybił ją stemplem i podsypał panewkę. — Nabity — rzekł zimno. — Co mam z nim uczynić? — Odwiedź kurek. Przyłóż lufę do czoła. I ten rozkaz został wykonany. — Strzelaj! Błysnął ogień, ale proch spalił się i powietrzem nie wstrząsnął huk. Okrzyk podziwu rozległ się wśród zebranych. Lecz nie dość było tych prób. Widma zawołały. — Sztylet! Żądamy sztyletu! — Podajcie zatem sztylet — zadecydował przewodniczący. — Nie trzeba — rzekł z pogardą przybysz. — Jak to nie trzeba?! — wrzasnęły widma. — Co przez to rozumiesz? — zawołał przewodniczący. — Znam wszystkie wasze tajemnice. Powiadam wam, że człowiek zamordowany nie umarł; że krew,, którą piłem, to wino; że kule i proch wypadły z lufy, kiedy odwodziłem kurek. Zabierzcie tę broń nieużyteczną, prawdziwie silni jej się nie ulękną. Okrzyk wściekłości wzbił się pod sklepienie. —: Kim jesteś?! — spytało naraz trzysta głosów, a jednocześnie dwadzieścia szpad błysnęło w rękach widm i skierowało się ku piersi nieznajomego. Lecz on, spokojny, wzniósł głowę wstrząsając włosami i zawołał: — Ego sum qui sum!... Ja jestem ten, który jest.. I powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Pod wpływem tego wzroku, pełnego siły, szpady opadły. — Skąd przybywasz? Kim jesteś?. — Dobrze — odparł nieznajomy — powiem wam, kim jestem, lecz powiem najpierw, kim wy jesteście. Widma zadrżały, szpady zadźwięczały znów w rękach, kierując się ku piersi podróżnego. On zaś mówił dalej: - — Ty — zwrócił się do przewodniczącego — ty, który się masz za boga, jesteś tylko jego zwiastunem; tobie, przedstawicielu lóż szwedzkich, powiem zaraz twoje imię: Swedenborgu, czy aniołowie nie mówili ci, że ten, którego się spodziewasz, nadchodzi?... — To prawda — odrzekł przewodniczący — powiedzieli mi o tym. — Po lewej stronie masz przedstawiciela loży angielskiej. Pozdrawiam cię, milordzie! Szpady znów opadły. Oburzenie ustąpiło miejsca podziwowi. — A ty, kapitanie — ciągnął nieznajomy zwracając się do widma po lewej stronie przewodniczącego — w jakim to porcie pozostawiłeś swój piękny statek, który uwielbiasz jak kochankę? Potem zwracając się do widma z prawej strony, nieznajomy mówił dalej: — Na ciebie kolej proroku z Zurychu. Spójrz mi w oczy, czy w rysach mojej twarzy nie dostrzegasz świadectwa mego posłannictwa? Zapytany cofnął się o krok. — No, a ty, potomku Pelazgów — zwrócił się nieznajomy do swojego sąsiada — czy chcesz po raz drugi wypędzać Maurów z Hiszpanii? Zagadnięte przez przybysza piąte z kolei widmo stało nieruchomo, w milczeniu. — A mnie — zapytało nieznajomego szóste widmo — mnie nic nie masz do powiedzenia? — Chcesz tego? — odparł przybysz przeszywając go do głębi wzrokiem. — Czy chcesz, żebym ci powiedział to, co Chrystus powiedział Judaszowi? Zapytany zbladł jak płótno. — Zapominasz o przedstawicielu Francji — odezwał się przewodniczący. — Nie ma go tutaj — rzekł nieznajomy. A ty wiesz o tym dobrze, ponieważ miejsce jego jest niezajęte. — Młody jesteś — powiedział przewodniczący — a mówisz z powagą wtajemniczonego. Zuchwalstwo bałamuci tylko niezdecydowanych oraz ignorantów. Uśmiech najwyższej pogardy pojawił się na ustach przybysza. — To wy wszyscy jesteście niezdecydowani — rzekł — bo nie możecie mieć władzy nade mną; jesteście też ciemni, albowiem nie wiecie, kto jestem, kiedy ja przeciwnie, wiem o was wszystko i wszystkiego mógłbym dokonać śmiałością. Lecz po cóż śmiałość temu, kto jest wszechmocny? — Daj nam dowód tej wszechmocy! — Kto was tu zwołał? — zapytał nieznajomy. — Koło najwyższe! — Nie bez powodu — rzekł przybysz, zwracając się do przewodniczącego i pięciu jego towarzyszy — nie bez powodu przybyliście tu: ty ze Szwecji, ty z Londynu, ty z Nowego Jorku, ty z Zurychu, ty z Madrytu, a ty z Warszawy. — Zebraliśmy się tu — odparł przewodniczący — na spotkanie założyciela tajemniczego państwa na Wschodzie, który złączył obie. półkule we wspólnocie wierzeń i który związał w braterskim uścisku ręce ludzkości. — Czy macie taki znak, po którym możecie go poznać? — Mamy — odpowiedział przewodniczący. — Bóg za pośrednictwem aniołów raczył mi go odkryć. — Jaki to znak? Powiedz. Przewodniczący zawahał się, po czym rzekł: — Będzie miał na piersiach brylantową gwiazdę, a na niej błyszczące trzy pierwsze litery godła jemu tylko znanego: L.P.D. Przybysz szybkim ruchem rozpiął krótką kamizelkę. Na koszuli z cienkiego batystu ukazała się jaśniejąca tysiącem ogni gwiazda brylantowa a na niej trzy lśniące litery z rubinu. — ON! — wykrzyknął z przerażeniem przewodniczący. — Czyżby to był ON?! — ON, którego świat oczekuje! — zawołali z niepokojem inni. — Wielki Kopt! — powiedziało półgłosem trzysta widm. — I cóż? — rzekł z triumfem nieznajomy. — Czy uwierzycie mi teraz, gdy wam po raz drugi powiem: jestem ten, który jest...? — Wierzymy odpowiedziały widma. — Rozkazuj, mistrzu! — dodał przewodniczący, a wespół z nim pięciu jego towarzyszy z pochylonymi kornie czołami. — Rozkazuj, będziemy ci posłuszni. L. P. D. Przez chwilę trwała cisza. Nieznajomy zdawał się namyślać, wreszcie odezwał się: — Panowie! Odłóżcie broń i słuchajcie uważnie. Wiele się możecie nauczyć z tego, co wam powiem. Uwaga zebranych spotęgowała się. — Źródła wielkich rzek — mówił przybysz — są prawie zawsze pochodzenia boskiego i dlatego trudno ustalić, gdzie się - znajdują. Podobnie jak Nil, Ganges i Amazonka, wiem dokąd idę, ale nie wiem, skąd przychodzę. Wszystko, co pamiętam, zawdzięczam chwili, kiedy oczy mojej duszy ujrzały świat otaczający, odkryły święte miasto Medynę i ogrody muftiego Salaayma. Był to godny szacunku starzec, którego kochałem jak ojca, a on pełen był dla mnie czułości i troski. Dzięki niemu poznałem innego starca, mojego nauczyciela i mistrza — Althotasa, człowieka, który ogarnął całą wiedzę ludzką, zdolnego — jak aniołowie — pojąć Boga. Do dzisiaj jest mi on przyjacielem godnym najwyższej czci. Gdy skończyłem piętnaście lat, przeniknąłem największe tajemnice natury. Znałem botanikę, nie tę, którą bada każdy uczony na skrawku ziemi, gdzie mieszka. Ja znałem sześćdziesiąt tysięcy grup roślin z całego świata. Gdy mistrz mój kładł mi ręce na czoło i rozkazywał zejść do moich oczu promieniom boskiego światła, potrafiłem dzięki nadprzyrodzonej sile zapuszczać w rok na dno morskie i widzieć fantastyczną roślinność. okrywającą gniazda okropnych bezkształtnych potworów. Poświęciłem się także nauce języków martwych i żywych. Znałem wszystkie języki i narzecza od. Dardaneli do Cieśniny Magellanskiej. Czytałem tajemnicze hieroglify na piramidach. Zgłębiałem wiedzę ludzką od Sanchoniatona do Sokratesa, od Mojżesza do świętego Hieronima, od Zoroastra aż do Agrypy. Studiowałem medycynę, nie tylko Hippokratesa, Galena, Awerroesa — mistrzem w tej nauce była mi także natura. Poznałem tajemnice Koptów i Druzów. Zgromadziłem wiedzę o źródłach cierpienia i szczęścia. W ten sposób ucząc się, pracując i podróżując, ukończyłem dwadzieścia lat życia. Pewnego dnia mistrz mój Althotas wszedł do marmurowej groty, gdzie się schroniłem przed upałem. Twarz jego była równocześnie surowa i pogodna. W ręce trzymał buteleczkę. — Acharacie — rzekł do mnie — mówiłem ci zawsze, że nic się nie rodzi i nic nie umiera na świecie; że kolebka i grób to bracia; że człowiekowi, ażeby widział jasno swoje minione istnienie, brak tylko daru jasnowidzenia, które go czyni równym Bogu. Od chwili bowiem, gdy posiądzie zdolność jasnowidzenia, staje się jak Bóg nieśmiertelny. Ja znalazłem napój, który rozprasza ciemności, zanim znajdę napój zwyciężający śmierć samą. Acharacie, wczoraj wypiłem część zawartości tej buteleczki, ty wypij dziś resztę. Ręka mi drżała, gdy dotknąłem podawanego mi naczynia. Tak musiała drżeć ręka Adama, gdy brał jabłko od Ewy. Althotas położył mi dłonie na głowie, jak zwykle wówczas, gdy chciał mnie obdarzyć na chwilę podwójnym widzeniem. — Śpij — rzekł — i pamiętaj. Usnąłem zaraz. Śniło mi się, że leżę na stosie drzewa sandałowego i aloesowego. Wtedy anioł przelatujący ze wschodu na zachód z rozkazami Boga musnął skrzydłem drzewo i stos mój buchnął płomieniem. Wyciągnąłem się pełen błogości wśród ognistych języków. Wszystko, co było we mnie materią, znikło, pozostała jedynie dusza. Ogarnąłem pamięcią trzydzieści dwa istnienia, które już przeżyłem. Widziałem przemijające wieki, rozpoznałem je pod różnymi imionami, jakie nosiłem od pierwszych narodzin do ostatniego zgonu. Wszak, wiecie, bracia, że dusze to niezliczone cząstki bóstwa, które z każdym tchnieniem ulatują z piersi Boga, napełniają przestrzenie i dzielą się na przeróżne kategorie. Są więc dusze wzniosłe i upośledzone. Człowiek w chwili urodzenia przyjmuje w siebie — przypadkowo może — jedną z tych dusz błądzących, a oddaje ją z siebie w chwili śmierci na nowe błądzenie i dalsze przemiany. Nieznajomy mówił tak przekonywająco i podniośle, że szmer uwielbienia rozległ się na sali. — Po przebudzeniu — mówił natchniony — poczułem się więcej niż człowiekiem; zrozumiałem, że jestem niemal Bogiem. Postanowiłem wtedy poświęcić wszystko dla szczęścia ludzkości. Nazajutrz Althotas, jak gdyby odgadł moje myśli, rzekł do mnie: —Synu mój, dwadzieścia lat upływa, odkąd matka twoja umarła dając ci życie. Nieprzezwyciężone przeszkody nie pozwoliły twojemu sławnemu ojcu odnaleźć cię. Teraz udamy się w podróż i wśród tych, których spotkamy, znajdowaćsię będzie twój ojciec. Weźmie cięw objęcia, ucałuje, lecz ty nie będziesz wiedział, że to on. I tak jak u wybrańców Boga wszystko, co stanowiło moją istotę, stało się tajemnicze: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Pożegnałem muftiego Salaayma, który pobłogosławił mnie i obdarował, następnie przyłączyliśmy się do karawany idącej w stronę Suezu. Zapuściliśmy się w głąb Azji. Szliśmy w górę Tygru, zwiedziliśmy Palmirę, Damaszek, Smyrnę, Konstantynopol, Wiedeń, Berlin, Drezno, Moskwę, Sztokholm, Petersburg, Nowy Jork, Buenos-Aires, Przylądek Adetn i znów znaleźliśmy, się prawie w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy. Dalej droga nasza wiodła do Abisynii z biegiem Nilu, następnie wylądowaliśmy na Rodos, a potem na Malcie. Tu przybył na nasze spotkanie okręt i przywitało nas dwóch kawalerów Zakonu. Uścisnęli Althotasa i zaprowadzili nas triumfalnie do pałacu wielkiego mistrza Pinto. Zapewne zapytacie mnie, w jaki sposób muzułmanin Acharat został przyjęty z takimi honorami przez niewiernych. Stało się tak dzięki Althotasowi, katolikowi i kawalerowi maltańskiemu, który nauczył minie, że jeden jest tylko Bóg wszechmocny i dla wszystkich, ustanawiający ład wszechrzeczy i nadający harmonii świata doskonałe piękno. Byłem więc, jak widzieli, teozofem. Podróże moje skończyły się, lecz widok tylu krajów, miast i ludzi o nazwach przeróżnych i obyczajach najrozmaitszych nie wywarł na mnie wrażenia. Nie było dla mnie nic nowego pod słońcem. Powiedziałem sobie, że nie po to odkryto mi tyle spraw nadprzyrodzonych, abym je zachował dla siebie. Nie dla dopełnienia obrzędów masońskich przybyłem ze Wschodu. Przybyłem, aby rzec: Bracia! Pożyczcie skrzydeł i oczu od orłów, wznieście się ponad świat, zdobądźcie ze mną szczyt góry, na którą Szatan powiódł Chrystusa, i rzućcie wzrokiem na ziemię. Ludy tworzą niezliczone zastępy, idą każdy swoją drogą i przybyć muszą do celu, dla którego zostały stworzone. Francja stoi na czele narodów. Dajmy jej pochodnię, a choćby nawet sama od niej spłonęła., będzie to pożar zbawienny, bo oświeci cały świat. Nie ma tu przedstawiciela Francji, bo być może cofnął się on przed swym posłannictwem.,. Trzeba człowieka nie cofającego się przed niczym. Ja więc pójdę do Francji. — Wiesz zatem, co się dzieje we Francji? — zapytał przewodniczący. — Wiem. Na tronie Francji zasiada stary król, zepsuty i niedołężny, mniej jednak niedołężny od monarchii, którą reprezentuje. Pozostało mu zaledwie kilka lat życia. Na dzień jego śmierci trzeba się odpowiednio przygotować. Francja jest kluczem i podporą monarchii, niech sześć milionów rąk podniesie się na znak dany przez. Najwyższe Koło, niech wyrwie podporę, a gmach monarchii runie. W dniu, w którym zginie król Francji, na całą Europę spłynie błogosławieństwo przewrotu. — Wybacz mistrzu — odezwał się jeden z delegatów, którego akcent zdradzał pochodzenie szwajcarskie. — Czy wszystko zbadałeś? — Wszystko — odrzekł wielki Kopt. — Mistrzu, chwila źle jest wybrana... Widziałem córkę Marii Teresy, zmierzającą do Francji, aby połączyć krew siedemnastu cesarzów z krwią spadkobiercy sześćdziesięciu królów. Ludy się cieszą, jak zawsze, gdy im rozluźniają lub złocą kajdany. Powtarzam, czas nie nadszedł jeszcze. Zapanowało milczenie, wszyscy zwrócili oczy na śmiałego mówcę. Szwajcar zaś mówił dalej: — Nauka i życie dały mi doświadczenie i umiejętność od-czytywania charakteru z rysów twarzy ludzkiej. Otóż widziałem na czole młodej dziewicy, mającej panować nad Francją, dumę, odwagę i czułość dziewcząt niemieckich. Twarz młodego człowieka, przeznaczonego jej na męża, znamionuje zimną krew, chrześcijańską łagodność i bystrość umysłu. Maria Antonina przekracza właśnie granice Francji, ołtarz i łoże przygotowują w Wersalu — czyż to chwila, aby zacząć działać dla dobra Francji? Słowa przedstawiciela Szwajcarii zyskały uznanie zebranych, którzy oczekiwali z kolei odpowiedzi wielkiego Kopta. On zaś rzekł: — Bracia! Ty czytasz w obliczach ludzkich, a ja czytam w przyszłości. Maria Antonina jest dumna, zechce więc walczyć i padnie pod ciosami. Ludwik jest dobry i łagodny, będzie zatem słaby w walce z nami i zginie razem z żoną. Obecnie łączy ich uczucie przyjaźni, nie dopuścimy, aby się pokochali, a za rok będą się nienawidzić. Zresztą, po co się naradzać, z której strony nadejdzie światło, kiedy jasność jest we mnie. Ja idę ze Wschodu i prowadzony przez gwiazdę zwiastuję odrodzenie. Od jutra biorę się do dzieła, któr...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|