[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair Mac$lean Goodbye Kalifornio! Z angielskiego tłumaczył Tadeusz Markowski z wydawnictwo "Orbita", Warszawa 1990 r. Przedmowa Ziemia zadrżała 9 lutego 1972 roku, dokładnie o piątej pięćdziesiąt dziewięć i czterdzieści sekund. W porównaniu z innymi wstrząsami, ten trudno było określić jako wart uwagi. Z pewnością nie był poważniejszy niż wstrząsy nawiedzające Tokio i jego okolice dziesiątki razy w roku. Zatrzęsły się wiszące lampy, kilka niestarannie postawionych na półkach przedmiotów spadło na ziemię, ale były to jedyne dające się zauważyć efekty przechodzącej fali. Wtórny wstrząs, o wiele słabszy, nastąpił dwadzieścia sekund później. W rezultacie było to więc zdarzenie nie warte uwagi, ale pamiętne, przynajmniej dla mnie, gdyż było to pierwsze trzęsienie ziemi, jakie przeżyłem. Uczucie, że ziemia pod stopami zaczyna się ruszać, należy do szczególnie bulwersujących przeżyć. Epicentrum wstrząsu znajdowało się zaledwie kilka kilometrów od mojej siedziby, więc następnego dnia pojechałem obejrzeć to miejsce. Miasteczko Sylmar leży kilka kilometrów na północ od Los Angeles w Dolinie San Fernando, w Kalifornii, oczywiście. Widać było liczne uszkodzenia budynków, ale żadne nie było poważne, z wyjątkiem jednego. Najsilniej bowiem został dotknięty Rządowy Szpital Weteranów. Przed trzęsieniem stały tam równolegle do siebie trzy budynki. Dwa zewnętrzne stały nadal, na pozór zupełnie nietknięte. Natomiast środkowy zawalił się jak domek z kart, został całkowicie zniszczony. Ani jeden element jego konstrukcji nie ostał się w stanie nienaruszonym. Ponad sześćdziesięciu pacjentów poniosło śmierć. Dziwne, że tak znaczne szkody spowodował wstrząs o znikomej sile. Moc trzęsienia ziemi określa się według skali Richtera od zera do dwunastu stopni. Trzeba pamiętać, że siła trzęsienia ziemi, mierzona skalą Richtera, rośnie nie arytmetycznie, ale logarytmicznie. Tak więc sześć stopni według Richtera odpowiada wstrząsowi dziesięciokrotnie silniejszemu niż siła pięciu lub stukrotnie silniejszemu niż siła czterech stopni. Trzęsienie ziemi, które zniszczyło budynek szpitala w Sylmar miało siłę sześciu i trzech dziesiątych w skali Richtera. To zaś, które zniszczyło San Francisco w 1906 roku, odpowiadało wówczas sile ośmiu i trzech dziesiątych stopnia (lub, jak kto woli, siedmiu i dziewięciu dziesiątych we współczesnej, zmodyfikowanej skali). Tak więc wstrząs w Sylmar miał zaledwie jeden procent skutecznej mocy trzęsienia w San Francisco. Jest to, być może, uspokajająca informacja, ale dla osób o nadmiernie rozwiniętej wyobraźni i ona może być przerażająca. Bardziej jednak przerażający może być fakt, że nigdy nie zarejestrowano wielkiego - choć określenie "wielkie" oznacza każdy wstrząs o sile ponad osiem stopni - trzęsienia ziemi w pobliżu jakiegokolwiek miasta. Z wyjątkiem budzącego grozę trzęsienia ziemi w północnych Chinach w czerwcu 1976 roku, kiedy to, według nigdy nie potwierdzonych przez stronę chińską szacunków, w mieście Taughsan i jego okolicach zginęło siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Prawo wielkich liczb mówi jednak, że trzęsienia ziemi nie zawsze występowały w nie zamieszkanych lub mało zaludnionych okolicach. I jeżeli ktoś nie chowa głowy w piasek, to musi zdać sobie sprawę z tego, że jest to zjawisko bardzo prawdopodobne także dzisiaj. Użyto tu określenia "prawdopodobne", ponieważ prawo wielkich liczb zostało w tym wypadku wzmocnione obserwacją, że trzęsienia ziemi najczęściej występują na wybrzeżach kontynentów i wysp. A właśnie tam, ze względu na dogodne położenie handlowe i komunikacyjne, powstało sporo wielkich miast świata. Tokio, Los Angeles czy San Francisco - to tylko trzy przykłady takich miast. I nic w tym dziwnego. Przyczyny występowania trzęsień ziemi oraz wybuchów wulkanów nie budzą już zasadniczych kontrowersji geologów. Naukowcy ustalili, że w niewyobrażalnie odległej przeszłości zjawisko pojawiania się lądów przebiegało w ten sposób, że najpierw utworzył się jeden superkontynent, a ze wszystkich stron otaczał go jeden superocean. Z upływem czasu, z przyczyn wciąż jeszcze niezbyt dokładnie poznanych, nastąpił podział tego tworu na kilka kontynentów, z których każdy unosił się na swojej płycie tektonicznej, pływającej na wciąż roztopionej magmie tworzącej jądro Ziemi. Owe płyty tektoniczne od czasu do czasu zderzają się i ocierają o siebie. Na skutek owych zderzeń powstają fale przenoszące się ku powierzchni, które powodują wybuchy wulkaniczne lub właśnie trzęsienia ziemi. Większa część stanu Kalifornia znajduje się na Płycie Północno_Amerykańskiej, która, choć porusza się na zachód, nie jest tak naprawdę najgroźniejszą płytą tektoniczną. Prawdziwym nieszczęściem Kalifornii jest fakt, że pozostała jej część znajduje się na Płycie Północnego Pacyfiku, która, niestety, wciąż obija się o Chiny, Japonię i Filipiny. Począwszy od miejscowości San Andreas na zachód rozciąga się właśnie ów nieszczęsny obszar. Płyta Północnego Pacyfiku nieco się obraca i jej ruch poniżej terenu Kalifornii odpowiada ruchowi w kierunku północno_zachodnim. Kiedy napięcia na styku obu płyt stają się zbyt silne, wtedy następuje ich rozładowanie w kierunku właśnie północno_zachodnim, wzdłuż tzw. Uskoku San Andreas, co wywołuje trzęsienia ziemi, którymi kalifornijczycy niezbyt się już przejmują. Rozmiar tych uskoków zależy głównie od wielkości wstrząsu. Czasami może się nawet zdarzyć, że nie wystąpi żadne boczne przesunięcie. Innym razem może ono mieć rozmiar trzydziestu czy sześćdziesięciu centymetrów. Ale mimo ogromnych konsekwencji takiego założenia nie możemy przecież odrzucać możliwości zaistnienia bocznego przesunięcia rzędu kilkunastu metrów. Prawdę mówiąc, w tej dziedzinie wszystko jest możliwe. Aktywna sfera sejsmiczna i wulkaniczna otaczająca Pacyfik znana jest jako tak zwany Pierścień Ognia. Uskok San Andreas stanowi jego integralną część. W obrzeżach tego właśnie Pierścienia Ognia wystąpiły dwa najbardziej monstrualne trzęsienia ziemi, jakie kiedykolwiek zarejestrowano w historii: w Japonii i Ameryce Południowej. Oba miały siłę rzędu ośmiu i dziewięciu dziesiątych stopnia w skali Richtera. Kalifornia nie może sobie rościć większego prawa do boskiej opieki niż pozostałe części Pierścienia Ognia i należy liczyć się z tym, że następne monstrum tektoniczne - powiedzmy sześć razy silniejsze niż wstrząs w San Francisco - nastąpi, załóżmy, w San Bernardino, skutecznie strącając miasto Los Angeles do oceanu. A przecież skala Richtera ma dwanaście stopni! Trzęsienia ziemi występujące na Pierścieniu Ognia mają jeszcze jedną cechę - mogą występować zarówno jako wstrząsy podwodne, jak i podziemne. W tym pierwszym przypadku powstaje olbrzymia fala przypływu. W roku 1976 miasto Mindanao na Filipinach zostało zatopione i kompletnie zniszczone, grzebiąc w wodzie tysiące istnień ludzkich. Do tej tragedii doszło w wyniku trzęsienia ziemi, którego epicentrum znajdowało się w stożkowo uformowanej Zatoce Moro. Na skutek wstrząsu powstała pięciometrowa fala przypływu, która zatopiła całe wybrzeże. Taki właśnie podwodny wstrząs u brzegów San Francisco mógłby zdewastować Zatokę Kalifornijską i prawdopodobnie nie oszczędziłby miasta Sacramento i San Joaquin, które leżą w dolinach. Jak się rzekło, bezpośrednią przyczyną wstrząsów tektonicznych jest właśnie owa wędrownicza natura płyt tektonicznych. Ale są również dwie inne prawdopodobne przyczyny mogące wywołać trzęsienie ziemi. Pierwszą z nich jest promieniowanie słoneczne. Wiadomo przecież, że siła i zawartość wiatru słonecznego znacznie się zmienia, i to w sposób zupełnie nie dający się przewidzieć. Wiadomo również, że może on znacznie wpłynąć na strukturę chemiczną naszej atmosfery, co z kolei może rzutować na przyśpieszenie lub hamowanie rotacji Ziemi. Jest to zjawisko prawie niewykrywalne, bo mierzalne jedynie w setnych częściach sekundy, ale przecież może ono wpływać (tak mogło się zdarzyć w przeszłości) na nie zakotwiczone płyty tektoniczne. Wiele teorii naukowych stwierdza, że wpływ grawitacji różnych planet oddziałuje na Słońce, modulując owe wiatry słoneczne. Jest to o tyle bardziej interesujące, że w 1982 roku nastąpi rzadkie, liniowe ułożenie planet Układu Słonecznego. Jeżeli ta teoria, nazwana Efektem Jowisza (od tytułu książki napisanej przez doktorów Johna Gribbina i Stephena Plagemanna), jest prawdziwa, to owe ułożenie liniowe planet wywoła niebywałą aktywność Słońca, co z kolei będzie miało niebagatelny wpływ na prędkość obrotu Ziemi. Tak więc naukowcy oczekują nadejścia roku 1982 z wielkim zainteresowaniem i nie mniejszą obawą. Drugim potencjalnym sprawcą trzęsienia ziemi może być człowiek. Od zarania ludzkości człowiek bezmyślnie i na oślep ingerował w procesy natury i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek owych ingerencji zaniechał. Gatunek, który najpierw modlił się do sił natury, a potem poznał i wykorzystał jej najgłębsze tajemnice, wieńcząc to dzieło bombą wodorową, zdolny jest do wszystkiego. Sam pomysł kontrolowania przez człowieka trzęsień ziemi - za pomocą kontrolowanych wybuchów - nie jest nowy, przeprowadzono już bowiem tego typu doświadczenia. Na nieszczęście (choć było to oczywiście nieuniknione) jednocześnie pojawiła się idea, aby wykorzystać ten pomysł jako interesującą innowację w przyszłej wojnie jądrowej. Myśl ta na tyle głęboko zawładnęła niektórymi ludźmi, że podpisano już międzynarodowe umowy, poparte szczerymi przysięgami, zabraniające używania broni jądrowej w sposób zagrażający środowisku naturalnemu, na przykład przez skażenie atmosfery czy też wywołanie fali przypływu. Istnienie tych umów posłuży, oczywiście jedynie przyspieszeniu gorączkowych prac nad pełnym wykorzystaniem wszelkich możliwości owych "broni, o których nawet nie wolno myśleć". Zajmą się tym zwłaszcza supermocarstwa. Wystarczy przypomnieć sobie, co wynikło z podpisania słynnego traktatu S$a$l$t, który spowodował natychmiastowe zdwojenie wysiłków przez naukowców obu stron w poszukiwaniu odpowiednika "złotego Graala", co zaowocowało rozwojem nowych i coraz bardziej przerażających środków zagłady wielkich mas ludzkich. Podpisanie nic nie znaczących skrawków papieru nie usunie przecież cętek ze skóry leoparda. Oprócz jednak zastosowań czysto wojennych pomysł ten można również wykorzystać w innych celach. I o tym właśnie jest ta książka. Rozdział I Ryder otworzył oczy i niechętnie sięgnął po słuchawkę telefonu. - Słucham? - Mówi porucznik Mahler. Przyjeżdżaj natychmiast. Razem z synem. - Co się stało? Porucznik przywiązywał na ogół wielką wagę do tego, by podwładni zwracali się do niego per "sir", ale w przypadku sierżanta Rydera poddał się wiele lat temu. Ryder rezerwował ten sposób zwracania się dla osób, które poważał; ale żaden z jego przyjaciół czy znajomych nie usłyszał nigdy tego słowa z jego ust. - Nie przez telefon - odparł Mahler. Z drugiej strony linii słuchawka spoczęła na widełkach. Ryder z ociąganiem podniósł się, włożył marynarkę i zapiął środkowy guzik, by ukryć smitha and wessona, kaliber 38, który tkwił przy lewym boku, w miejscu, gdzie Ryder kiedyś miał talię. Nadal ociągając się, jak tylko może ociągać się człowiek, który skończył właśnie dwunastogodzinną służbę, obrzucił pokój spojrzeniem - perkalikowe zasłonki, pokrowce na fotele - różne drobiazgi i wazony pełne kwiatów - wszystko to świadczyło o tym, że sierżant Ryder nie jest kawalerem. Wszedł do kuchni i z żalem chłonąc aromaty płynące z garnka, wyłączył kuchenkę. Następnie dopisał: "Wyszedłem do miasta" - na kartce z instrukcją, kiedy i przy jakiej temperaturze powinien przekręcić odpowiednie pokrętło - co było szczytem umiejętności kulinarnych, jaki zdołał osiągnąć podczas dwudziestu siedmiu lat małżeństwa. Samochód zaparkowany był na podjeździe. W czymś takim żaden szanujący się policjant nie chciałby zostać zastrzelony. To, że Ryder był właśnie szanującym się policjantem, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Ale jako wywiadowca miałby niewielki pożytek z błyszczącej limuzyny ze świetlnym napisem "Policja" i migającymi światłami. Jego samochód - nazwany tak z braku lepszego określenia - był starym i poobijanym peugeotem w rodzaju tych, jakie uwielbiają paryżanie o sadystycznych skłonnościach, z przyjemnością obserwujący, jak kierowcy lśniących limuzyn zwalniają i zjeżdżają na bok za każdym razem, gdy we wstecznym lusterku dostrzegą taki zabytkowy rydwan. Cztery bloki od swego domu Ryder zaparkował, przeszedł po wyłożonej płytami ścieżce i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzył młody mężczyzna. - Wkładaj mundur, Jeff - powiedział Ryder. - Wzywają nas. - Obu? Po co? - Zgadnij. Mahler nic nie chciał powiedzieć. - To przez te seriale kryminalne, które ogląda w telewizji. Jeśli nie jest się tajemniczym, to jest się kompletnym zerem. Jeff zniknął, by dwadzieścia sekund później wrócić w zawiązanym bez zarzutu krawacie. Dopiął mundur. Ojciec i syn tworzyli szczególnie kontrastową parę. Sierżant Ryder wyglądał jak ciężarówka pamiętająca lepsze dni. Wymięta marynarka i pozbawione kantu spodnie sprawiały wrażenie, jakby ich właściciel sypiał w ubraniu przez cały tydzień. Ryder mógłby rano kupić sobie nowy garnitur, a już wieczorem handlarz starzyzną, aby uniknąć spotkania, przeszedłby na drugą stronę ulicy na sam jego widok. Miał gęste czarne włosy i takież wąsy, a z jego znużonej i pomarszczonej twarzy patrzyły oczy, które w ciągu życia ich właściciela widziały za dużo i nie zdołały polubić tego, co zobaczyły. Jeff Ryder był o parę centymetrów wyższy i o wiele szczuplejszy. Nieskazitelny mundur Kalifornijskiej Policji Drogowej wyglądał na nim, jaby został uszyty na miarę przez znany dom mody. Odziedziczone po matce jasne włosy i niebieskie oczy rozświetlały twarz żywą, ruchliwą i inteligentną. Tylko jasnowidz mógłby odgadnąć, że Jeff jest synem sierżanta Rydera. Po drodze zamienili tylko dwa zdania. - Matka wciąż jeszcze nie wróciła - powiedział Jeff. - Czy ma to jakiś związek z tym wezwaniem? - Zgadnij. Centralny komisariat policji mieścił się w obskurnym ceglanym budynku, który od dawna nadawał się tylko do rozbiórki. Wyglądał tak, jakby został specjalnie zaprojektowany po to, aby psychicznie złamać licznych złoczyńców, którzy wchodzili lub byli wciągani w jego progi. Dyżurny, sierżant Dickson, obrzucił ich poważnym spojrzeniem, które zresztą nie znaczyło nic szczególnego. Sama bowiem natura pełnionej przez niego służby wykluczała wszelką skłonność do niefrasobliwości. Wykonał ręką gest pełen zniechęcenia i oznajmił: - Jego eminencja czeka. Porucznik Mahler wyglądał równie odpychająco jak budynek, w którym urzędował. Był wysoki, miał przyprószone siwizną skronie, wąskie wargi niezdolne do uśmiechu, cienki, orli nos i oczy pozbawione wszelkich emocji. Nikt go nie lubił, bo zasłużył sobie na reputację służbisty. Ale też nikt nie żywił do niego nienawiści, gdyż był lojalny i raczej znał się na swojej robocie. "Raczej" - bo Mahler nie uginał się pod nadmiarem rozumu, a swoją obecną pozycję osiągnął po części dlatego, że stanowił model bezwzględnego obrońcy prawa, a częściowo dlatego, że jego nieskazitelna uczciwość nie stanowiła najmniejszego zagrożenia dla zwierzchników. Teraz, co zdarzało się rzadko, wydawał się nieswój. Ryder wyciągnął zmiętą paczkę swoich ulubionych gauloise'ów i zapalił ten zakazany tutaj owoc. Awersja Mahlera do wina, kobiet, śpiewu i tytoniu była prawie patologiczna. - Coś nie gra w San Ruffino? Mahler przyjrzał mu się podejrzliwie. - Skąd wiecie? Kto wam to powiedział? - A więc to prawda. Nikt mi nic nie mówił. Żaden z nas nie złamał ostatnio prawa. W każdym razie nie zrobił tego mój syn. Co do mnie, to i tak nic nie pamiętam. - Zadziwiacie mnie, sierżancie - Mahler pozwolił swojej zgryźliwości wziąć górę nad skrępowaniem. - Jak nigdy wzywa nas pan razem; a parę rzeczy nas łączy. Po pierwsze, jesteśmy ojcem i synem, co policji, o ile wiem, nie interesuje. Po drugie, moja żona, a matka Jeffa, pracuje w elektrowni atomowej w San Ruffino. Nie zdarzył się tam przecież żaden wypadek, bo w parę chwil wiedziałoby o tym całe miasto. Może napad? - Tak - głos był niemal nienawistny. Nie był zachwycony tym, że przypadła mu rola zwiastuna nieszczęścia, ale też, jak każdy, nie lubił, żeby mówiono za niego. - Nic dziwnego! - ton Rydera był zupenie rzeczowy, a z jego zachowania Mahler mógłby wnioskować, że rozmawiają o pogodzie. - Służby specjalne w tej elektrowni są do niczego. Napisałem raport w tej sprawie, pamięta pan? - Został przekazany odpowiednim władzom. Ochrona elektrowni nie jest sprawą policji. To sprawa I$a$e$a. Miał na myśli Międzynarodową Agencję Energii Atomowej, która - między innymi - powinna nadzorować systemy ochronny zakładów atomowych, a zwłaszcza zabezpieczenia przed kradzieżą paliwa jądrowego. - O Boże! - Jeff nie tylko nie odziedziczył po ojcu aparycji, ale był również pozbawiony jego zdolności absolutnego opanowania. - Idźmy po kolei, poruczniku. Czy moja matka jest cała i zdrowa? - Tak przypuszczam. Powiedzmy, że nie mam powodów, aby myśleć inaczej. - Co, to do diabła, ma znaczyć? Mahler zrobił minę, jakby miał zamiar przywołać Jeffa do porządku, lecz sierżant Ryder był szybszy. - Porwanie? - Obawiam się, że tak. - Porwana? - zdumiał się Jeff. - Dlaczego? Jest tylko sekretarką dyrektora. Nie ma zielonego pojęcia o tym, co się tam dzieje. Nie ma nawet klauzuli utajnienia. - To prawda. Ale proszę sobie przypomnieć, że została wyznaczona do tej pracy, chociaż o nią nie prosiła. Żony policjantów powinny być jak żona Cezara: ponad wszelkim podejrzeniem. - Ale dlaczego porwano właśnie ją? - Porwali, o ile dobrze rozumiem, nie tylko ją. Wzięli również pół tuzina innych osób: zastępcę dyrektora, zastępcę szefa służby bezpieczeństwa elektrowni, jeszcze jedną sekretarkę, operatora z sali kontroli... Co ważniejsze, nawet jeśli wy jesteście innego zdania, zabrali również dwóch profesorów, którzy właśnie dzisiaj wizytowali elektrownię. Obaj są najwyższej klasy fachowcami w zakresie fizyki jądrowej. - To daje razem pięciu specjalistów od fizyki jądrowej, którzy zniknęli w ciągu ostatnich dwóch miesięcy - odezwał się Ryder. - Tak jest. Pięciu - Mahler wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie. - Skąd oni byli? - spytał Ryder. - Z San Diego i chyba z Uniwersytetu U$c$l$a. Czy to ma jakieś znaczenie? - Nie wiem. Może już być za późno. - Co to ma znaczyć, sierżancie? - Jeśli mają rodziny, to powinny się one znaleźć natychmiast pod opieką policji. Mahler najwyraźniej nie nadążał za jego myślami. - Jeśli zostali porwani, to w określonym celu, a do tego potrzebna jest ich współpraca. Czy nie współpracowałby pan o wiele chętniej, gdyby widział pan kogoś, kto obcęgami wyrywa po kolei paznokcie pańskiej żonie? Najprawdopodobniej z powodu braku żony myśl ta nie wpadła wcześniej do głowy porucznika, ale też myślenie nie było jego najmocniejszą stroną. Trzeba jednak przyznać, że gdy już zrozumiał w czym rzecz, to nie tracił czasu. Następne dwie minuty spędził przy telefonie. - Jedźmy tam wreszcie - Jeff był najwyraźniej zniecierpliwiony, a jego głos, choć cichy, był wyraźnie naglący. - Spokojnie! Nie denerwuj się. Czas pośpiechu już minął. Może nadejść znowu, ale teraz w niczym nam pośpiech nie pomoże. W milczeniu poczekali, aż Mahler odłoży słuchawkę. - Kto zawiadomił pana o porwaniu? - spytał Ryder. - Ferguson. Szef ochrony elektrowni. Miał wolny dzień, ale jego dom jest podłączony do systemu alarmowego San Ruffino. Natychmiast się tam udał. - Co zrobił? Przecież on mieszka pięćdziesiąt kilometrów stąd, w górach. Tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Dlaczego nie zatelefonował? - Bo jego linia została przecięta. - Ale ma przecież w samochodzie policyjny nadajnik! - Którym też się zaopiekowano. Po drodze do elektrowni są trzy budki telefoniczne. Jedna z nich znajduje się w warsztacie naprawy samochodów. Właściciel i mechanik zostali zamknięci w garażu. - Ale system ochrony elektrowni jest połączony również z pańskim biurem. - Był. - Robota z wewnątrz? - Ferguson zadzwonił do mnie dwie minuty po przybyciu do San Ruffino. - Są ranni? - Nie. Ani śladu przemocy. Cały personel zamknęli w jednym pokoju. - Czyli mamy pytanie za milion dolarów. - Kradzież paliwa nuklearnego? Według Fergusona trzeba trochę czasu, żeby to ustalić. - Jedzie pan tam? - Oczekuję gości - Mahler nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego. - Założyłbym się, że tak będzie. Kto tam jest. - Parker i Davidson. - Chcemy się do nich przyłączyć. Mahler zawahał się, a po chwili zapytał wymijająco: - Spodziewacie się odkryć coś, czego oni nie zauważą? To znakomici fachowcy. Sami to mówiliście. - Cztery pary oczu widzą więcej niż dwie. No i chodzi tu o moją żonę, a matkę Jeffa. Lepiej więc niż oni wiemy, jak mogła się zachować w takiej sytuacji. Może uda nam się dostrzec coś, co mogło ujść uwagi Parkera i Davidsona. Mahler podparł rękoma brodę i wpatrywał się ponuro w stół. Istniały duże szanse, że jakąkolwiek decyzję podejmie, zdaniem jego zwierzchników będzie do decyzja niewłaściwa. Wybrał więc kompromis, nie mówiąc nic. Ryder skinął głową i wraz z Jeffem opuścili pokój. * * * Wieczór był piękny, cichy i bezwietrzny. Kiedy Ryder i jego syn przekraczali bramę elektrowni San Ruffino, zachodzące słońce kreśliło matowozłoty szlak na horyzoncie ponad Pacyfikiem. Elektrownię zbudowano nad samą zatoką San Ruffino, gdyż jak wszystkie siłownie atomowe potrzebowała ogromnych ilości wody, około czterech milionów litrów na minutę, aby utrzymać rdzeń reaktora w optymalnej temperaturze. Żadna miejska sieć nie byłaby w stanie zapewnić takich ilości wody. Dwa reaktory były pokryte masywnymi, śnieżnobiałymi kopułami, pięknymi w swej prostocie, a zarazem groźnymi i ponurymi, jeśli ktoś pragnął je za takie uważać. Z pewnością były imponujące. Każda miała wysokość dwudziestopięciopiętrowego wieżowca, średnicę około pięćdziesięciu metrów i metrowej grubości ściany z betonu zbrojonego największymi prętami zbrojeniowymi produkowanymi w U$s$a. Między tymi budowlami - zawierającymi również cztery generatory parowe wytwarzające energię elektryczną - stał przysadzisty budynek, mieszczący turbogeneratory, skraplacze i odsalacze. Od strony plaży stała sześciopiętrowa budowla, zwana, nie wiadomo dlaczego, budynkiem pomocniczym, długa na osiemdziesiąt metrów, mieszcząca sterownię obu reaktorów, centrum kontrolno_pomiarowe oraz bardzo skomplikowany system kontrolny, zapewniający bezpieczeństwo elektrowni i ochronę okolicznej ludności przed skutkami jej pracy. Do budynku, z obu jego stron, przylegały dwa mniejsze skrzydła. Ich funkcja była równie ważna i delikatna jak praca samych reaktorów. Mieściły się tam magazyny paliwa rozszczepialnego. Do zbudowania elektrowni trzeba było zużyć prawie milion metrów sześciennych betonu i prawie pięćdziesiąt tysięcy ton stali. Godny uwagi był fakt, że cały ten skomplikowany system obsługiwało zaledwie osiem osób, głównie pracownicy ochrony. Dwadzieścia metrów przed bramą wjazdową Ryder został zatrzymany przez umundurowanego wartownika uzbrojonego w pistolet maszynowy. Wartownik nie był zbyt groźny, gdyż nawet nie zsunął z pleców swojej broni. Ryder wychylił głowę przez okno. - Co to? Dzień otwarty dla wszystkich? Wstęp bezpłatny dla każdego? - Aaa, sierżant Ryder! - niski mężczyzna, mówiący z wyraźnym irlandzkim akcentem, próbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko przykry grymas. - Trochę za późno na zamykanie drzwi do stajni. Konie wybiegły. Poza tym czekamy na przedstawicieli prawa. I to w ilościach hurtowych. - Którzy będą zadawać aż do znudzenia te same głupie pytania, jak ja zacznę czynić za chwilę. Rozchmurz się, Johnny. Dopilnuję, żeby nie zapudłowali cię za zdradę stanu. Miałeś wtedy służbę? - Chyba za jakieś grzechy. Przykro mi z powodu pana żony. - Ryder skinął głową. - Współczuję panu, ale pan niech mi nie współczuje. Złamałem przepisy. Jeżeli istnieje gdzieś w pobliżu odpowiednie drzewo, to powinno się mnie na nim powiesić. Nie powinienem wyłazić ze swojego pudełka. - Dlaczego? - spytał Jeff. - Widzicie to szkło? Nawet Bank Amerykański nie ma takiego. Może pocisk z magnum 44 dałby sobie z nim radę, choć w to wątpię. - Mam u siebie mikrofon i głośnik, pod ręką przycisk alarmowy, a pod nogą pedał, którym mogą zdetonować pięć kilogramów gelenitu, powodując taki wybuch, że nawet czołg by się zniechęcił. Mina jest zakopana pod asfaltem w miejscu, w którym zatrzymują się wyjeżdżające pojazdy. Ale stary bałwan Mc$cafferty musiał otworzyć drzwi i wyjść na zewnątrz. - Dlaczego? - Nie ma gorszego idioty niż stary idiota - oto dlaczego. Spodziewaliśmy się właśnie o tej porze furgonetki. Znalazłem na biurku notatkę, w której było to napisane. Furgonetki do transportu paliwa nuklearnego, która miała przyjechać z San Diego. Ten sam kolor, ta sama tablica rejestracyjna, taki sam strażnik, te same mundury. - Krótko mówiąc, ta sama furgonetka. Porwana. Ale skoro zadali już sobie trud, żeby nią zawładnąć, dlaczego nie zaczekali, aż będzie pełna? - Przyjechali tu nie tylko po paliwo. - No tak! Poznałeś kierowcę? - Nie. Ale przepustkę miał w porządku i fotografię w przepustce też. - Poznałbyś go? Mc$cafferty zmarszczył brwi jak człowiek, który podejmuje wielki wysiłek umysłowy. - Na pewno bym rozpoznał tę cholerną czarną brodę i takie same wąsy, teraz leżące na śmietniku. Nie zdążyłem nawet zauważyć, kto jest głównym macherem, ledwie rzuciłem okiem, a boczne drzwi otworzyły się i już byli na dole. Nawet nie wiem, ilu ich było. Wszyscy mieli maski z czarnych pończoch. Nic więcej nie widziałem. Byłem zbyt zajęty patrzeniem na to, co przytargali ze sobą: pistolety, obrzynki, a jeden miał nawet bazookę. - Bazookę? - Zapewne po to, by wysadzić w powietrze pancerne drzwi z elektronicznym zamkiem. - Tak przypuszczam, ale nie padł ani jeden strzał - od początku do końca. To byli zawodowcy. Dobrze wiedzieli, co robić, dokąd pójść, na co uważać. Załadowali mnie do środka i związali, zanim zdążyłem zamknąć usta. - Musiał to być dla ciebie niezły szok - stwierdził Ryder. - A potem? - Jeden z nich wszedł do mojej budki. Łajdak miał irlandzki akcent. Przysiągłbym, że słyszę własny głos. Podniósł słuchawkę i wywołał Carltona - to numer dwa w ochronie - Ferguson miał dzisiaj wolne. Powiedział, że ciężarówka już jest i poprosił o pozwolenie otwarcia bramy. Nacisnął guzik, poczekał, aż furgonetka przejedzie i zamknął bramę. Sam wlazł przez furtkę i wsiadł do furgonetki, która czekała na niego. - I to wszystko? - Wszystko, co wiem. Byłem z nimi cały czas - nie miałem zresztą innego wyboru - do końca całej imprezy. Potem zamknęli mnie razem z pozostałymi. - Gdzie jest Ferguson? - W północnym skrzydle. - Pewnie sprawdza, czego mu brakuje. Powiedz mu, że przyjechałem. Mc$cafferty wszedł do budki, powiedział coś krótko przez telefon i po chwili ukazał się znowu. - W porządku. - Nie było żadnych komentarzy? - Zabawne pytanie. Powiedział: "Boże, jakbyśmy mieli jeszcze mało kłopotów". Ryder uśmiechnął się blado i odjechał. * * * Ferguson, szef ochrony elektrowni, przyjął ich w swym biurze uprzejmie, ale bez cienia entuzjazmu. Wiele miesięcy upłynęło od chwili, gdy przeczytał cierpki raport Rydera dotyczący ochrony w San Ruffino, ale Ferguson miał dobrą pamięć. Fakt, że ów raport był w najwyższym stopniu precyzyjny i że on sam, Ferguson, nie miał ani odpowiedniej władzy, ani funduszów, żeby spełnić zalecenia Rydera, nie miał dla niego żadnego znaczenia. Był to niski, dobrze zbudowany mężczyzna o czynnych oczach i chronicznie zatroskanej twarzy. Odłożył słuchawkę telefonu i nawet nie próbował podnieść się zza biurka. - Przyszedł pan, sierżancie, żeby sporządzić kolejny raport? - starał się być zgryźliwy, ale w jego głosie brzmiała tylko niepewność. - Znów przysporzyć mi kłopotów? - Ani mi to w głowie - odparł łagodnie Ryder. - Jeśli pańscy zaślepieni zwierzchnicy widzą świat przez różowe okulary i odmawiają panu niezbędnej pomocy, to ich wina, a nie pana. - Ach tak?! - w głosie brzmiało zaskoczenie, ale twarzy Fergusona nie opuszczała nieufność. - Panie Ferguson, tą sprawą jesteśmy zainteresowani osobiście - odezwał się Jeff. - Jest pan synem sierżanta? - Jeff skinął potakująco głową. - Przykro mi z powodu pańskiej matki, choć to chyba niewiele panu pomoże. - Znajdował się pan wtedy prawie pięćdziesiąt kilometrów stąd. Nic pan nie mógł poradzić - stwierdził uprzejmie Ryder. Jeff spojrzał na ojca z obawą. Wiedział, że uprzejmy Ryder jest potencjalnie najgroźniejszy, ale wydawało mu się, że tym razem nie ma powodów do niepokoju. - Spodziewałem się zastać pana w skarbcu przy liczeniu łupu, który zagarnęli nasi przyjaciele. - To do mnie nie należy. Nigdy nie zbliżam się do tych cholernych magazynów, chyba że sprawdzam system alarmowy. Nie wiem nawet, co tam trzymają. Zajmuje się tym sam dyrektor i jego asystenci. - Można się z nim zobaczyć? - Po co? Dwóch waszych ludzi, nie pamiętam ich nazwisk... - Parker i Davidson. - Możliwe. Już z nim rozmawiali. - No właśnie. Wtedy też liczył straty? Ferguson wyciągnął rękę w stronę telefonu. Porozmawiał pełnym szacunku głosem z kimś po drugiej stronie linii, a potem zwracając się do Rydera powiedział: - Właśnie kończy. Mówi, że za chwilę tu będzie. - Dziękuję. Czy napad mógł być zorganizowany przez kogoś stąd? - Stąd? Sądzi pan, że mógłby być w to zamieszany ktoś z moich ludzi...? - Ferguson obrzucił Rydera podejrzliwym spojrzeniem. W czasie napadu znajdował się w odległości pięćdziesięciu kilometrów od elektrowni; mógł więc uważać, że sam jest poza wszelkimi podejrzeniami. Chociaż równie dobrze, gdyby był w to zamieszany, to w momencie włamania z pewnością powinien być pięćdziesiąt kilometrów stąd. - Nie rozumiem. Dziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi nie potrzebuje żadnej pomocy z wewnątrz! - Jak więc mogli przejść przez drzwi zamykane systemem elektronicznym i przemknąć się niezauważalnie obok fotokomórek? Ferguson westchnął. Poczuł się pewniej. - Spodziewaliśmy się ciężarówki, która miała zabrać paliwo. Przyjechała o ustalonej godzinie. Strażnik zawiadomił Carltona o jej przybyciu i Carlton wyłączył wszystkie urządzenia blokujące drzwi. - Powiedzmy. Ale jakim cudem nie pogubili się wśród tych korytarzy? To prawdziwy labirynt. - Nic łatwiejszego - Ferguson poczuł się jeszcze pewniejszy. - Myślałem, że pan o tym wie. - Człowiek uczy się przez całe życie. Niech mi pan to wyjaśni. - Aby zapoznać się z planem pierwszej lepszej elektrowni atomowej, nie ma najmniejszej potrzeby przekupywania któregoś z jej pracowników. Nie ma nawet potrzeby wkradania się na teren zakładu w fałszywym mundurze czy kombinowania fałszywych odznak, nie mówiąc o używaniu siły. Nie trzeba nawet zbliżać się do elektrowni, by poznać szczegóły jej położenia, dokładne umiejscowienie zapasów uranu i plutonu, a także dokładny czas dostarczania i odbierania ładunków paliwa nuklearnego. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|