[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Aldiss Brian W. Judasz tańczył To nie był uczciwy proces. Rozumiecie, że nie chciało mi się słuchać zbyt uważnie, ale to nie był uczciwy proces. Przebiegał w atmosferze podejrzanego i ukradkowego pośpiechu. Sędzia, adwokat i ława przysięgłych robili wszystko, żeby załatwić sprawę jak najszybciej. Nic nie mówiłem, ale wiedziałem dlaczego tak się dzieje: wszyscy śpieszyli się na tańce. W ten sposób upłynęło niewiele czasu i sędzia wstał, żeby ogłosić wyrok. – Sąd stwierdza, że Aleksander Abel Ybo jest winien powtórnego zabójstwa Parowena Scrybana. Mógłbym roześmiać się w głos. Omal tego nie zrobiłem. – Sąd skazuje go po raz drugi na śmierć przez uduszenie. Wyrok powyższy zostanie wykonany w ciągu tygodnia. Przez salę przebiegł szmer podniecenia. W pewnym sensie nawet ja byłem zadowolony. Sprawa niecodzienna, bo niewielu ludzi ryzykuje powtórną śmierć; pierwsza śmierć czyni perspektywę gorszą, nie zaś lepszą. Przez jakąś minutę w sądzie panowała cisza, potem sala opustoszała z prawie nieprzyzwoitym pośpiechem. Po chwili zostałem w niej zupełnie sam. Ja, Aleks Abel Ybo, albo w przybliżeniu on, zszedłem ostrożnie z podwyższenia dla oskarżonego i pokuśtykałem przez całą zakurzoną salę do wyjścia. Po drodze spojrzałem na swoje dłonie. Nie drżały. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby mnie pilnować. Wiedzieli, że mogą mnie wziąć w każdej chwili, kiedy będą gotowi do egzekucji. Rzucałem się z daleka w oczy i nie miałem dokąd uciekać. Byłem kuternogą, który nie mógł tańczyć, i nie można mnie było z nikim pomylić. Tylko ja sam mogłem coś takiego zrobić. Na zewnątrz, w posępnym blasku słońca czekała na mnie na stopniach sądu wspaniała kobieta ze swoim mężem. Na jej widok poczułem, jak życie i ból budzą się na nowo w moich żyłach. Swoim zwyczajem uniosłem rękę na powitanie. – Przyszliśmy zabrać cię do domu, Aleks – powiedział jej mąż podchodząc. – Ja nie mam domu – odparłem zwracając się do niej. – Mam na myśli nasz dom – poinformował mnie. – Wyjaśnienie przyjmuję do wiadomości. Zabierz mnie stąd, zabierz mnie stąd, zabierz mnie stąd, o Charlemagne. I pozwól mi zasnąć. – Niewątpliwie potrzebujesz snu po tych wszystkich przejściach powiedział, o dziwo, prawie ze współczuciem. Czasami nazywam go Charlemagne, ponieważ mam historyczne spojrzenie, a czasami po prostu Charley. Albo Cheeps, albo Jags, albo Jaggers, zależnie od nastroju. Wyglądało na to, że nie ma do mnie o to żalu. Może nawet to mu się podobało, sam nie wiem. Urok osobisty znaczy bardzo wiele, że nie muszę nawet pamiętać imion. Zatrzymali przejeżdżającą taksówkę i wsiedliśmy wszyscy troje. Podobno to się nazywało tumbrel. Wiecie, we Francji. Tysiąc siedemset osiemdziesiąt i coś – zanim jeszcze stulecia zostały zasypane wojnami. Mąż siedział po jednej stronie, żona po drugiej, i trzymali mnie pod ręce, jakby obawiali się, że mogę stać się niebezpieczny. Pozwalałem im na to, choć sam pomysł mnie śmieszył. – Cześć, przyjaciele! – zwróciłem się do nich ironicznie. Czasem nazywałem ich „rodzicami”, albo „uczniami” albo czasem „pacjentami”. Różnie. – Chyba się postarzeliście. Wspaniała kobieta popłakiwała. – Spójrz na nią – powiedziałem do Męża. – Jest urocza, kiedy płacze, słowo daję, wiesz, mógłbym się z nią ożenić, gdyby nie moja misja. Powiedz mu, ty wspaniała istoto, powiedz mu, jak cię odrzuciłem. – Aleks powiedział, że ma ważniejsze sprawy niż seks – przyznała szlochając. – Możesz więc mnie podziękować za Perditę. Była to wielka ofiara, ale jestem szczęśliwy widząc, że wy jesteście szczęśliwi. – Ostatnio często nazywałem ją Perditą. Pasowało to jakoś do niej. Roześmiał się z tego, co powiedziałem, a potem wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Tak, dobrze było żyć. Wiedziałem, że pozwalam im odczuwać radość z tego, że żyję. Byli lojalni. Musiałem im to wynagrodzić, a nie miałem srebra ani złota. Tumbrel zatrzymał się przed domem Charleya, powiedzmy lepiej, przed rezydencją Męża. Jakie ja już nazwy wymyślałem dla tego miejsca. Ktoś to powinien zapisywać. Dom miał modny kształt odwróconego gniazda os. Na parterze tylko drzwi do windy, ale czwarte piętro mogło już pomieścić salę balową. Tylko patrzeć, jak się przewróci. Pojechaliśmy na czwarte. Piątego nie było. Gdyby było, powinienem tam pojechać, biorąc pod uwagę, jak się czułem. Poprosiłem o piąte, żeby zobaczyć jak rozjaśnia się twarz tej wspaniałej kobiety. Lubiła, kiedy żartowałem, nawet nie mając nastroju do żartów. Czułem, że nadal kocha mnie aż do bólu. – A teraz mały cud, wy darmozjady – powiedziałem wchodząc do salonu. Wziąłem pusty puchar z dolnej półki i naplułem do niego. Proszę, nie straciło się jeszcze starych umiejętności. Puchar natychmiast napełnił się winem, słodkim i czerwonym jak krew. Spróbowałem, było dobre. – Proszę, Perdito, spróbuj – powiedziałem. Wspaniała K. odwróciła głowę ze smutkiem. Nie chciała nawet dotknąć pucharu. Mógłbym zjeść każdy kosmyk włosów na jej głowie, a ona zdawała się nie dostrzegać wina, naprawdę wierzę, że nie widziała tego wina. – Proszę cię, tylko nie zaczynaj z tym od nowa, Aleks – poprosiła mnie znużonym głosem. Ludzie małej wiary... stara historia. (Przypomnijcie mi, żebym opowiedział wam nową, którą niedawno usłyszałem). Umieściłem swój zadek na jednym krześle, a moją kulawą nogę na drugim, i siedziałem nadąsany. Podeszli i stanęli obok mnie... nie za blisko. – Podejdźcie bliżej – zachęciłem ich patrząc na nich spode łba i udając, że się złoszczę. – Nie zrobię wam nic złego. Wiecie chyba, że morduję tylko Parowena Scrybana? – Musimy z tobą o tym porozmawiać – powiedział desperacko Mąż. Pomyślałem sobie, że się postarzał. – Myślę, że się postarzałeś, Perdito – powiedziałem. Jego też często nazywałem Perditą. Zresztą czasami mieli tak zmartwione miny, że trudno ich było odróżnić. . – Nie będę żył wiecznie – powiedział. – A teraz spróbuj skupić się na tym zabójstwie, dobrze Machnąłem ręką i spróbowałem beknąć. Czasami potrafię wydać odgłos niczym tonący okręt. – Robimy wszystko co w naszej mocy, Aleks, żeby ci pomóc mówił. Słyszałem go, mimo że miałem zamknięte oczy. A wy tak potraficie? – Ale nie możemy cię ochronić, jeżeli ty sam nam nie pomożesz. Wszystko przez taniec. Nic cię tak nie zdradza, jak taniec. Musisz obiecać, że będziesz się trzymał z daleka od tańca. Chcemy, żebyś wręcz obiecał, że pozwolisz, żebyśmy cię powstrzymali. Nie dopuścili cię do tańca. Coś w tym tańcu... Mówił i mówił, i nadal go słyszałem. Ale zaczęły się dziać inne rzeczy. Słowo „taniec” przesłoniło wszystkie inne jego słowa. Z początku było to jak trzepotanie pod powiekami. Wysunąłem rękę i ująłem dłoń wspaniałej kobiety, tak miękką i miłą, i słuchałem tego słowa „taniec”, „taniec”. Niosło ono swój własny rytm, rozedrgany jak gałka oczna w głowie. Rytm narastał, Mąż krzyczał. Nagle otworzyłem oczy. W. kobieta leżała na podłodze, bardzo blada. – Ścisnąłeś za mocno – szepnęła. Zobaczyłem, że jej mała dłoń była jedyną czerwoną rzeczą, jaką posiadała. – Przepraszam – powiedziałem. – Naprawdę zastanawiam się, dlaczego mnie nie wyrzucicie na dobre. – Nie mogłem wytrzymać i zacząłem się śmiać. Lubię się śmiać. Mogę się śmiać nawet, kiedy nie ma nic śmiesznego. Nawet kiedy zobaczyłem ich twarze, nadal śmiałem się jak szalony. – Przestań – powiedział Mąż. Przez chwilę wyglądał, jakby miał mnie uderzyć. Ale śmiałem się tak, że go nie poznawałem. Niewątpliwie musiało ich podnosić na duchu, kiedy widzieli, jak mi jest wesoło; czułem, że jest im to obojgu potrzebne. – Jak przestaniesz się śmiać, to zabiorę cię na dół do klubu – zaproponował mi łapówkę. Przestałem. Zawsze wiem, kiedy przestać. Z całą skromnością, jest to wielki przyrodzony dar. – Klub to jest miejsce w sam raz dla mnie – powiedziałem. – Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, chodźmy. – Wstałem. – Prowadźcie, moi panowie, moi wierni sojusznicy – rozkazałem. – Ty i ja pójdziemy tam sami – powiedział Mąż. – Wspaniała kobieta tu zostanie. Powinna naprawdę już pójść do łóżka. – Jaką ona w tym widzi przyjemność? – zażartowałem. Potem poszedłem za nim do windy. On wie, że nie lubię siedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Gdy tylko znalazłem się w klubie, zrozumiałem, że chciałbym być gdzie indziej. To jest najgorsze, jak się ma misję: człowiek robi się strasznie niespokojny. Czasami jestem tak niespokojny, że mógłbym umrzeć. Zwykli ludzie nie wiedzą nawet, co te słowa znaczą. Gdybym był zwykłym człowiekiem, mógłbym się z nią ożenić. Nazywa się to przeznaczeniem. Ale klub był dobry. Weszliśmy tam. Ja wkuśtykałem do środka. Postarałem się kuleć wyraźnie. Klub miał ekran czasu. Muszę przyznać, że to był jedyny powód mojego zainteresowania klubem. Kobiety mnie nie interesują. Mężczyźni też nie. Nie interesują mnie żyjący mężczyźni i kobiety. Lubię ich tylko w przeszłości. Tej nocy – omal nie powiedziałem „tej szczególnej nocy”, ale nie było w niej nic szczególnie szczególnego – ekran czasu został nastawiony z grubsza na sto sześćdziesiąt stuleci wstecz. Oglądano chyba Wojnę Kolorów, sądząc po strojach kobiet i licznych zdjęciach podziemnych. Mnóstwo ludzi spojrzało, kiedy Perdita Cezar i ja wchodziliśmy, zacząłem więc udawać, że on po raz pierwszy widzi taki ekran. Znacie mnie: fabryka śmiechu. – Tele – oczy, kiedy są wysłane w przeszłość, zużywają niewiarygodne ilości energii w każdej sekundzie – powiedziałem teatralnym głosem. Dlatego są bardzo kosztowne, zwłaszcza że im dalej wstecz sięgają, tym więcej zużywają energii. Znaczy to, że prywatne osoby nie mogą sobie pozwolić na ekrany i tele-oczy, tak jak kiedyś nie mogły sobie pozwolić na własne kina. Ten klub jest na szczęście bardzo bogaty. Jego członkowie nurzają się w złocie. Wiele osób oglądało się już na mnie. Cezar kręcił głową i wznosił oczy ku niebu. – Tele-oczy stają się coraz bardziej krótkowzroczne; dzisiaj nie potrafią sięgać dalej niż dwadzieścia trzy tysiące lat – mówiłem. – Z powodu ograniczonych możliwości możemy zobaczyć mojego imiennika Aleksandra Wielkiego, ale budowniczych pierwszych piramid już nie. Nauka, jak wiesz, to system, który odbiera jedną ręką to, co daje drugą. Nie zdobył się na dowcipną odpowiedź, ciągnąłem więc dalej. – Z powodu tych ograniczeń nauki w naszych zdegenerowanych czasach okazuje się niemożliwe wysłanie człowieka dalej niż na tydzień w przeszłość. I koszt jest taki, że tylko rządy mogą sobie na to pozwolić. Jak może słyszałeś, nic nie może być wysłane w przeciwnym kierunku... ten interes nie ma przyszłości! Musiałem się z tego roześmiać. Było to śmieszne i wyszło mi zupełnie niespodziewanie. Wiele osób krzyczało na mnie i Cezar Borgia ciągnął mnie za ramię usiłując mnie uciszyć. – Nie chcę psuć nikomu zabawy! – krzyknąłem. – Wy sobie oglądajcie, a ja będę gadał swoje. Ale nie chciało mi się gadać do tej gromady darmozjadów. Usiadłem bez słowa i Mały Borgia opadł na siedzenie obok mnie z westchnieniem ulgi. Nagle poczułem lekki smutek. Życie nie jest już takie jak dawniej. Kiedyś mogłem ożenić się z żoną tego męża. – Fizycznie można się teraz cofnąć tylko o tydzień – szepnąłem a optycznie o dwadzieścia trzy wieki. To bardzo smutne. To było bardzo smutne. Ludzie na ekranie też byli smutni. Żyli w ciężkich czasach i wyglądało, że mają z tego niewiele uciechy. Chciałem nawet nad nimi zapłakać, ale mi nie wyszło, bo akurat w tym momencie wydali mi się tylko ożywioną historią. Ujrzałem ich jako eksponaty tkwiące tam gdzieś na kilka generacji przed tym, zanim umiejętność czytania i pisania zanikły całkowicie i ludzkość ostatecznie zrzuciła kajdany alfabetyzmu. Niewiele ich obchodziły rytmy historii, o wiele przecież ważniejsze niż wszystkie wydumane alfabety. – Wpadł mi do głowy pewien pomysł, którym chcę się z tobą podzielić, Cezarze – powiedziałem. – To był dobry pomysł. – Czy to nie może zaczekać? – spytał. – Chciałbym obejrzeć ten program. Rzecz jest o Hołdzie Chińsko – Afrykańskim. – Muszę ci powiedzieć, zanim zapomnę. – Mów – westchnął z rezygnacją i wstał. – Jesteś zbyt lojalny w stosunku do mnie – poskarżyłem się. Psujesz mnie. Powiem o tym świętemu Piotrowi, zaprawdę, powiem. Najpokorniej w świecie wyszedłem za nim do przedpokoju. Wziął sobie szklankę napoju od automatycznego człowieka stojącego w rogu. Drżał cały. Ja nie drżałem, chociaż w głębi mojego umysłu czaiły się rzeczy, od których można było zadrżeć. – Proszę bardzo, powiedz, do diabła, co chcesz powiedzieć – zaczął osłaniając ręką oczy. Widziałem już, jak stosuje tę sztuczkę; pamiętam, że zrobił to, kiedy po raz pierwszy zabiłem Parowena Scrybana. Pamięć mam dobrą poza chwilowymi zaćmieniami. – Przyszła mi do głowy następująca myśl – powiedziałem, usiłując ją sobie przypomnieć. – Ta myśl, ach, tak. Historia. Wpadłem na nią patrząc na tych ludzi z dwudziestego drugiego wieku. Kluczem do wszystkiego jest mitologia, nieprawdaż? Chodzi mi o to, że ludzie budują sobie życie na zbiorze mitów, wszyscy ludzie we wszystkich czasach, prawda? I w naszym świecie, w świecie, który otrzymaliśmy w spadku, te ogólnie akceptowane mity miały bardzo długo charakter religijny, mniej więcej do dziewiętnastego wieku. Do tego czasu większość Europejczyków nauczyła się czytać i potem przez kilka następnych stuleci mity miały charakter literacki: tragedia nie oznaczała już różnicy między łaską a naturą, lecz między sztuką a rzeczywistością. To wielka myśl, nie sądzisz? Juliusz opuścił rękę. Zainteresowało go. Widziałem, że zastanawia się, co będzie dalej. Sam nie bardzo wiedziałem. – Potem środki elektroniczne – telewizja, komputery, media wizualne wszelkiego rodzaju – wyparły umiejętność czytania i pisania. Próżnię wypełniły ekrany czasu, że się tak aforystycznie wyrażę. Nasze mitologie mają teraz charakter historyczny: dziś tragedia to po prostu niemożność ujrzenia przyszłości. Skłoniłem się przed nim z radosnym wyrazem twarzy nie wtajemniczając go w to, że mnie ta tragedia nie dotyczy. Siedział i nie odzywał się. Czasami opada mnie tak straszliwa nuda, że nie jestem w stanie z nią walczyć. – Czy rozumuję prawidłowo? – spytałem. (Dwie kobiety zajrzały do pokoju, zobaczyły mnie i wyszły w pośpiechu. Wyczuły widocznie, że ich nie chcę, bo inaczej na pewno by do mnie podeszły. Jestem młody i przystojny, nie skończyłem jeszcze trzydziestu trzech lat). – Zawsze umiałeś prawidłowo rozumować – powiedział Marek Aureliusz Marcom – ale nic nigdy z tego nie wynikało. Boże, jak ja jestem zmęczony. – Z tego rozumowania coś wynika. Uwierz w to, proszę, Święty Rzymianinie – powiedziałem padając przed nim na kolana. – To, o czym ci mówiłem, to cała filozofia państwa. I dlatego, chociaż utrzymuje się karę śmierci za zbrodnie takie, jak zamordowanie łotra nazwiskiem Parowen Scryban, następnego dnia wraca się w czasie i odwołuje egzekucję. Uważa się, że zbrodniarz powinien zapłacić życiem za swoją zbrodnię, ale jeszcze silniej wierzy się, że każdy powinien przeżyć swoją prawdziwą przyszłość. Wszyscy oglądaliśmy zbyt wiele przedwczesnych śmierci na ekranach. Rzymianie, Khmerowie, Celtowie, Inkowie. Anglicy, Izraelczycy. Wszystkie rasy. Pojedyncze osoby... wszyscy umierają przedwcześnie, nie wypełniwszy... – Przyznaję, że w tym miejscu rozszlochałem się na jego kolanach, dzielnie jednak udając, że po prostu szczekam jak pies. „Choćby Herkules dał się posiekać, zawsze kot miauczeć będzie, a pies szczekać”. Hamlet. Nie w naszych gwiazdach, ale w nas samych. Widziałem jak W.S. pisał ten kawałek. Płakałem na myśl, że w przyszłym tygodniu przyjdzie nieuchronnie policja, żeby mnie zdmuchnąć a potem wskrzesić zgodnie z wyrokiem. Pamiętałem, jak to było ostatnim razem. Zawsze o tym pamiętam. To trwało tak długo. To trwało tak długo. Chociaż się wyrywałem, nie mogłem się ruszyć. Ci policjanci umieli trzymać. Zaciskano mi krtań, jak tego wymagał wyrok sądu. Nie ma tlenu dla Aleksandra. Nie ma O dla A. A potem zdawało mi się, że napłynęły pudełka. Najpierw małe, później coraz większe. Czarne pudełka, wszystkie czarne. Pojawiały się coraz szybciej, szybciej, we mnie i wokół mnie. Opowiadam wam, jak to było, na Boga. I przesłoniły mi cały, ale to cały wszechświat, czarno i czerwono, czerwono na czarnym. I tak, z płucami pełnymi pudełek, zszedłem ze świata. Zszedłem w nicość, zszedłem w piekło. Nie mówię, że nic się tam nie działo, tylko nie byłem w stanie zrozumieć, co się tam dzieje i brać w tym udziału. A potem znów byłem żywy. Nagle powrócił znów dzień przed egzekucją i wysłannik rządu cofnął się o dzień i uratował mnie, tak iż z pewnego punktu widzenia nie zostałem uduszony. Ale pamiętałem, że to się stało, i pudełka, i nicość. Nie mówcie mi o paradoksach. Rząd wydatkował kilka miliardów megawoltów na wysłanie swojego człowieka po mnie i te megawolty wyjaśniają wszystkie paradoksy. Umarłem, a potem znów żyłem. Teraz zostałem skazany na przejście tego po raz drugi. Nic dziwnego, że zbrodnie dzisiaj były rzadkością: groźba straszliwego przeżycia powstrzymywała większość potencjalnych przestępców. Ale ja m u s i a ł e m zabić Parowena Scrybana. Dopóki oni będą cofać się w czasie i wskrzeszać go, ja będę musiał znów go zabijać. Nazwijmy to zobowiązaniem moralnym. Nikt tego nie rozumie. Zupełnie jakbym żył w jakimś swoim osobnym świecie. – Wstawaj, wstawaj! Gryziesz mnie po nogach. Skąd ja znam ten głos? W końcu nie mogłem go dłużej ignorować. Ilekroć usiłuję się skupić, przerywają mi jakieś głosy. Przestałem gryźć to, co gryzłem, odblokowałem wzrok i usiadłem. Był to po prostu pokój, bywałem już w pokojach. Stał nade mną jakiś mężczyzna. Nie znałem go. Po prostu mężczyzna. – Zestarzałeś się – powiedziałem. – Nie będę żył wiecznie, Bogu dzięki – odpowiedział. – A teraz wstań i chodźmy do domu. Pójdziesz do łóżka. – Jaki dom? – spytałem. – Jakie łóżko? Kim ty w imię czyjekolwiek jesteś? Wyglądał, jakby mu było niedobrze. – Mów mi Adam – powiedział zmęczonym głosem. Wtedy poznałem go i poszedłem z nim. Byliśmy w jakimś klubie, nigdy nie powiedział mi dlaczego. Nadal nie wiem, po co przyszliśmy do tego klubu. Dom, do którego mnie zabrał, miał kształt odwróconego gniazda os i wszedłem do niego jak pijak. Jak kulawy pijak. Wspaniały nieznajomy zawiózł mnie windą do miękkiego łóżka z taką troskliwością, jakbym był jego synem. Jestem autentycznie zdziwiony dobrocią, którą mi okazują nieznajomi. Sprawa uroku osobistego, jak sądzę. Po jego wyjściu leżałem w łóżku najdłużej jak tylko mogłem w tym odwróconym gnieździe os. Potem mrok stał się gęsty i lepki, i zacząłem sobie wyobrażać wszystkie te pasiaste, chitynowo uskrzydlone ciała os kłębiące się na suficie. Chwila dłużej i spadłbym między nie głową w dół. Uparcie starałem się zwalczyć to uczucie, ale wszystko ma swoje granice. Na czworakach wyczołgałem się z łóżka i z pokoju. Szybko i bezgłośnie zamknąłem za sobą drzwi. Ani jedna osa nie uciekła. W oświetlonym pokoju nieco dalej rozmawiali ludzie. Podczołgałem się do drzwi patrząc i nasłuchując. Wspaniały nieznajomy rozmawiał ze wspaniałą kobietą w nocnym stroju i z obandażowaną ręką. Ona mówiła: – Będziesz musiał rano udać się do władz i złożyć prośbę. On mówił: – To nic nie da. Nie mogę żądać zmiany prawa. Sama wiesz, że to beznadziejne. Ja tylko słuchałem. Usiadł ciężko na łóżku i ukrył twarz w dłoniach, a kiedy wreszcie podniósł głowę, powiedział: – Prawo żąda osobistej odpowiedzialności. Musimy opiekować się Aleksem. To jest znak czasu, w którym żyjemy. Dzięki ekranom uzyskaliśmy – czy nam się to podoba, czy nie – historyczną perspektywę. Widzimy na własne oczy, że całe szaleństwo dawnych czasów wynikało z niedostatków indywidualnej odpowiedzialności. Nasze prawa są tak uformowane, .żeby to naprawić, i swoje zadanie spełniają. Tak się akurat składa, że dla nas jest to bolesne. Westchnął i dodał: – Najsmutniejsze, że nawet Aleks zdaje sobie z tego sprawę. Mówił do mnie w klubie całkiem sensownie o tym, że nie wolno uciekać przed przyszłością. – Najbardziej mnie boli, kiedy on mówi z sensem – powiedziała wspaniała kobieta. – – Uświadamiam sobie wtedy, że on jest nadal zdolny do cierpienia. Ujął jej zabandażowaną rękę, jakby chciał ulżyć jej bólowi dzieląc go z nią pospołu. – Pójdę rano do władz – obiecał – i poproszę ich, żeby ta egzekucja była ostateczna, bez pośmiertnego ułaskawienia. Nawet to jej nie pocieszyło. Może tak jak ja me rozumiała o czym rozmawiają. Pokręciła ze smutkiem głową. – Gdyby nie ta jego kulawa noga – powiedziała. – Gdyby nie to, mógłby wytańczyć z siebie chorobę. Jej twarz wykrzywiała się coraz bardziej. Miałem dosyć. Więcej. – Śmiejcie się i tyjcie – zasugerowałem. Chrypiałem, bo zaschło mi w gardle. Zawsze miałem migdały jak bomby. Przypomniało mi to żabę, wskoczyłem więc żabką do pokoju. Żadne z nich się nie ruszyło, usiadłem na łóżku obok nich. – Znów wszyscy razem – rzuciłem. Nie ruszali się. – Wracaj do łóżka, Aleks – powiedziała z wyżyn swojej wspaniałości głębokim głosem. Przyglądali mi się. Bóg jeden wie, co chcieli, żebym zrobił albo powiedział. Zostałem tam, gdzie byłem. Zielony zegarek na zielonej półce pokazywał dziewiątą. – Wielkie nieba – westchnęła. – Co przyniesie przyszłość Tamten zielony zegarek pokazywał minutę po dziewiątej. Czułem się tak, jakby jego mała wskazówka powoli wypruwała mi wnętrzności. Wiedziałem, że jeżeli poczekam odpowiednio długo, to będę musiał o czymś pomyśleć. Mówili coś do mnie, a ja czekałem i myślałem. Nie mam pojęcia, co dobrego chcieli przez to osiągnąć, ale wiedziałem, że nie zrobię im krzywdy. Chcieli dobrze. To najlepsi ludzie pod słońcem. Co nie znaczy, że muszę słuchać tego co mówią. Olśniła mnie myśl o zegarze. Boskie natchnienie. – Zaczęły się tańce – powiedziałem zrywając się jak nóż sprężynowy. – Nie! – zawołał Mąż. – Nie! – powtórzyła Perdita. – Zestarzeliście się – powiedziałem im. To moje ulubione powiedzenie. Wybiegłem z pokoju trzasnąwszy drzwiami, pokuśtykałem korytarzem i rzuciłem się do windy: Z nieskończenie małym opóźnieniem wybrałem właściwy guzik i zjechałem na parter. Tam zablokowałem ażurowe drzwi windy krzesłem, co ją unieruchomiło. Przechodnie nie zwracali na mnie uwagi. Głupcy, nie zdawali sobie sprawy kim jestem. Nikt nie odezwał się do mnie, kiedy pośpiesznie szedłem ulicą, więc oczywiście odpowiedziałem tym samym. W ten sposób doszedłem do miejsca tańców. Każda społeczność ma swoje miejsce tańców. Są trzy takie miejsca w Związku. Pomyślcie o wszystkim, co w przeszłości znaczył teatr, zawody gladiatorów, książka i sport. Teraz wszystko to wcieliło się w taniec. Zrozumiałe, bo tylko przez taniec, taki taniec jak nasz, można interpretować historię. A my żyjemy interpretacją historii, ponieważ na ekranach czasu widzimy, że historia to życie. Żyje wokół nas, więc ją tańczymy. Chyba że jesteśmy kuśtyk – kuśtyk kulawi. Na trzydziestu stałych scenach odbywało się jednocześnie wiele tańców. Sceny nie były od siebie oddzielone, tak że widzowie lub tancerze przechodząc ze sceny na scenę mogli czuć, że wszystko zdarza się jednocześnie, co jest wrażeniem, jakie daje ekran czasu. To właśnie tak dziko kocham w historii. To nie jest przeszłość, to coś, co trwa nadal. Kleopatra zawsze spoczywa w spoconych objęciach Antoniusza, Sokrates wciąż pije swoją cykutę. Wystarczy wybrać odpowiedni ekran albo odpowiedni taniec. Większość tancerzy to amatorzy, choć słowo to niewiele znaczy tam, gdzie każdy tańczy swoją rolę, kiedy tylko jest to możliwe. Stałem wśród tłumu i patrzyłem. Żywe ruchy podniecają mnie, wprawiają w trans. Po jednej mojej stronie Marco Polo majestatycznie przemierza Kataj w drodze na dwór Kubilaj Chana. Przede mną czwórka dzieci, które przedstawiają satelitów Jowisza, biegnie na spotkanie posępnej postaci Galileusza. Po drugiej stronie perski poeta Firdausi odjeżdża na wygnanie do Bagdadu, a Suryavarman wznosi przepiękny pałac w starym Ankorze. Jeszcze dalej dostrzegam wyruszającego na morze Heyerdahla. I jeżeli zrobię zeza, tratwa, teleskop, pogoda, pałac, palma nakładają się na siebie. Jakie to znaczące! Gdybym tylko mógł to wytańczyć! Nie mogę ustać w miejscu. Znów jest ze mną mój niepokój, mój jedyny towarzysz. Ruszam przed siebie nie koncentrując wzroku. Obchodzę albo przecinam sceny kuśtykając wśród tańczących. Czuję jakiś przymus, nie pamiętam jaki. Nie pamiętam nawet kim jestem. Przekroczyłem już granicę osobowości. Wszędzie taniec staje się szybszy, dostosowując się do rytmu mojego serca. Nie mógłbym skrzywdzić nikogo poza jedną osobą, która skrzywdziła mnie na wieki. To jego muszę odnaleźć. Dlaczego oni tańczą tak szybko Te ich ruchy poganiają mnie jak uderzenie bata. Nagle trafiłem na lustro. Stoi na zatłoczonej scenie. Walczę ze stworem w nim uwięzionym, przekonany, że jest prawdziwy. Potem dociera do mnie, że to tylko lustro. Potrząsam głową, czekam aż krew odpłynie mi z oczu i przyglądam się sobie. Tak, to niewątpliwie ja. I przypominam sobie, kim mam być. Po raz pierwszy zrozumiałem, kim mam być, kiedy jako dziecko zobaczyłem jeden z największych dramatów świata. Pamiętam go jak dziś na ekranie czasu. Żołnierze, centurioni i zadowolone z siebie rzesze. Niebo pociemniało, kiedy wbijali w ziemię trzy krzyże. I kiedy ujrzałem człowieka, którego przybili do środkowego krzyża, zrozumiałem, że mam Jego twarz. Zrozumiałem, że ja jestem Nim. Oto mam teraz przed sobą tę samą szlachetną twarz, która spogląda na mnie z lustra z bólem i współczuciem. Nikt mi nie wierzy. Przestałem im mówić kim, jak wierzę, jestem. Ale wiem, że jedną rzecz muszę zrobić. Muszę. Teraz więc znów biegnę kuśtyk-kuśtyk, wiedząc już, czego szukam Tyle tych wielkich dekoracji, kolumny, płyty betonu i plastyku, biegam między nimi, szukam. Wreszcie mam. Ten dramat tańczą zawodowcy, mój dramat, tak trudny, i smutny. Piłat w gołębioszarym, Maria Magdalena w zielonym, Piotr ma szatę błękitną. Otacza ich grupa tancerzy reprezentujących obojętny tłum. Ja .nie jestem obojętny! Moje oczy płonąc szukają wśród nich. Aż wreszcie mam człowieka, którego szukam. Właśnie opuszcza scenę, żeby odpocząć za kulisami przed swoim ostatnim wejściem. Idę za nim kryjąc się jak krab wśród wodorostów. Tak! Jest do mnie bardzo podobny. Jest moim żywym odbiciem i dlatego też nosi Tamtą twarz. Teraz jednak pokrywa ją warstwa szminki, jest różowa i nieruchoma, i bez świateł sceny wygląda jak twarz trupa. Jestem tak blisko, że widzę tę grubą maskę z bruzdami i zmarszczkami od potu i mimiki. Dobrze znam prawdziwą twarz ukrytą pod tym wszystkim, choć nałożona na nią charakteryzacja przedstawia Judasza. Mieć Tę twarz i grać Judasza. To najgorsza z możliwych niegodziwości. Ale to jest właśnie Parowen Scryban, którego dwukrotnie już zamordowałem za to właśnie bluźnierstwo. Pewne pocieszenie stanowi myśl, że chociaż rząd cofnął potem czas i uratował go, to jednak musi on pamiętać te prawdziwe śmierci i zawsze będzie je pamiętać. Teraz muszę go znów zabić. W momencie, kiedy wchodzi do garderoby, mam go. Moje palce ślizgają się w tej różowej mazi, ale pod spodem jest twarda skóra. Jest mniejszy, szczuplejszy, wyczerpany tańcem. Pada na twarz ze mną na plecach. Zabijam go, chociaż za kilka godzin cofną czas, uratują go i wszystko to się nie wydarzy. Nie słyszeć krzyków: dusić. Na Boga, dusić. Razy sypią się na moją głowę, ale to nie ma znaczenia. Scryban powinien być już martwy. Zdrajca. Staczam się z niego i pozwalam, żeby wiele rąk związało mnie w kaftan bezpieczeństwa. W oczach mam wiele świateł. Wiele głosów mówi naraz. Leżę i zdaje mi się, że poznaję dwa z tych głosów, jeden męski i jeden kobiecy. Mężczyzna mówi: – Tak, panie inspektorze, wiem, że zgodnie z prawem rodzice odpowiadają za swoje dzieci. Dbamy o Aleksa najlepiej jak możemy, ale on jest szalony. To degenerat. J... Boże, jak ja nienawidzę tej kreatury. – Nie wolno ci tak mówić! – woła kobieta. – Cokolwiek robi, jest przecież naszym dzieckiem. Mają zbyt przenikliwe głosy jak na ludzi, którzy mówią prawdę. Nie mam pojęcia, o co robią tyle szumu. Otwieram oczy i patrzę na nich. Ona jest wspaniałą kobietą, ale nie poznaję ani jej, ani mężczyzny. Oni mnie nie interesują. Za to poznaję Scrybana. Stoi i rozciera sobie gardło. Wygląda okropnie z tymi dwiema twarzami wymieszanymi jak u Picassa. Oddycha, więc wiem, że znów cofnęli czas i uratowali go. Nie szkodzi, będzie pamiętać, będzie zawsze pamiętać. Człowiek, którego nazywają Inspektorem (kto, u diabła, wymyślił takie imię?) podchodzi do Scrybana. – Pański ojciec mówi, że jest pan bratem tego szaleńca – zwraca się do niego. Judasz spuszcza głowę nie przestając rozcierać sobie szyi. – Tak – mówi równie cicho, jak kobieta mówiła głośno. To dziwne, jak ludzie się różnią. – Aleks i ja jesteśmy bliźniakami. Zmieniłem nazwisko wiele lat temu. Kwestia popularności... rozumie pan... szkodziło to mojej karierze... Jakiż jestem znużony i znudzony. Kto jest czyim bratem, zadaję sobie pytanie, kto jest czyją matką? Ja jestem w szczęśliwej sytuacji, nie mam krewnych. Ci ludzie nie wyglądają na wesołą kompanię. Najsmutniejsza kompania we wszechświecie. – Wszyscy się zestarzeliście! – krzyczę nagle. Inspektor podchodzi i staje nade mną, co mi się nie podoba. Ma kolana w połowie długości nóg. Udaje mi się przybrać postać trytona z solniczki Benvenuto Celliniego i inspektor odwraca się do Męża. – Dobrze – mówi. – Widzę, że jest to jedna z tych spraw, za które nikogo nie można winić. Postaram się, żeby ułaskawienie unieważnić. Tym razem jak umrze, to pozostanie martwy. Mąż obejmuje Scrybana. Wspaniała kobieta zaczyna płakać. Wszyscy zdrajcy! Wybucham śmiechem tak głośnym, chrapliwym i okropnym, że nawet mnie to przeraża. Nikt z nich nie rozumie jednego: za trzecim razem znów zmartwychwstanę. Przełożył Lech Jęczmyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|