[ Pobierz całość w formacie PDF ] Albert Camus Upadek(Przełożyła: Joanna Guze) 1 Czy mogę zaproponować panu swoje usługi, jeśli nie wyda się to panu natręctwem? Obawiam się, że szacowny goryl, który czuwa nad losami tego lokalu, nie rozumie pana. Mówi tylko po holendersku. Jeśli nie pozwoli mi pan wystąpić w pańskiej sprawie, nie odgadnie, że chciałby pan jałowcówki. Proszę, ośmielam się sądzić, że mnie zrozumiał; to skinięcie głową powinno oznaczać, że poddaje się moim argumentom. Już idzie, spieszy się z rozumną powolnością. Ma pan szczęście, nie chrząknął. Gdy nie chce podawać, wystarczy mu chrząknięcie: nikt nie nalega. Być królem swych humorów to przywilej wielkich zwierząt. Ale teraz się wycofam, szczęśliwy, żem się panu przydał. Dziękuję, zgodziłbym się chętnie, gdybym był pewien, że się panu nie naprzykrzam. Pan jest zbyt dobry. Postawię więc mój kieliszek obok pańskiego. Ma pan słuszność, jego niemota jest ogłuszająca. To cisza pierwotnych lasów naładowana od stóp do głów. Dziwi mnie niekiedy upór, z jakim nasz milczący przyjaciel dąsa się na języki cywilizowane. Z racji swego zawodu gości marynarzy z wszystkich krajów w tym amsterdamskim barze, który nie wiadomo dlaczego nazwał “Mexico-City". Zgodzi się pan, że przy tego rodzaju obowiązkach ignorancja nie bardzo jest na rękę. Niech pan wyobrazi sobie człowieka z Cro-Magnon w roli pensjonariusza wieży Babel! Co najmniej czułby się tam obco. Ale nie, ten człowiek nie czuje się obco, idzie swoją drogą, nic mu nie przeszkadza. W jednym z nielicznych zdań, jakie słyszałem z jego ust, oświadczył, że chodzi o to, by wziąć lub zostawić. Co należałoby wziąć lub zostawić? Niewątpliwie jego samego. Wyznam panu, że czuję pociąg do tych istot, całych z jednej bryły. Jeśli się dużo rozmyślało o człowieku - z zawodu lub z powołania - odczuwa się niekiedy nostalgię za prymitywami. Nie ma w nich żadnych utajonych myśli. Prawdę mówiąc, nasz gospodarz ma kilka takich myśli, choć hoduje je w ukryciu. Ponieważ nie rozumie nic z tego, co mówi się w jego obecności, stał się nieufny. Stad ów wyraz podejrzliwej powagi, jak gdyby przypuszczał co najmniej, że coś jest nie w porządku między ludźmi. Ta dyspozycja sprawia, że rozmowy nie dotyczące jego zawodu stają się mniej łatwe. Niech pan na przykład zwróci uwagę na pusty czworobok nad jego głową, na ścianie w głębi - miejsce, gdzie wisiał obraz. Rzeczywiście, był tu obraz, i to szczególnie ciekawy, prawdziwe arcydzieło. Byłem obecny, gdy otrzymał ten obraz i gdy go odstąpił. W obu wypadkach zachował się z jednaką nieufnością, po tygodniach przeżuwania. Jeśli o to idzie, trzeba przyznać, że społeczeństwo zepsuło nieco szczerą prostotę jego natury. Niech pan zauważy, że go nie osądzam. Cenię jego uzasadnioną nieufność i podzielałbym ją chętnie, gdyby moja rozmowność, jak pan widzi, nie stała temu na przeszkodzie. Niestety, jestem gadułą i przyjaźnię się łatwo. Choć potrafię zachować odpowiedni dystans, wszystkie okazje są dla mnie dobre. Kiedym mieszkał był we Francji, nie zdarzyło mi się, bym spotkał inteligentnego człowieka i od razu nie zawarł z nim bliższej znajomości. Ach, widzę, że pana razi ten czas zaprzeszły. Muszę wyznać, że mam do niego słabość, jak w ogóle do pięknej mowy. Słabość, którą mam sobie za złe, niech mi pan wierzy. Wiem dobrze, że upodobanie do wykwintnej bielizny nie oznacza tym samym, iż ma się brudne nogi. A jednak. Styl, tak samo jak popelina, zbyt często osłania egzemę. Pocieszam się powiadając sobie, że ci, co bełkocą, także nie są czyści. Ależ tak, napijmy się jeszcze jałowcówki. Czy przyjechał pan na długo do Amsterdamu? Piękne miasto, prawda? Fascynujące? Oto przymiotnik, którego nie słyszałem od dawna. Odkąd opuściłem Paryż, a od tej chwili minęły już lata. Ale serce ma swoją pamięć i nie zapomniałem naszego pięknego miasta ani jego bulwarów nadbrzeżnych. Paryż jest prawdziwym złudzeniem optycznym, wspaniałą dekoracją zamieszkałą przez cztery miliony sylwetek. Blisko pięć milionów, według ostatniego spisu? Proszę, narobili więc dzieci. Wcale się nie dziwię. Zawsze wydawało mi się, że nasi ziomkowie mają dwie namiętności: idee i nierząd. Na oślep, że tak powiem. Strzeżmy się zresztą przed potępianiem; nie są jedyni, cała Europa jest w tym samym miejscu. Myślę sobie czasem, co powiedzą o nas przyszli historycy. Jedno zdanie wystarczy dla nowoczesnego człowieka: uprawiał nierząd i czytał dzienniki. Po tej tęgiej definicji temat, jeśli wolno mi to powiedzieć, będzie wyczerpany. Holendrzy, o nie, Holendrzy są o wiele mniej nowocześni! Mają czas, niech pan na nich spojrzy. Co robią? Cóż, ci panowie żyją z pracy tych pań. Są to zresztą, samcy i samice, bardzo mieszczańskie istoty, które przyszły tu, jak zwykle, z mitomanii lub z głupoty. Słowem, z nadmiaru lub z braku wyobraźni. Od czasu do czasu panowie puszczają w ruch nóż lub rewolwer, ale niech pan nie sądzi, że im na tym zależy. Rola tego wymaga, ot i wszystko, umierają ze strachu, wystrzeliwując ostatnie naboje. Co powiedziawszy, uważam ich za bardziej moralnych od innych, tych, którzy zabijają w gronie rodzinnym, z rutyny. Czy nie zauważył pan, że nasze społeczeństwo zorganizowało się dla tego rodzaju likwidacji? Słyszał pan oczywiście o tych malutkich rybkach z rzek brazylijskich, które rzucają się tysiącami na nieostrożnego pływaka, w kilka chwil obierają go do czysta małymi szybkimi kęsami i zostawiają tylko niepokalany szkielet? To właśnie jest ich organizacja. “Chce pan mieć przyzwoite życie? Jak wszyscy?" Powiada pan: tak, rzecz prosta. Jakże powiedzieć: nie? “Zgoda. Zostanie pan obrany do czysta. Oto zawód, rodzina, zorganizowane rozrywki." I małe zęby wpijają się w ciało aż do kości. Ale jestem niesprawiedliwy., Nie trzeba mówić, że to ich organizacja. Mimo wszystko jest nasza: ten górą, kto obierze do czysta drugiego. Wreszcie podają nam jałowcówkę. Za pańską pomyślność. Tak, goryl otworzył usta, żeby nazwać mnie doktorem. W tym kraju wszyscy są doktorami lub profesorami. Ludzie lubią tu okazywać respekt, z dobroci albo ze skromności. U nich niegodziwość nie jest przynajmniej instytucją narodową. Zresztą nie jestem lekarzem. Jeśli chce pan wiedzieć, byłem adwokatem, zanim tu przyjechałem. Teraz jestem sędzią-pokutnikiem. Pozwoli pan, że się przedstawię: Jean-Baptiste Clamence, do pańskich usług. Rad jestem pana poznać. Pan zapewne zajmuje się interesami? Mniej więcej? Doskonała odpowiedź! I rozumna; we wszystkim jesteśmy tylko mniej więcej. Proszę, niech mi pan pozwoli zabawić się w detektywa. Jest pan mniej więcej w moim wieku, świadome oko czterdziestoletniego człowieka, który mniej więcej poznał krąg rzeczy, jest pan mniej więcej dobrze ubrany, to znaczy tak, jak ubierają się u nas, i ma pan gładkie ręce. A zatem bourgeois mniej więcej! Ale bourgeois wyrafinowany! Zżymać się na czas zaprzeszły po dwakroć dowodzi pańskiej kultury, ponieważ pan ów czas rozpoznaje i ponieważ użycie jego pana drażni. Wreszcie wydaję się panu zabawny, co, bez próżności, wskazuje na to, że ma pan umysł otwarty. Jest pan mniej więcej... Ale czy nie wszystko jedno? Zawody interesują mnie mniej niż sekty. Pozwoli pan, że zadam panu dwa pytania, niech pan nie odpowiada na nie, jeśli uzna je pan za niedyskretne. Czy jest pan bogaty? Do pewnego stopnia. Dobrze. Czy podzielił się pan swym majątkiem z ubogimi? Nie. Jest pan zatem człowiekiem, którego nazywam saduceuszem. Jeśli nie czytywał pan Pisma świętego, przyznaję, że to panu wiele nie wyjaśni. To panu coś wyjaśnia? Zna pan więc Pismo święte? Doprawdy pan mnie zaciekawia. Co do mnie... Niech pan sam osądzi. Z postawy, barów i tej twarzy, o której często mówiono mi, że jest dzika, wyglądam raczej na gracza w rugby, nieprawda? Ale jeśli sądzić z rozmowy, trzeba mi przyznać trochę wyrafinowania. Wielbłąd, który dostarczył wełny na mój płaszcz, cierpiał niewątpliwie na świerzb; w zamian za to mam pielęgnowane paznokcie. Ja także jestem świadom, a jednak zaufałem panu bez żadnej ostrożności, tylko na podstawie pańskiego wyrazu twarzy. Wreszcie, mimo dobrych manier i pięknej mowy, jestem bywalcem marynarskich barów Zeedijk. No, niech pan nie szuka dalej. Mój zawód jest dwoisty jak człowiek, ot i wszystko. Powiedziałem już panu, że jestem sędzią-pokutnikiem. Jedna rzecz jest prosta w moim przypadku, nie posiadam nic. Tak, byłem bogaty, nie, nie podzieliłem się majątkiem z ubogimi. Czegóż to dowodzi? Że byłem również saduceuszem... O, słyszy pan syreny portowe? Na Zuyderzee będzie mgła tej nocy. Pan już odchodzi? Niech mi pan wybaczy, jeśli pana zatrzymałem. Jeśli pan łaskaw, proszę nie płacić. Pan jest moim gościem w “Mexico-City", jestem szczególnie rad mogąc tu pana podejmować. Będę tu na pewno jutro, jak co wieczór, i skorzystam z wdzięcznością z pańskiego zaproszenia. Pańska droga... A więc... Ale czy wydałoby się panu niewłaściwe, gdybym odprowadził pana do portu, co byłoby prostsze? Jeśli wyszedłszy stąd okrąży pan dzielnicę żydowską, znajdzie się pan na pięknych ulicach, gdzie defilują tramwaje naładowane kwiatami i huczącą muzyką. Pański hotel jest przy jednej z nich, ulica Damrak. Proszę, pan zechce wyjść pierwszy. Ja mieszkam w dzielnicy żydowskiej albo w dzielnicy, która nazywała się tak aż do chwili, kiedy nasi bracia hitlerowcy oczyścili teren. Co za pranie! Siedemdziesiąt pięć tysięcy Żydów wywiezionych albo zamordowanych to oczyścić teren do cna. Podziwiam tę staranność, tę metodyczną cierpliwość! Kiedy nie ma się charakteru, trzeba sobie wypracować metodę. Tu dokonała ona cudu, nie ma dwóch zdań, mieszkam na miejscu jednej z największych zbrodni w historii. Może to właśnie pozwala mi zrozumieć goryla i jego nieufność. W ten sposób mogę walczyć z tą skłonnością natury, która popycha mnie nieodparcie ku sympatii. Kiedy widzę nową twarz, ktoś we mnie dzwoni na alarm. “Wolniej! Niebezpieczeństwo!" Nawet przy największej sympatii mam się na baczności. Czy pan wie, że podczas akcji odwetowej w mojej wsi pewien oficer niemiecki poprosił najuprzejmiej starą kobietę, żeby zechciała wybrać tego ze swych dwóch synów, który będzie rozstrzelany jako zakładnik? Wybrać, czy pan to sobie wyobraża? Ten? Nie, tamten. I patrzeć, jak odchodzi. Zostawmy to, ale niech mi pan wierzy, że wszystkie niespodzianki są możliwe. Znałem człowieka o czystym sercu, który odrzucił wszelką nieufność. Był pacyfistą, zwolennikiem absolutnej swobody, kochał jedną miłością całą ludzkość i zwierzęta. Dusza wyjątkowa, tak, to pewne. Otóż podczas ostatnich wojen religijnych w Europie schronił się na wsi. Napisał u wejścia do swego domu: “Skądkolwiek przychodzicie, wejdźcie i witajcie." Jak pan sądzi, kto odpowiedział na to piękne zaproszenie? Milicjanci, którzy weszli jak do siebie i wypatroszyli mu wnętrzności. Och, przepraszam panią! Nic zresztą nie zrozumiała. Tyle ludzi, co, tak późno i mimo deszczu, który nie ustaje od wielu dni? Na szczęście jest jałowcówka, jedyny błysk w tych ciemnościach. Czy czuje pan światło, złociste, miedziane, jakie roztacza w panu? Lubię chodzić po mieście wieczorem w cieple jałowcówki. Chodzę całymi nocami, rozmyślam albo mówię do siebie bez przerwy. Jak dzisiaj, tak, i obawiam się, że ogłuszyłem pana nieco, dziękuję, bardzo pan uprzejmy. Ale to z nadmiaru; zaledwie otwieram usta, zdania się toczą. Ten kraj jest zresztą dla mnie natchnieniem. Lubię ten lud rojący się na chodnikach, wciśnięty w kąt na małej przestrzeni domów i wody, otoczony mgłami, zimną ziemią i morzem dymiącym jak woda do prania. Lubię go, ponieważ jest dwoisty. Jest tutaj i jest gdzie indziej. Ależ tak! Słuchając ich ciężkich kroków na tłustym bruku, widząc, jak przechodzą ociężale między sklepikami pełnymi złocistych śledzi i klejnotów koloru martwych liści, sądzi pan zapewne, że są tu dziś wieczór? Pan jest jak wszyscy, pan bierze tych dzielnych ludzi za plemię syndyków i kupców, liczący talary i szansę wiecznego życia, których cały liryzm polega na tym, że niekiedy, włożywszy wielkie kapelusze, biorą; lekcję anatomii? Pan się myli. Idą obok nas, to prawda, a jednak niech pan spojrzy, gdzie znajdują się ich głowy: we mgle neonów, jałowcówki i mięty, która spływa z czerwonych i zielonych szyldów. Holandia jest snem, proszę pana, snem ze złota i dymu, bardziej dymnym za dnia, bardziej złoconym i nocą, a w nocy i w dzień ów sen zaludniają Lohengrinowie jak ci oto, mknący w zamyśleniu na czarnych rowerach o wysokich kierownicach, żałobne łabędzie, które krążą bez przerwy po całym kraju, wokół mórz, wzdłuż kanałów. Śnią z głowami w miedzianych chmurach, toczą się wkoło, modlą się, lunatycy, w złoconym kadzidle mgły, nie ma ich już tutaj. Odjechali o tysiące kilometrów, w stronę Jawy, wyspy dalekiej. Modlą się do tych strojących miny bogów Indonezji, którymi ozdobili wszystkie swoje wystawy i którzy błąkają się w tej chwili nad nami, zanim uczepią się niczym okazałe małpy szyldów i spadzistych dachów, by przypomnieć tym nostalgicznym osadnikom, że Holandia jest nie tylko Europą kupców, ale morzem, morzem, które prowadzi do Cipango i do tych wysp, gdzie ludzie umierają szaleni i szczęśliwi zarazem. Ale pozwalam sobie za wiele, wygłaszam mowę! Niech mi pan wybaczy. Przyzwyczajenie, proszę pana, powołanie, a także pragnienie, żeby pan dobrze zrozumiał to miasto i serce rzeczy! Bo jesteśmy w sercu rzeczy. Czy zauważył pan, że koncentryczne kanały Amsterdamu przypominają kręgi piekła? Mieszczańskiego piekła, oczywiście, zaludnionego złymi snami. Kiedy przybywa się z zewnątrz, w miarę przechodzenia przez te kręgi, życie, a więc i jego zbrodnie stają się gęstsze, bardziej ciemne. Tu jesteśmy w ostatnim kręgu. W kręgu... Ach, pan to wie? Do licha, coraz trudniej pana zaszeregować. Rozumie pan zatem, dlaczego mogę powiedzieć, że tu jest środek rzeczy, choć znajdujemy się na krańcu kontynentu. Wrażliwy człowiek rozumie te dziwactwa. W każdym razie czytelnicy gazet i rozpustnicy nie mogą iść dalej. Przychodzą ze wszystkich krańców Europy i zatrzymują się wokół morza wewnętrznego, na spłowiałym piachu. Słuchają syren, na próżno szukają zarysu statków we mgle, potem przechodzą przez kanały i wracają wśród deszczu. Zziębnięci zjawiają się w “Mexico-City", by zamawiać jałowcówkę we wszystkich językach świata. Tam na nich czekam. Do jutra więc, drogi ziomku. Nie, teraz znajdzie pan drogę; zostawiam pana przy tym moście. Nie przechodzę nigdy przez most nocą. Ślubowałem sobie. Niech pan zresztą pomyśli, że ktoś rzuca się do wody. Z dwojga jedno: albo skacze pan za nim, żeby go wyłowić, rzecz bardzo ryzykowna w chłodnej porze roku; albo też odchodzi pan, a niewykonane skoki pozostawiają czasem dziwne łamanie w krzyżu. Dobrej nocy! Co? Te panie za szybami? Sen, proszę pana, sen za niewielką cenę, podróż do Indii! Te osoby perfumują się korzeniami. Pan wchodzi, one zaciągają zasłony i żegluga się zaczyna. Bogowie schodzą na nagie ciała, wyspy odbijają od brzegu, szalone, ustrojone w rozwiane fryzury palm na wietrze. Niech pan spróbuje. 2 Kto to jest sędzia-pokutnik? Ach, zaintrygowałem pana tą historią. Niech mi pan wierzy, nie ma tu żadnej pułapki i mogę wytłumaczyć się jaśniej. W pewnym sensie należy to nawet do moich funkcji. Ale przedtem muszę wyłożyć pewne fakty, które pomogą panu lepiej zrozumieć moje opowiadanie. Przed kilku laty byłem adwokatem w Paryżu i, na honor, adwokatem dość znanym. Oczywiście, nie podałem panu mego prawdziwego nazwiska. Miałem swoją specjalność: szlachetne sprawy. Wdowa i sierota, jak to się powiada, nie wiem dlaczego, są bowiem przecież podstępne wdowy i okrutne sieroty. Wystarczyło mi jednak poczuć najlżejszy zapach ofiary w osobie oskarżonego, żeby rękawy mej togi były już w akcji. I to w jakiej akcji! Burza! Miałem serce na rękawach. Można było doprawdy uwierzyć, że sprawiedliwość sypia ze mną co dzień. Jestem pewien, że podziwiałby pan stosowność tonu, celność wzruszenia, perswazję, żar i powściągane oburzenie moich mów obrończych. Natura była dla mnie łaskawa, jeśli idzie o wygląd fizyczny, szlachetne wzięcie przychodzi mi bez wysiłku. Co więcej, podtrzymywały mnie dwa szczere uczucia: satysfakcja, że znajduję się po dobrej stronie i instynktowna pogarda dla sędziów w ogóle. Ta pogarda zresztą nie była może tak instynktowna. Wiem dziś, że miała swoje przyczyny. Ale z zewnątrz wyglądała raczej na namiętność. Niepodobna zaprzeczyć, że przynajmniej na razie trzeba nam sędziów, prawda? A jednak nie mogłem zrozumieć, jak człowiek sam sobie wybiera tę zdumiewającą funkcję. Przyjmowałem rzecz do wiadomości, skoro działa się na moich oczach, ale trochę tak, jak przyjmowałem do wiadomości szarańczę. Z tą różnicą, że inwazje tych prostoskrzydłych owadów nie przyniosły mi nigdy ani centyma, gdy zarabiałem na życie prowadząc dialog z ludźmi, którymi pogardzałem. Ale byłem po dobrej strome, to wystarczało dla spokoju mego sumienia. Poczucie sprawiedliwości, satysfakcja, że mamy słuszność, radość płynąca z szacunku dla samego siebie to potężne sprężyny, drogi panie, które trzymają nas na nogach czy też pozwalają nam posuwać się naprzód. Na odwrót, jeśli pozbawi pan tych uczuć ludzi, zamieni ich pan we wściekłe psy. Ileż zbrodni popełniono po prostu dlatego, że ich autorzy nie mogli znieść myśli o swej winie! Znałem kiedyś pewnego przemysłowca; miał idealną, uwielbianą przez wszystkich żonę, którą mimo to zdradzał. Ten człowiek dosłownie szalał widząc, że postępuje źle, że nie może ani przyjąć, ani ofiarować sobie patentu cnoty. Im doskonalsza była jego żona, tym bardziej szalał. W końcu własna wina stała się dla niego nie do zniesienia. I co zrobił wówczas, jak pan myśli? Przestał ją zdradzać? Nie. Zabił ją. Dzięki temu właśnie nawiązałem z nim stosunki. Moja sytuacja była bardziej godna pozazdroszczenia. Nie tylko nie ryzykowałem, że znajdę się w obozie zbrodniarzy (jako kawaler nie mogłem zresztą żadną miarą zabić żony), ale ponadto brałem ich jeszcze w obronę; pod warunkiem jednak, że są poczciwymi mordercami, jak inni są poczciwymi dzikusami. Sam sposób, w jaki prowadziłem tę obronę, dawał mi duże satysfakcje. W życiu zawodowym byłem doprawdy nienaganny. Nie brałem łapówek, to rozumie się samo przez się, ale, co więcej, nie zniżyłem się nigdy do jakichś zabiegów. Rzecz jeszcze bardziej rzadka, nie schlebiałem nigdy żadnemu dziennikarzowi, by pozyskać jego względy, ani żadnemu urzędnikowi, którego życzliwość mogła mi być pomocna. Kilkakrotnie mogłem otrzymać Legię Honorową; nie przyjąłem jej z dyskretną godnością, która była mi prawdziwą nagrodą. Nigdy wreszcie nie brałem honorariów od biedaków i nie rozgłaszałem tego na prawo i lewo. Niech pan nie sądzi, drogi panie, że się tym wszystkim chwalę. Moja zasługa była żadna: chciwość, która w naszym społeczeństwie zajmuje miejsce ambicji, zawsze przyprawiała mnie o śmiech. Mierzyłem wyżej; zobaczy pan, że jeśli idzie o mnie, to określenie jest właściwe. Niech pan jednak oceni moje zadowolenie. Radowała mnie moja własna natura, a wiemy wszyscy, że na tym właśnie polega szczęście, chociaż, żeby wzajemnie się uspokoić, udajemy czasem, że potępiamy ten rodzaj przyjemności, nazywając ją egoizmem. W każdym razie radowały mnie te cechy mojej natury, które reagowały tak dokładnie na wdowę i sierotę, że w końcu, w miarę ćwiczenia, zapanowały nad całym moim życiem. Uwielbiałem na przykład pomagać ślepcom w przechodzeniu przez ulicę. Ledwo ujrzałem z daleka laskę wahającą się na rogu chodnika, rzucałem się pośpiesznie, niekiedy wyprzedzając o sekundę miłosierną dłoń, która się już wyciągała, odgradzałem ślepca od wszelkiej życzliwości prócz mojej własnej i prowadziłem go łagodną i pewną ręką przez znaczone gwoździami przejście, pomiędzy przeszkodami ruchu ulicznego, ku spokojnej przystani trotuaru, gdzie rozstawaliśmy się jednako wzruszeni. Tak samo lubiłem informować przechodniów na ulicy, podawać im ogień, pomagać zbyt ciężkim wózkom, popychać zepsuty samochód, kupować dziennik od członka Armii Zbawienia czy kwiaty od starej kwiaciarki, choć wiedziałem przecież, że kradnie je na cmentarzu Montparnasse. Lubiłem również, ach, to jeszcze trudniej powiedzieć, lubiłem dawać jałmużnę. Jeden z moich przyjaciół, wielki chrześcijanin, przyznawał, że pierwsze uczucie, jakiego doznaje na widok żebraka zbliżającego się do jego domu, jest niemiłe. Ze mną było gorzej: radowałem się. Ale zostawmy to. Mówmy raczej o mojej grzeczności. Była ona sławna i mimo to nie podlegająca dyskusji. W istocie, uprzejmość dostarczała mi wielkich radości. Jeśli któregoś ranka udawało mi się ustąpić miejsca w autobusie lub metrze komuś, kto na to naprawdę zasługiwał, podnieść przedmiot, który upuściła na ziemię stara pani, i podać go jej z dobrze mi znanym uśmiechem czy też po prostu odstąpić taksówkę osobie śpieszącej się bardziej ode mnie, mój dzień nabierał blasku. Rad byłem nawet, muszę to powiedzieć, z tych dni, kiedy środki komunikacji nie działały z powodu strajku i na przystanku autobusowym miałem okazję zabrać do swego samochodu kilku nieszczęsnych paryżan, którzy nie mogli wrócić do domu. Odstąpić wreszcie fotel w teatrze, by jakaś para mogła siedzieć obok siebie, umieścić w czasie podróży walizki młodej dziewczyny na wysokiej półce, oto grzeczności, do których byłem skłonny bardziej niż inni, uważniej bowiem czekałem na okazje i bardziej smakowałem płynące z nich rozkosze. Uchodziłem więc za wielkodusznego człowieka i byłem nim w istocie. Dawałem dużo na sprawy publiczne i prywatne. Daleki od tego, by cierpieć, gdy musiałem się rozstać z jakimś przedmiotem czy sumą pieniędzy, znajdowałem w tym stałe przyjemności, z których nie najpośledniejszą był rodzaj melancholii rodzącej się we mnie niekiedy, gdym rozważał jałowość tych darów i niewdzięczność, jaka prawdopodobnie mnie czeka. Miałem nawet tak wielką przyjemność w dawaniu, że nie znosiłem tu żadnego przymusu. Punktualność w sprawach pieniężnych męczyła mnie i poddawałem się jej z niechęcią. Chciałem być panem swej wielkoduszności. Są to rysy drugorzędne, ale one właśnie pozwolą panu zrozumieć nieustanną satysfakcję, jaką dawało mi życie, a zwłaszcza mój zawód. Kiedy na korytarzu sądu zatrzymywała mnie na przykład żona oskarżonego, którego broniłem jedynie w imię sprawiedliwości lub przez litość, chcę rzec za darmo, kiedy słyszałem, jak ta kobieta szepce, że niczym, niczym nie można odpłacić za to, co uczyniłem dla nich; kiedy odpowiadałem wówczas, że to całkiem naturalne, każdy by postąpił tak samo; kiedy proponowałem nawet pomoc, by ulżyć w trudnych dniach, które nadejdą, a potem, chcąc skończyć z tą wylewnością i dać na nią właściwą odpowiedź, całowałem rękę biednej kobiety i odchodziłem bez słowa - niech mi pan wierzy, drogi panie, że osiągałem cel wyższy niż pospolity karierowicz i ten kulminacyjny punkt, gdzie cnota żywi się już tylko sobą. Zatrzymajmy się na tych szczytach. Rozumie pan teraz, co miałem na myśli mówiąc, że mierzyłem wyżej. Mówiłem właśnie o kulminacyjnych punktach, jedynych, gdzie mogę żyć. Tak, czułem się dobrze tylko w górnych sytuacjach. Nawet w życiu na codzień musiałem być ponad. Wolałem autobus od metra, otwarty pojazd od taksówki, taras od piwnicy. Byłem amatorem sportowych awionetek, gdzie głową dotyka się nieba, na statkach zawsze szukałem oficerskich kajut na pokładzie. W górach unikałem dolin woląc przełęcze i szczyty; co najmniej trzeba mi było płaskowzgórzy. Gdyby los zmusił mnie do wyboru fizycznego zawodu, gdybym miał być tokarzem albo dekarzem, niech pan będzie pewien, że wybrałbym dachy i polubił zawroty głowy. Suteryna, dół okrętu, podziemia, groty, przepaści napawały mnie przerażeniem. Zaprzysiągłem nawet szczególną nienawiść speleologom, którzy mają czelność zajmować pierwsze stronice dzienników; ich osiągnięcia budziły we mnie wstręt. Zejść poniżej ośmiuset metrów ryzykując, że głowa utkwi w skalistej gardzieli (w syfonie, jak powiadają ci naiwni!), na to trzeba być zepsutym lub chorym. Jakaś w tym kryje się zbrodnia. Nigdzie natomiast nie czułem się lepiej niż na występie skalnym, pięćset czy sześćset metrów nad morzem, widocznym jeszcze i skąpanym w świetle, zwłaszcza gdy byłem sam, górując nad mrowiskiem ludzkim. Było dla mnie oczywiste, że miejscem kazań, rozstrzygających pouczeń, cudów ognia mogą być jedynie dostępne dla człowieka wyżyny. Według mnie nie rozmyśla się w piwnicach lub w celach więziennych (chyba że znajdują się one w wieży z rozległym widokiem); tam się pleśnieje. I rozumiem tego człowieka, który wstąpiwszy do klasztoru zrzucił habit, ponieważ jego cela, zamiast widoku na otwarty pejzaż, jak się tego spodziewał, miała okno na mur. Niech pan będzie pewien, że ja nie pleśniałem. O każdej godzinie dnia, sam ze sobą i wśród innych, wspinałem się na wysokości, zapalałem widoczne ognie i radosne pozdrowienie wznosiło się ku mnie. W ten sposób cieszyłem się przynajmniej życiem i własną doskonałością. Mój zawód zaspokajał szczęśliwie ten pociąg do szczytów. Odbierał mi wszelką gorycz wobec bliźniego, którego stale zobowiązywałem, nic mu nie zawdzięczając. Dawał mi miejsce nad sędzią, którego sądziłem z kolei, nad oskarżonym, którego zmuszałem do wdzięczności. Niech pan to dobrze zważy, drogi panie: żyłem bezkarnie. Nie dotyczył mnie żaden sąd, nie znajdowałem się na scenie trybunału, ale gdzie indziej, nad sceną, jak owi bogowie, których przy pomocy maszyny spuszcza się od czasu do czasu, by zmienić akcję i nadać jej pełny sens. W końcu żyć ponad wciąż jest jedynym sposobem, by być widzianym i zbierać ukłony większości. Niektórzy z moich zacnych zbrodniarzy mordując byli zresztą posłuszni temu samemu uczuciu. W ich smutnej sytuacji lektura dzienników przynosiła coś w rodzaju żałosnej kompensaty. Jak wielu ludzi nie mogli znieść dłużej anonimowości i ta niecierpliwość prowadziła ich po części do fatalnych czynów. Żeby zyskać rozgłos, wystarczy w gruncie rzeczy zabić dozorcę z kamienicy. Niestety, chodzi tu o krótkotrwały rozgłos, tylu jest dozorców, którym należy się cios nożem i którzy go dostają. Zbrodnia nieustannie zajmuje przód sceny, ale zbrodniarz jest tam przelotnie i zostaje zastąpiony natychmiast. Za te krótkie triumfy płaci się w końcu zbyt drogo. Na odwrót, obrona naszych nieszczęsnych aspirantów do rozgłosu przynosiła naprawdę rozgłos w tym samym czasie i na tym samym miejscu, ale tańszymi środkami. To zachęcało mnie również do godnych pochwały starań, by płacili możliwie najmniej: bo też płacili po trosze zamiast mnie. W zamian za to, moje oburzenie, talent, wzruszenie uwalniały mnie od wszelkiego długu wobec nich. Sędziowie karali, oskarżeni pokutowali, ja zaś, wolny od wszelkiego obowiązku, nie podlegając sądom i sankcjom, królowałem swobodnie w rajskim świetle. Bo czy to nie Eden, drogi panie, życie brane po prostu? Takie było moje życie. Nigdy nie musiałem uczyć się życia. Przychodząc na świat wiedziałem już wszystko....
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|