[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian W. Aldiss Tłumacz Tytuł oryginalny: The interpreter Przekład: Anna Miklińska Wydanie oryginalne: 1960 Wydanie polskie: 1990
Myśli. Myśli: siła, która jeszcze nie została do końca zbadana. Myśli: tak nieodłącznie związane z istotami wyższymi, jak siła przyciągania z planetami. Owijają się dokoła mnie, podczas gdy moje zmysły nieustannie przetwarzają świat zewnętrzny na symbole. Wszystko, co poznaję, zostaje dotknięte – może w jakiś nieodgadniony sposób zmienione – przez moje myśli. Niegodziwość, jakiej moja własna rasa, nule, dopuszczała się na Ziemi, była rzeczywistością czy tylko mylną interpretacją faktów w moim umyśle? Jednak, tutaj i teraz, bez pieniędzy i daleko od domu, muszę skupić się na bardziej praktycznych problemach. Muszę wciąż wypatrywać szansy. Kogoś trzeba oskubać, żebym ja mógł wrócić do domu. Myślenie jest jak gra. W niektóre dni przychodzą do głowy ciekawe myśli, w inne nudne. Może dlatego zostałem graczem: mam nadzieję, że uda mi się odkryć coś więcej niż kolejne szanse. Teraz z pewnością myślę o ciekawych sprawach. Leżę sobie na szerokim murze przy starym porcie, spoglądam w górę, na wszechświat. Jest noc i widzę gwiazdy imperium znajdujące się w rękach rasy, do której ja należę. Nazywam się Wattol Forlie, jestem nulem. Bez grosza, ale nie bezradny, leżę sobie na niskim murze na ciemnej stronie planety, którą jej nieślubni, koślawi synowie nazywają Stomin. Czy to nie ciekawa myśl? Nie bardzo. Moje uczucia, moje cenne uczucia, są dużo ważniejsze. Zastanówcie się: nie mam powodów do optymizmu, ale jestem go pełen. Jestem licho wie ile lat świetlnych od Partussy a nie tęsknię za domem. Wydaje się, że jestem zamroczony alkoholem, ale moje zmysły są tak sprawne i skuteczne jak vinn, który wydudliłem u Farribidouchiego. Jest jeszcze jedna płaszczyzna moich myśli, płaszczyzna rejestrująca niebezpieczeństwo. Jedno oko mam zwrócone w stronę galaktyki, drugie do swego wewnętrznego ja. Jednak równocześnie widzę tego opryszka, który skrada się ku mnie z bocznej uliczki. Wyłania się zza zniszczonego, drewnianego kabestanu, mija stos odpadków i muszli w miejscu, gdzie w ciągu dnia stoi kiosk z morskimi przysmakami. Idzie jak łotr. Poznałem, że to nul. A więc bezczelny, bez wątpienia, tak jak i ja. Ma nóż, którym będzie chciał mnie nastraszyć, głupek. Skąd może wiedzieć, że to Wattol Forlie wyleguje się tutaj? Czy potrafi wyobrazić sobie myśli rozbłyskujące w mojej głowie, jak gwiazdy tam, na niebie? Myśli, które rozproszy, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i wyjąka te swoje „ręce do góry” albo jakąś inną melodramatyczną bzdurę. Wattol Forlie pozwolił myślom przepływać przez głowę, rozkoszując się własnym spokojem w obliczu niebezpieczeństwa. Jak na nula, miał rzeczywiście dość skomplikowaną naturę. Ale nawet jemu, kiedy tak leżał pijany na murze portu na Stomin, nie śniło się o wydarzeniach, od których zależał los jednej z planet, a może nawet całej galaktyki. Nawet gdyby wiedział coś o tym, to był w takim nastroju, że pewnie tylko machnąłby lekceważąco ręką. Nie, żeby był fatalistą. Wierzył w ważność działania. Wierzył tez, że w galaktyce o czterech milionach cywilizowanych planet te działania w końcu anulują się. Kiedy tak z przyjemnością rozpamiętywał zawikłania swego charakteru, głos odległy o kilka metrów powiedział zimno: – Podnieś ręce i usiądź. Tylko cicho! Wattol nie znosił takiego traktowania, szczególnie na obcej planecie. Wiedział, że koślawi mieszkańcy Stominu stopiliby z największą przyjemnością jego albo jakiegokolwiek innego nula, żeby zdobyć tran. Jeszcze nie poruszył się, tylko obrócił słupek oka, by przyjrzeć się przeciwnikowi. W mroku zobaczył trójnożną postać, z wyglądu przypominającą jego samego. – Czy to, że jesteś nulem, upoważnia cię do takiego zachowania? – zapytał leniwie. – Siadaj, bracie. Ja będą zadawał pytania. Wattol splunął. – Nie jesteś zwykłym rzezimieszkiem, bo nie masz dość zdrowego rozsądku, żeby mnie uciszyć bez zbędnych, teatralnych gestów. Chodź i powiedz, czego chcesz, jak cywilizowane stworzenie. Osobnik zbliżył się, już rozzłoszczony. – Powiedziałem żebyś usiadł... Wattol zrobił to wreszcie, skoczywszy jednocześnie na drugiego nula i uderzył go tuż pod przeponą. Zwalili się na ziemię. Długi, zakrzywiony nóż wystrzelił w powietrze. Światło odległej lampy padło na nich z ukosa, kiedy mocowali się ze sobą.. – Czekaj! – krzyknął napastnik. – Jesteś graczem, prawda? Czy nie byłeś przedtem u Farribidouchiego, przy głównym stole? – Czy teraz jest pora na rozmowę, głupi cudaku? – Jesteś graczem, prawda? Najmocniej przepraszam pana! Wziąłem pana za zwykłego próżniaka. Podnieśli się z ziemi, napastnik pełen skruchy i sypiący pochlebstwami. Nazywał się, jak wyznał, Jiksa. By przeprosić Wattola za swój karygodny postępek, nieśmiało zaproponował mu pójście na kielicha. Zaklinał się, że to ciemności wprowadziły go w błąd. – Nie podoba mi się to tak samo, jak twoje wcześniejsze zachowanie – powiedział Wattol. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie mam ochoty zadawać się z tobą. Spływaj i daj mi spokojnie pomedytować, ty pyszałku. – Mam dla pana pewną propozycję. Dobrą propozycję. Proszę posłuchać, my, nule, musimy trzymać się razem. Mam rację, prawda? Stomin to okropne miejsce. Przecina się tu tyle szlaków przestrzennych, że aż roi się od rozmaitych mętów. – Takich jak ty! – Proszę pana, ja tylko chwilowo mam pecha, tak samo zresztą jak i pan. Razem moglibyśmy znowu zdobyć fortunę. Tak się składa, rozumie pan, że ja tez jestem graczem. – Trzeba było od razu tak mówić i nie tracić na darmo energii – stwierdził Wattol, strzepując kurz i rybie łuski z ubrania. – Chodźmy na tego kielicha. Możesz mi postawić i przedstawić swoją propozycję. Znaleźli miejsce o nazwie Parkeet. Śmierdziało tam trochę, ale było wygodnie. Żadna inna obecna tam forma życia nie była zbyt odrażająca. Usadowiwszy się w rogu ze swoimi kieliszkami, dwaj nule pogrążyli się w dyskusji na temat gier hazardowych – U Farribidouchiego zgrałem się do suchej nitki. – Więc skąd wziął się ten twój zachwyt nad moją grą? – zapytał Wattol. Jiksa uśmiechnął się. – Oczywiście oszukiwali w grze. Widziałem to, ale nic nie powiedziałem, bo poderżnęliby mi gardło. Niezwykłe, że wytrwał pan tak długo. Przyglądając się pańskiej grze doszedłem do wniosku, że bylibyśmy dobrymi partnerami. – Nie da się ukryć, że potrzebuję pieniędzy. Mam kawał drogi do domu, nie mniej niż pół galaktyki. – Dokąd pan zmierza? – Do samej Partussy. Jestem obywatelem Partussy, jeśli to jeszcze jest jakimś zaszczytem. Potraktowali mnie tak podle, jakbym był członkiem jakiejś młodej rasy. – Ja tez nie mam powodów, by kochać władze – przyznał Jiksa. – To co panu się przydarzyło, to długa historia? – Jeszcze kilka miesięcy temu byłem Trzecim Sekretarzem Komisji na planecie pełnej dwunogów. Miła, spokojna praca, ale nie mogłem znieść sposobu, w jaki Gubernator, facet o nazwisku Par-Chavorlem, traktował tubylców. Podłe bydlę. Więc złożyłem protest. Wyrzucił mnie na zbity pysk. Nawet nie dał mi na bilet do domu – swoją drogą, Wydział Zagraniczny zawsze tak robi. Cóż, miałem dość oszczędności, żeby kupić miejsce na statku do Hoppaz II, a stamtąd do Castacorze, naczelnej planety sektora. Castacorze to śmierdząca dziura, mówię ci! Jak większość naczelnych planet przegniła od łapownictwa, a przeciętny mieszkaniec nie może nawet swobodnie kiwnąć palcem. Tkwiłem tam przez rok, zanim zarobiłem na bilet tutaj. Chwytałem się nawet fizycznej pracy. Jiksa mruknął ze współczuciem. – Ale przynajmniej zrobiłem dwie pożyteczne rzeczy na Castacorze. Doszedłem do wniosku, że po tym, jak mnie potraktowano, świat winien mi jest utrzymanie, od tego czasu polegam na własnym szczęściu i sprycie i myślę, że zaprowadzą mnie do Partussy – W takim tempie, w jakim posuwasz, zajmie ci to dwadzieścia lat. Zostań ze mną, będziemy razem oskubywać turystów. Wattol doszedł do wniosku, że Jiksa mu się nie podoba. Wydawało się, że nie potrafi odróżnić zwykłego oszusta od osoby z niezwykłymi ambicjami. Mimo to mógł się przydać w długiej grze żabich skoków, którymi Wattol podążał od planety do planety w stronę domu. Jiksa wychylił kieliszek i zamówił następną kolejkę. – A ta druga pożyteczna rzecz, którą zrobiłeś na Castacorze – co to było? – zapytał. Wattol uśmiechnął się kwaśno. – Pewnie nigdy nie słyszałeś o Synvorecie? To gruba ryba w Radzie Najwyższej Partussy. W Departamencie Zagranicznym ma opinię jednego z niewielu niesprzedajnych nuli, jacy się jeszcze ostali! Więc zebrałem do kupy dowody przeciwko Gubernatorowi Par-Chavorlemowi i wysłałem je z Castacorze Synvoretowi. – A co ci z tego przyjdzie? – zapytał Jiksa. – Nie każdą przyjemność można kupić, bracie. Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, niż gdyby ta wesz Par-Chavorlem został wywalony i rachunki z planetą, na której się panoszy, zostały wyrównane. Synvoret jest właściwym nulem do tego zadania. Jiksa pociągnął nosem. Nie pierwszy raz spotkał się ze zwariowanymi pretensjami urzędnika, którego zwolniono ze stanowiska – Jak nazywała się ta planeta, gdzie pracowałeś u Par-, jak mu tam? – zapytał znudzony. – Ach, zabita deskami dziura zwana Ziemią. Nie sądzę, żebyś kiedyś o niej słyszał? Sącząc swój trunek, Jiksa przyznał, że nigdy o czymś takim nie słyszał. I Krzesło kontrastowało ostro z rzuconym na nie płaszczem. Jak pokój, w którym stało, krzesło było ogromne, przesadnie ozdobne i przerażająco nowe. Płaszcz miał prosty krój, był znoszony i niemodny. Uszyty przez dobrego, partusjańskiego krawca, miał zwyczajne trzy nietoperzowate rękawy z otworami pod pachami i wysoki kołnierz, sięgający niemal słupków ocznych – taki, jakie nosili już tylko wychowankowie dawnej szkoły dyplomatów. Brzeg kołnierza był wystrzępiony, tak jak brzegi trzech szerokich mankietów. Płaszcz należał do Sygnatariusza Arcy-Hrabiego Armajo Synvoreta. Dziesięć sekund po tym, jak rzucił go na swój ozdobny fotel, szafa wysunęła hak i wciągnęła zniszczone okrycie w swoje objęcia. Schludność jest cnotą istot niższych i maszyn. Nie zwróciwszy na to uwagi, Synvoret kontynuował wędrówkę po swoim nowym pokoju. Prowadził surowy tryb życia, poświęcając się wprowadzaniu partusjańskiej sprawiedliwości w innych światach. Ta komnata, jednocześnie frywolna i pretensjonalna, zdawała się symbolizować wszystkie zasady, z którymi często walczył. W duchu buntował się przeciwko przeniesieniu go tu ze starego gabinetu, pomimo wszystkich zaszczytnych korzyści. Synvoret wziął do ręki pierwszy dokument z biurka. Wewnątrz foliowej koperty znajdowała się następna koperta. Kilkanaście barwnych znaczków świadczyło o wieloetapowej podróży z jednego portu do następnego, przez galaktykę do miejsca przeznaczenia. Na najwcześniejszym znaczku, ze stemplem CASTACORZE, SEKTOR VERMILION, widniała data sprzed prawie dwóch lat. Z rosnącym zainteresowaniem Synvoret przeciął kopertę. Koperta zawierała kilka dokumentów i list wyjaśniający, od którego Synvoret zaczął czytanie: „Do Sygnatariusza Rady Najwyższej Arcy-Hrabiego Armajo Synvoreta, G.L.L, I.L U.S., L.C.U.S.S., P.F., R.O.R. (Orni), Fr. G.R.T.(P), Rada Planet Skolonizowanych, Partussy. Szanowny Panie Sygnatariuszu: Ponieważ moje nazwisko nie mogło przedtem dotrzeć do pana poprzez poszczególne szczeble hierarchii i lata świetlne, które nas dzielą, pozwolę sobie przedstawić się. Jestem Wattol Forlie, niegdyś Trzeci Sekretarz Jego Wysokości Hrabiego Chaverlema Par-Chavorlema, Gubernatora Galaktyki na planecie Ziemia. By oszczędzić Waszej Wysokości kłopotu z odwoływaniem się do akt, pozwolę sobie dodać, że Ziemia jest Planetą Klasy 5c w Systemie 5417 w Administracyjnym Sektorze Vermilion. Otóż ja, Szanowny Panie, właśnie zostałem wyrzucony. Zarządzanie tą nieszczęsną planetą Ziemią przez naszych przedstawicieli nie podobało mi się pod żadnym względem. Kiedy ośmieliłem się przedstawić Gubernatorowi Par-Chavorlemowi raport w tej sprawie, zostałem do niego wezwany i najniesprawiedliwiej wyrzucony z pracy. Pan, jako osoba znająca doskonale życie ministerialne, prawdopodobnie wie, jakie są warunki zwykłego galaktyczno-kolonialnego kontraktu dla Urzędników Czwartego Stopnia w Służbie Kolonialnej, takich jak ja; „naruszywszy” zasady muszę wracać do domu na własną rękę Biorąc pod uwagę, że jestem dziesięć tysięcy lat świetlnych od Partussy, wątpię, czy ujrzę strony rodzinne, zanim dojdę do sędziwego wieku. Skuteczny sposób na unieszkodliwienie przeciwnika, ha! Jednakże, Szanowny Panie, moją główną troską nie jest mój los, ale los podległej rasy z Ziemi, nazwanej Ziemianie. Przy bliższym poznaniu, Ziemianie okazują się zupełnie porządnymi stworzeniami, o wielu pozytywnych cechach zbliżonych do naszych. Fakt, że są dwunożni, w historii przemawiał na ich niekorzyść – tak jak w przypadku większości ras dwunożnych na całym świecie. Sprawa przedstawia się tak, że moim zdaniem te dwunogi są systematycznie wykorzystywane i niszczone przez naszego Ziemskiego Gubernatora. Par-Chavorlem przekracza swoje uprawnienia. Mam nadzieję, że załączone dokumenty przekonają Pana o tym. Jeśli jego rządy potrwają dłużej, cała ziemska kultura zostanie zniweczona, zanim przeminie następna generacja. Powinno się powstrzymać Par-Chavorlema. Zająć jego miejsce powinien sprawiedliwy nul, o ile jeszcze tacy nule istnieją. Nasze potężne, świetne Imperium cuchnie na odległość! Jest zgniłe na wylot. Jeśli nawet te akta dotrą do Ciebie, Panie, to i tak pewnie nawet nie kiwniesz palcem. Dlaczego właśnie do Pana piszę, Szanowny Panie? Oczywiście musiałem skierować mój list do któregoś z Sygnatariuszy Rady Kolonii, tych, którzy mogą coś zdziałać. Wybrałem Pana, ponieważ słyszałem, że za czasów młodości zajmował Pan, między innymi, stanowisko Wicegubernatora Starjj, planety w sektorze Vermilion, a Pana rządy były przykładem światłej sprawiedliwości. O ile wiem, nadal cieszy się pan opinią osoby uczciwej i szczerej. Jeśli tak jest, proszę o zrobienie czegoś dla Ziemian i skierowanie Par-Chavorlema gdzieś, gdzie już nie będzie mógł wyrządzić większych szkód. A może jest Pan zbyt zapracowany, by zająć się tą sprawą? To przecież wiek Zapracowanego Nula! Pański eks-sługa w rozpaczy, oto kim jestem, Panie Wielce Szanowny Sygnatariuszu, ja Wattol »Wielka Głowa« Forlie”. Grzebień na pomarszczonej ze starości głowie Sygnatariusza Synvoreta falował z gniewu, gniewu bynajmniej nie skierowanego wyłącznie przeciwko Wattolowi Forlie’emu. Jego zdaniem szereg następujących po sobie nieudolnych ministrów przyczyniło się do tego, że Ministerstwo Spraw Kolonii stawało się coraz mniej kompetentne w zajmowaniu się podległymi mu sprawami. W miarę jak przybywało mu lat, Synvoret coraz bardziej upewniał się, że nigdzie sytuacja nie była taka, jak za czasów jego młodości. List Forlie’ego potwierdzał to. Podszedł do ozdobnego krzesła, usiadł na nim i rozłożył akta Forlie’ego na biurku. Dokumenty były takie, jak przewidywał. Kopie podpisanych przez Par-Chavorlema poleceń do wewnętrznego rozprowadzenia, narzucających ograniczenia rasowe. Kopie rozkazu dla armii, upoważniające do zastrzelenia każdego Ziemianina, który znajdzie się w promieniu pół kilometra od głównej drogi. Kopie instrukcji dla władz ziemskich, by przekazywać dzieła sztuki władzom Partussy „w wieczystą ochronę” w zamian za bezwartościowe gwarancje. Raporty z placówek Pod-Komisji na Ziemi, zawierające szczegóły dotyczące przymusowych obozów pracy. I kopie kilku umów z cywilnymi kontrahentami, przedsiębiorstwami górniczymi, kierownikami linii międzyplanetarnych i zarządcami wojskowymi – „jeden z ostatnich, to Generał Gwiazdy na Castacorze” – wszystkie zawierały pozycje i wydatki znacznie przekraczające limity ustalone dla Komisji 5c. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na przestępstwa finansowe. Dokumenty, z których większość była fotostatami, rysowały obraz systematycznego zniewalania i okradania miejscowej ludności. Sygnatariusz już kiedyś miał do czynienia z takimi dokumentami. W rozległym Imperium Partussy było dosyć możliwości do nadużyć. Rozkład moralny pienił się mimo usilnego zwalczania. Jednocześnie, i chyba równie często, niezadowoleni pracownicy usiłowali zniszczyć swoich szefów, których winili za swoje niepowodzenia. Synvoret zachował trzeźwość myślenia. Umysł miał chłodny jak ryba. Wstał, podszedł do okna i odsłonił je. Wyjrzał na las wieżyczek, tworzących dzielnicę największego miasta galaktyki. Przekręciwszy słupki oczne, spojrzał w niebo. Tam, w górze, rozciągała się posiadłość Partussy, cztery miliony światów. Otrzeźwiła go myśl, że żaden nul, żadna komisja, żaden komputer nie może znać nawet miliardowej cząstki tego, co tam się dzieje. Nie zadając sobie trudu, żeby się odwrócić, nacisnął dzwonek na ręku. Młody sekretarz pojawił się natychmiast, uśmiechając się i rozpłaszczając swój grzebień. Może Forlie był tylko jeszcze jednym takim karierowiczem? – Jaki mamy dzisiaj pierwszy punkt programu? – zapytał Synvoret. Sekretarz poinformował go. – Proszę to wykreślić. Chcę natomiast, żeby pan sprawdził Centralną Kartotekę i dostarczył mi wszystkich dostępnych danych dotyczących planety Ziemi z Systemu 5417 GAS Vermilion i Arcy – Hrabiego Chavorlema, Gubernatora planety. I proszę umówić mnie na jutro z Najwyższym Radcą. Zwykła Sala Audiencji Najwyższego Radcy mieściła się w samym środku ogromnego nowego bloku, w którym znajdowało się również biuro Synvoreta. Kiedy Synvoret stawił się tam, odetchnął z ulgą na widok Radcy, sędziwego nula o nazwisku Graylix. Oprócz niego w sali był jedynie robot-magnetofon. – Wejdź, Armajo Synvoret – powitał go Radca, wstając na swoje trzy nogi. – Dawno już nie spotykaliśmy się prywatnie. – Uprzedzam, że mam zamiar przedstawić ci oficjalną prośbę, Supremo – powiedział Synvoret, stykając się na chwilę słupkiem ocznym ze swoim zwierzchnikiem. – Mój sekretarz umawiając to spotkanie przesłał również kopie pewnych dokumentów. Graylix wskazał na plik niebieskich kartek na stole. – Masz na myśli akta Forlie’ego? Mam je tutaj. Usiądź i pomówimy o tym, jeśli chcesz. Wydaje się, że to sprawa raczej dla Wydziału d/s Wykroczeń i Porządku Psychicznego niż dla nas, nie uważasz? – Nie, Supremo, nie uważam. Przyszedłem, żeby cię poprosić o pozwolenie na wyjazd na Ziemię. Supremo wstał gwałtownie. – Chcesz jechać na Ziemię? Dlaczego? Żeby zbadać sytuację opisaną przez tego zdymisjonowanego Trzeciego Sekretarza? Wiesz równie dobrze jak ja, że te dowody są prawdopodobnie fałszywe. Ile to już razy słyszeliśmy o „takich wyssanych z palca zarzutach ze strony podwładnych zwolnionych za poważne niedociągnięcia? Synvoret kiwnął głową, niewzruszony. – Prawda. Forlie przysłał nam tylko dowody w formie dokumentów, a przy obecnych metodach fałszerstwa już nie możemy wierzyć takim dowodom. Co gorsza, to mają rzekomo być kopie fotostatyczne. Mimo to czuję się sprowokowany do działania i muszę prosić o pozwolenie na podróż na Ziemię w celu zbadania sytuacji. – To, oczywiście, da się zrobić. Właściwie prosta sprawa. Wyślemy cię oficjalnie na inspekcję. – A więc ułatwisz mi to? Supremo wymijająco poruszył grzebieniem. – Oficjalnie, jak sądzę, nie mogę ci odmówić. Raporty dotyczące nadużyć muszą być potwierdzone albo odrzucone. Jednak prywatnie, chciałbym ci przypomnieć o pewnych sprawach. Jesteś jednym z naszych najbardziej cenionych Sygnatariuszy. W młodości pełniłeś aktywnie służbę w nieprzyjemnych kresowych sektorach jak Vermilion. Masz doświadczenie z kilkunastu Komisji. Jesteś starym, twardym nulem, Armajo Synvoret. Sygnatariusz Synvoret przerwał mu, śmiejąc się z zakłopotaniem, ale jego zwierzchnik mówił dalej. – Ale jesteś stary tak jak ja i musisz zdać sobie z tego sprawę. Teraz chcesz pojechać na jakąś zakichaną planetkę, odległą o dwa lata drogi. Stracisz cztery lata, co najmniej cztery lata, by zaspokoić chwilowy kaprys. Jeśli potrzebne ci są wakacje, jedź lepiej na porządny urlop. – Chcę pojechać na Ziemię – powiedział Sygnatariusz Synvoret, poruszając grzebieniem. Obszedł długi pokój wokoło, szarpiąc fałdy rękawów. – Może się i starzejemy Supremo, ale przynajmniej jesteśmy uczciwymi nulami. Honor Imperium spoczywa w naszych rękach. Wiesz, że dosyć często przychodzą takie raporty o nadużyciach. Najwyższy czas, żeby ktoś odpowiedzialny zajął się nimi osobiście, zamiast wysyłać jakąś Misję Kontrolerów Dobrej Nadziei, którzy zostają przekupieni i po powrocie stwierdzają, że wszystko jest w porządku. Mnie nie można przekupić. Jestem zbyt uparty – i zbyt bogaty. Pozwól mi pojechać! Jeśli jest to, jak mówisz, chwilowy kaprys, potraktuj go pobłażliwie. Przerwał, zdając sobie sprawę, że mówi bardziej gwałtownie, niż zamierzał. Uwaga dotycząca sędziwego wieku dotknęła go. Supremo uśmiechał się łagodnie. To także zirytowało Synvoreta. Nie znosił, gdy ktoś go mitygował. – O czym myślisz? – zapytał. Supremo nie odpowiedział na to pytanie bezpośrednio. – Kiedy dostałem akta Forlie’ego, oczywiście sprawdziłem w Centrali jego dane. Jest bardzo młody: pięćdziesiąt sześć. Wyjechał z Partussy na Ziemię zostawiając cztery tysiące byaksis długów karcianych. – Ja tez sprawdziłem w Centrali. Długi karciane nie czynią z nula kłamcy, Supremo. Supremo kiwnął głową. – Jednak akta Par-Chavorlema są czyste – Jest na tyle daleko stąd, aby brud przestał być widoczny – stwierdził sucho Synvoret. – Tak. Jesteś zdecydowany pojechać, Armajo. Cóż, podziwiam cię, chociaż ci nie zazdroszczę. Ta otoczona tlenem kula Ziemia wydaje się być mało atrakcyjna. Przyślij jutro sekretarza na Posiedzenie, a podam ci wstępną listę kandydatów na inspekcję. – Ograniczę ich liczbę do minimum – obiecał Synvoret wstając. Przed opuszczeniem Partussy czekało go wiele zajęć. – I pamiętaj, Armajo Synvoret, że Gubernator Par-Chavorlem musi być oficjalnie powiadomiony o zamierzonej przez ciebie inspekcji. – Wolałbym wpaść tam nieoczekiwanie! – To zrozumiałe, ale protokół wymaga uprzedniego powiadomienia. – Tym gorzej dla protokołu, Supremo. Synvoret był już przy drzwiach, kiedy Graylix zatrzymał go. – Powiedz mi, co tak naprawdę skłoniło cię nagle do tej donkiszotowskiej wyprawy na drugi koniec galaktyki? W końcu, cóż może dla ciebie znaczyć przyszłość jednej z czterech milionów małych planet? Synvoret uniósł trzy ramiona w nulowskim krzywym uśmiechu. – Jak nie omieszkałeś zauważyć, Supremo, starzeję się. Może sprawiedliwość stała się moim nowym hobby? Wyszedł. Znalazłszy się z powrotem w swoim gabinecie, natychmiast zredagował pismo: „Do Gubernatora Kolonii Jego Wysokości Hrabiego Chaverlema Par-Chavorlema, I.L.U.S., L.G.V.S., M.G.C.C, R.O.R. (Smi), Ziemia, System 5417, GAS Vermilion. Zawiadamiam o oficjalnej terenowej inspekcji planety Ziemi, która znajduje się pod pańskim zarządem. Nie oczekuję specjalnych przygotowań do mojej wizyty. Nie biorę udziału w konferencjach prasowych ani przyjęciach, z wyjątkiem koniecznego minimum. Moja osoba nie musi być uhonorowana żadnymi specjalnymi wystąpieniami. Proszę jedynie o umożliwienie mi odbycia samodzielnych podróży i o tłumacza mówiącego ziemskim językiem. Dokładna data przyjazdu zostanie podana. Synvoret”. II Partusjańskie rządy w tym potężnym Imperium były surowe, ale bezstronne. Nulowie na podległych planetach kierowali się raczej prawami matematyki niż emocjami. Ziemia dla nich – przynajmniej dla tych daleko na Królewskiej Planecie Partussy – była po prostu planetą 5c. Zgodnie z tą ekonomiczną klasyfikacją „5” oznaczało zasoby naturalne, „c” – świat tlenowo-azotowy. Zasobów naturalnych było wiele, ale Ziemia eksportowała głównie drewno, z lasów pielęgnowanych i wyrąbywanych przez Ziemian. W dwutysięcznym roku partusjańskiej władzy Ziemia była pokryta puszczami i lasami, w większości zorganizowanymi równie starannie jak fabryki. W niektórych regionach metody zalesiania na szeroką skalę nie opłacały się, część przeznaczano na hodowlę bydła rasy afrizzian. Gdzieniegdzie leżały stare, niepodległe ziemskie miasta i wsie, niektóre jeszcze zamieszkałe, inne rozpadające się w ruiny na leśnych polanach. Dobre partusjańskie drogi z próżniowego velcanu biegły we wszystkich kierunkach pod osłoną pól siłowych. Partusjańczycy zajmowali się przede wszystkim transportem. Drogi były ich symbolem. Oni pierwsi ustalili regularne trasy w przestrzeni i do nich należało największe imperium międzyplanetarne. Jedna z takich wielkich dróg przebiegała przez Dzielnicę Eurore, Urodzajną Dolinę Kanału i Region Greatbrit, gdzie wpadała między osłony stolicy dominium. Tutaj, ukryty w prywatnych apartamentach pałacu, Gubernator, Jego Wysokość Hrabia Par-Chavorlem czytał telegram, który mu właśnie doręczono. Przeczytał go dwukrotnie, zanim podał go swemu towarzyszowi Marszałkowi Broni Terekomyemu. – Wygląda na to, że Synvoret to kawał skurczybyka – zauważył. – Radziliśmy sobie już nieraz ze skurczybykami – powiedział Terekomy. – Tak, i poradzimy sobie z Synvoretem i jego grupą. Nadęty ważniak zawsze zmienia się w drobną rybkę, kiedy trafia na kresy. W każdym razie to wspaniale, że regulamin Służby Kolonialnej wymaga wcześniejszego zapowiedzenia wizyty. To daje czas na przygotowania... Rzucił okiem na datę na telegramie. – Szybkie statki dowiozą tu Synvoreta niewiele wcześniej niż za dwa lata obiektywnego czasu. Tyle mamy na zadbanie o to, żeby zobaczył tylko to, co powinien. – Świetnie. Pokażemy mu Ziemię jako najlepiej zarządzaną planetę w sektorze – stwierdził Terekomy sarkastycznie. – Martwi mnie tylko, po co on tu w ogóle przyjeżdża. – Może słyszał jakieś plotki. – Jakie na przykład? – Takie, że siły zbrojne, którymi dowodzisz, przekraczają przewidzianą liczbę o czynnik trzy. Albo że pan wkłada do własnej kieszeni dwa byaksis z każdego pnia, który eksportujemy. Albo że... – Dobra, Terekomy, wiemy, jak jest. Chodzi o to, że Partussy już nie pilnuje swoich interesów. Musimy działać ostrożnie, żeby wykluczyć jej ingerencję. Synvoret może zo...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|