[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALFRED HITCHCOCK PUŁAPKA ZA 100 MILIONÓW NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW (Przełożyła: KRYSTYNA BOGLAR) ROZDZIAŁ 1 KTO ZNIKNĄŁ W SUPERMARKECIE? Pukanie było tak ciche, że nie usłyszał go ani Jupiter Jones, zajęty wycieraniem wiecznie cieknącej lodówki, ani Pete Crenshaw, gimnastykujący się zawzięcie na poręczy pomiędzy ścianą a framugą drzwi. Tylko Bob Andrews podniósł głowę z dawno nie strzyżoną grzywą. Jego palce na moment oderwały się od klawiatury komputera. - Ktoś pukał? - A któż by nachodził kwaterę o tak późnej porze? - zdziwił się Pete, prostując plecy. Pukanie odezwało się głośniej. I jednocześnie skrzypnęły drzwi. - Trzeba naoliwić zawiasy - zdążył powiedzieć Jupe, zanim wypuścił z ręki słoik z resztą marmolady z owoców awokado. Z otwartymi ustami wpatrywał się w zjawisko stojące w drzwiach. - Wejdź, kimkolwiek jesteś - wyjąkał Pete zawieszony między niebem a ziemią. Tylko Bob zachował zimną krew, choć i jemu serce zabiło nieco żwawiej. - Prosimy. Dziewczyna była średniego wzrostu, niezwykle harmonijnej budowy ciała, a zwiewnością mogła dorównać ważce w locie. Ale wprost niezwykłe, urzekające i - rzec można - zwalające z nóg okazywały się, już na pierwszy rzut oka, jej wspaniałe, długie, wijące się w pierścieniach włosy koloru miodu. Może ktoś mniej wrażliwy od Jupitera nazwałby je miedzianymi. Ale nie on. Kiedy podniosła oczy, wrażenie jeszcze się spotęgowało. Tylko górskie jeziora mają tak intensywny kolor zieleni. - Ja - wyszeptała cichutko - ja do... Trzech Detektywów. Pete przyjął pozycję pionową. Jupiter postąpił krok do przodu, dokładnie rozdeptując resztki szkła. Tylko Bob uśmiechał się promiennie. - To my. Dobrze trafiłaś. W czym problem? Rozłożyła dłonie gestem wskazującym jednoznacznie, że nie ma szybkich i łatwych odpowiedzi. Pete wyrwał Jupiterowi jedyny stołek z czterema nogami. Meble w Kwaterze Głównej pochodziły ze składu złomu ciotki Matyldy. A ona nie lubiła rozstawać się z przedmiotami bez braków. - Usiądź. Dziewczyna wciąż trzymała się klamki. Jej zdziwiony wzrok błądził od kanapy z wyłażącymi sprężynami do kałuży, pozostawionej na podłodze przez niesprawną lodówkę. - Tak tu u was... - zaczęła i umilkła zaczerwieniona. Bob natychmiast wyczuł nastrój. - Dziwnie? Chciałaś powiedzieć: dziwnie? Wystrój mamy specjalny. Nie jesteśmy ludźmi, którzy dobrze by się czuli w biurze z chromowanymi mebelkami i fikusem w donicy. Jupiter Jones pomału odzyskiwał przytomność umysłu. - Widzisz - powiedział, przyglądając się plamie po marmoladzie - zajmujemy się nietypowymi sprawami. Nie siedzimy tu zbyt długo. Przeważnie jesteśmy w terenie... Bob wskazał na rozjaśniony ekran komputera. - Tu mamy wszystkie dane. Z całego świata. Mogę ci w pięć sekund powiedzieć, jaka jest pogoda na Przylądku Dobrej Nadziei. Chcesz? - Nie - spokojnie pokręciła głową. - Chcę wiedzieć, gdzie jest mój ojciec. - Włosy opadły jej na oczy. Po policzkach potoczyły się łzy. Tego już Pete Crenshaw nie mógł zdzierżyć. Podszedł do dziewczyny, łagodnie wziął ją za rękę i podprowadził do stołka o czterech nogach. Bob natychmiast oderwał się od ekranu i pospieszył z paczką jednorazowych chusteczek. - Usiądź, wytrzyj nos i opowiedz o wszystkim. Tylko Jupiter Jones wciąż stał z piętą ubrudzoną marmoladą z owoców awokado. Dziewczyna otarła oczy. Gdy je uniosła, były jeszcze bardziej zielone. Jak świeże liście tymianku. - Nazywam się Caroline. Caroline Black - dorzuciła. - Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews - spokojnie wyjaśnił Bob, wskazując kolejno detektywów. - Mówiłaś coś o ojcu. - Tak. - Jej dłoń, z mokrą chusteczką, zwisała bezradnie. - Zniknął cztery dni temu. Jupiter odetchnął głęboko. Wyglądało na to, że zaczyna wracać do grona myślących. - Zniknął? - zachrypiał i odchrząknąwszy, ciągnął: - Co to znaczy? Spojrzała zdziwiona. - No... nie wrócił do domu. Pete i Bob wymienili spojrzenia. Może trochę rozśmieszyło ich zachowanie bossa. Jupiter nigdy dotąd nie padał zemdlony na widok ładnej buzi. Nie należał do najprzystojniejszych. Od dzieciństwa miał skłonności do tycia. Dawniej nazywano go nawet “Małym tłuścioszkiem”, co go doprowadzało do szewskiej pasji. - Gdzie mieszkacie? - Tutaj. W Rocky Beach. Pracuję w barze przy Hill Street. - A twój ojciec? - Bob wystukiwał dane na klawiaturze. - Mój ojciec? - powtórzyła spłoszona. - Nazywa się Thomas. - Thomas Black. Tak? - Jupiter wreszcie wyszedł z zaczarowanego kręgu rozdeptanej marmolady. - Jak zniknął? Gdzie? Zatrzepotała rzęsami. - Wszedł do supermarketu i nie wyszedł stamtąd. Trzej Detektywi o mały włos nie wybuchnęli śmiechem. A był powód! Jupiter natychmiast wyobraził sobie Thomasa Blacka, jak znika wśród... puszek z zielonym groszkiem. - Żartujesz? - Skrzywił usta. Dziewczyna zalała się łzami. - Wiedziałam! - szlochała, rozmazując mokre ślady na policzkach. - Wiedziałam, że nie uwierzycie! Nikt w to nic wierzy! Pete przykucnął u stóp dziewczyny. Rozum mówił mu, że nie należy poważnie traktować wyznań miedzianowłosej, ale przeczucie też coś miało do powiedzenia. - Wyjaśnij nam to - uśmiechnął się pojednawczo - i pamiętaj, że musisz mieć do nas zaufanie. Inaczej nie będziemy mogli ci pomóc. Jego pełne zachwytu spojrzenie rozbroiło Caroline. Przestała szlochać. - Ja nie fantazjuję. Wiem, że to wszystko brzmi niewiarygodnie, jak ze złego komiksu, ale fakt jest taki: pojechaliśmy z tatą po zakupy. Zawsze w sobotę uzupełniamy zapasy. Mieszkamy we dwoje od śmierci mamy. Umarła, gdy miałam pięć lat. Tato mnie sam wychowywał. - Podaj dokładny adres - wtrącił Bob z palcami na klawiaturze. Był dokumentalistą zespołu. - W małym domku przy Canion Court. Na północy. - Co było dalej? - Jupiter Jones przestał myśleć o puszkach z zielonym groszkiem. - Samochód zostawiliśmy na parkingu supermarketu “Jay and Jay”. Weszliśmy z wózkiem. Był już pełen, gdy ojciec wszedł między półki z przyborami do majsterkowania. Szukał jakichś śrubek... no nie wiem dokładnie. Wtedy zniknął mi z oczu. - Więcej go nie widziałaś? Potrząsnęła falą włosów. - Nie. To było naprawdę zastanawiające. Facet ginie wśród śrubek? Na zawsze? Bzdura! - Z supermarketu “Jay and Jay” jest osiem wyjść. Tuż za kasami - powiedział Pete. - Zapewne twój ojciec zapłacił i wyszedł jednym z nich. Dziewczyna zacisnęła wargi. - Stałam tam. Z wózkiem pełnym zakupów. Już za kasami, bo to ja płaciłam. Czekałam na ojca. On miał kluczyki do samochodu! Trzej Detektywi spojrzeli po sobie. - Długo czekałaś? - spytał Bob. - Długo. Potem poprosiłam faceta z obsługi, żeby obszedł ze mną wszystkie zakamarki. Także boczne wyjścia awaryjne i drzwi do magazynów. Nic. Ślad po nim zaginął. - A samochód? - wtrącił Jupe. - Jest na parkingu. Do dziś. Nie mogę znaleźć zapasowych kluczyków. Pewnie ze zdenerwowania. To było naprawdę dziwne. Ogromny sklep, dziesiątki ścieżek między półkami, stosy towarów. Ani żywego, ani... zwłok. Nic. Pete poklepał się po policzku. Jak człowiek, który się chce ocucić z marnego snu. - Nie zostaje nam nic innego, jak włamać się do samochodu. Co to za marka? - Stara toyota dostawcza. Biała z niebieskim pasem. Potrafisz otworzyć? Crenshaw nie przytaknął ani nie zaprzeczył. Jupiter Jones ssał wargę. Zawsze tak robił, gdy intensywnie myślał. - Dobrze. Na razie wystarczy to, co opowiedziałaś. Zaraz, zaraz... czy twój ojciec na coś chorował? Jej oczy pełne były bólu. - Miał kłopoty z krążeniem. Ale przecież nie z tego powodu zniknął! Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. Bob marszczył czoło, pochylając się nad klawiaturą. Ekran jarzył się błękitną poświatą. - Nigdy wcześniej nie znikał? Nie wyjeżdżał? - Raz w miesiącu. Do San Bernardino. - Po co? - Nie wiem. Nie mówił. Jupiter wciągnął nosem powietrze. Zupełnie jak pies, który chwycił trop. - Macie tam rodzinę? Potrząsnęła włosami. Pachniały rumiankiem. - Nie. Ale sądzę, że pracował dla kogoś z San Bemardino. Zawsze wracał z pieniędzmi. Kupował mi sukienki i perfumy... - Zgoda! - klasnął Jupe. - Bierzemy tę sprawę. Dziewczyna otworzyła torebkę. - Mam przy sobie tylko pięćdziesiąt - powiedziała niepewnym głosem. Pete lekceważąco machnął dłonią. - Najpierw wyjaśnimy sprawę! Bob zacisnął zęby. Wieczny optymista! - pomyślał. - A za co będziemy kupować benzynę? Dziewczyna położyła banknot na kanapie. - Ja... ja się będę lepiej czuła. Teraz muszę już iść. Pracuję popołudniu. Odeszła, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę w Kwaterze Głównej panowała cisza. Przerwał ją Pete. - Ale śliczna! I co o tym myślicie? Jupiter zrobił jakiś nieokreślony gest. - To wygląda na trudną i zagmatwaną sprawę. Nie wierzę, że dorosły mężczyzna może zaginąć pomiędzy workami z popkornem! - Niepokoi mnie fakt, że jeździł do San Bemardino - Andrews wcisnął parę klawiszy. Kliknął myszą wpatrzony w migające litery. - Dziewięćdziesiąt kilometrów od Los Angeles. Miasto założone przez sektę mormonów... - Przestań, Bob! - zdenerwował się Crenshaw. - Czy Caroline wygląda na mormonkę? To było w dziewiętnastym wieku! Jupiter Jones starał się być sędzią sprawiedliwym. - Czekaj, Pete, Bob tylko nam przybliża historię miasta. Nic nie wiemy o San Bemardino. A wszystko może się okazać pomocne. Skąd wiesz, że to nie sekta mormonów wciągnęła Blacka w swoje szpony? Tam było wielożeństwo... - Bzdura! - upierał się Pete. - Jeździł w interesach. Co jest szczególnego w tym mieście, Bob? Andrews przeglądał stronę internetową. - Gaje pomarańczowe i winnice. No i jest największym terytorialnie hrabstwem Ameryki. Należy do niego wielka pustynia Mojave, na północ od gór San Bemardino. Jupiter Jones kręcił głową. - Thomas Black nie pracował w winnicy. Jeździł tylko raz w miesiącu. Bob, co tam jeszcze jest? - Przemysł. Nowoczesny przemysł lotniczy. Wielkie zakłady współpracujące z San Diego. - A w San Diego stacjonuje szósta amerykańska flota wojenna. Największa baza na Pacyfiku. Trzej Detektywi zastrzygli uszami. Następnego dnia Jupiter odwiedził Caroline w barze. Postanowił wyciągnąć nieco więcej informacji. Miał dziwne przeczucie, że wizyty Thomasa Blacka w San Bernardino były czymś ważniejszym, niż domyślała się jego córka. - Cześć, Caroline! Była samym uśmiechem. Lekkość, z jaką się poruszała, przyprawiała chłopca o nieznane wcześniej bicie serca. Dostrzegłszy go, skinęła dłonią. Obsłużyła dwoje nieco zniecierpliwionych czekaniem turystów i na moment przysiadła obok. - Myślałeś o sprawie? Jupiter Jones przełknął ślinę. Kanapka, którą mu podała, wyglądała smakowicie. - Tak. Ale tajemnicze wyprawy twego ojca do San Bemardino bardzo nas niepokoją. - Dlaczego? - Odległość - po pierwsze. Po drugie, to duże miasto. Człowiek ginie w nim niczym szpilka. Przypomnij sobie dokładnie, co mówił, kiedy wyjeżdżał. - Co mówił? - zastanowiła się na moment. - No... nic. Że wróci wieczorem. Pytał, co mi przywieźć. Jupe westchnął, wpatrzony w kawałek pomidora wystający smakowicie spomiędzy dwóch przypieczonych kromek. - Spotkamy się o szóstej na parkingu supermarketu. Pete jakoś otworzy samochód. Może tam coś znajdziemy? - Caroline, stolik czwarty czeka! - huknął z kuchni niski facet z ogoloną głową. Dziewczyna poderwała się niczym konik polny. - Lecę! Nie mogę stracić pracy! Jupe kończył kanapkę. Nawet oblizał palce poplamione sosem tabasco. O piątej po południu, gdy już załadowano półciężarówkę meblami do sklepu niejakiej Grosfeid, Jupiter Jones wyszedł ze składu ciotki Matyldy. Zaraz, za płotem, natknął się na wuja Tytusa. - Co byś zrobił, wujku, gdybym pewnego dnia nie wrócił z supermarketu? Wuj wciągnął brzuch. Podparł rękami biodra. - Znalazłbym cię pomiędzy ciasteczkami a czipsami z papryką. Jupiter wydął usta. - A serio? - Zgłosiłbym zaginięcie na policji. Wiem, sierżant Mat Wilson nie byłby tym zachwycony! Komisariat na tropie detektywa! Dlaczego pytasz? - Bo mam problem. Na policję, mówisz? - zawahał się. - Czasem ludzie wolą nie zgłaszać takich spraw. Dorosły facet znika w masie towarowej, zapeklowany w konserwach? Wuj pokiwał głową. - Czasem człowiek chce pobyć sam. Oderwać się od rodziny, problemów. Gdzieś w górach... albo nad jeziorem... Jupiter jęknął. - Sam by pojechał na ryby. Ale mnie zaginął człowiek pomiędzy półkami śrubek! Kto chciałby medytować wśród żelastwa? - Ja - odparł wuj, ze śmiechem wskazując na skład złomu. - A raczej my, z ciotką. Medytujemy tak od trzydziestu lat! ROZDZIAŁ 2 CO DETEKTYWI ZASTALI W DOMU PRZY CANION COURT? W Kwaterze Głównej, barakowozie na tyłach składu złomu, przed którym stał w pełnej krasie Kaczor Donald, Bob układał w pudełku stos fiszek. Na widok Jupitera przerwał pracę. - Uporządkowałem dane. Jest ich tyle, co kot napłakał. Pierwszy Detektyw skinął głową. - Trudno. Idziemy do “Jay and Jay”. Pete już tam powinien być. Wrzucili klucz do dzioba kaczora. Donald był pozostałością po wielkim sprzątaniu w Disneylandzie. Od czasu do czasu park rozrywki wymieniał stare, uszkodzone figury, znane z setek filmów. Kilka z nich znalazło się w składzie ciotki Matyldy. Przytaszczony przez detektywów do Kwatery Głównej, kaczor był jednocześnie skrytką: w jego dziobie chłopcy zostawiali klucz i ważne wiadomości. Parking był zatłoczony do niemożliwości. Widocznie całe Rocky Beach przyjechało robić zakupy. Pete kręcił się pomiędzy szarą mazdą a czerwoną półciężarówką. - Jak leci? - bąknął Andrews. Był znanym legalistą, który nie znosił sytuacji, jak mawiał, moralnie wątpliwych. A do takich należało otwarcie toyoty. Pete wzruszył ramionami. - W zasadzie w porządku. - Co to znaczy: w zasadzie? - Jupiter znał Crenshawa na tyle, by się natychmiast mieć na baczności. - Typ mi się przygląda. Ochroniarz parkingowy. Caroline miała na policzkach czerwone plamy znamionujące strach połączony z całkowitą determinacją. - Otwieraj! - Jej zęby zaszczekały. - To mój samochód. Pete nie dał sobie powtarzać dwa razy. Pod jego zręcznymi palcami, uzbrojonymi w pracowicie wygięte druciki, zamek puścił. - Co tu robicie! - warknął długi i suchy niczym sosnowa gałąź typ w szarym uniformie z wyraźnym logo supermarketu na plecach. - Zabieramy samochód - rzucił spokojnie Jupiter. Gałąź przymknęła oczy. Wzdłuż prawego policzka, aż do ucha, ciągnęła się czerwona, z wyglądu nieprzyjemna blizna. - Papiery - wysyczał, nie otwierając warg. Bob kuksnął w plecy zamarłą ze zgrozy Caroline. - Pokaż prawo jazdy. Dziewczyna ocknęła się. Drżącymi rękami wygrzebała z torebki dokumenty. Na szczęście numery rejestracyjne wozu były w porządku. - Tato zostawił tu wóz. Cztery dni temu. Długi bez słowa oddał dokument. - A wy? - zwrócił się do chłopców. - Co: my? - zdenerwował się Pete, dyskretnie chowając niepotrzebne już narzędzie. - Towarzyszymy tej pani. I proszę się do nas nie zwracać per “wy”! Jasne? Sucha sosna lekko przywiędła. Igiełki jakby zaczęły opadać. - Więc odjeżdżajcie, panowie. To miejsce jest zarezerwowane - wskazał żółte linie na betonie. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|