[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALAN DEAN FOSTEROBCY3 DECYDUJĄCE STARCIETłumaczył MICHAŁ JAKUSZEWSKI Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992 Tytuł oryginału:ALIEN3 Nowelizacja Alana Deana Fostera Na podstawie scenariuszaDavida Gilera & Waltera Hilla Oraz Larry’ego Fergusona (wg pomysłu Vincenta Warda) Copyright ã 1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation Published by arrangment with Warner Books, Inc. Ilustrację na okładkę otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wytwórni 20th Century Fox za pośrednictwem Warner Books, Inc. Projekt typograficzny Janusz Obłucki Redaktor Marek S. Nowowiejski Redaktor techniczny Teresa Jędra For the Polish edition Copyright ã 1992 by Wydawnictwo ALFA For the Polish edition translation Copyright ã 1992 by Michał Jakuszewski ISBN 83-7001-567-0WYDAWNICTWO „ALFA” – WARSZAWA 1992 Wydanie pierwsze Zakład Poligraficzny Wydawnictwa „Alfa” Zam. 753/92 1. Złe sny. Śmieszna sprawa z tymi koszmarami. Są jak chroniczna, nawracająca choroba. Umysłowa malaria. Kiedy już myślisz, że się z nimi załatwiłeś, uderzają w ciebie znowu z całą mocą. Atakują znienacka w chwili, gdy jesteś na to nie przygotowany, całkowicie odprężony i najmniej się ich spodziewasz. Nie można też za cholerę nic na to poradzić. Za cholerę. Nie pomogą żadne tabletki czy medykamenty. Nie można też poprosić o zastrzyk o działaniu wstecznym. Jedyne lekarstwo stanowi zdrowy, mocny sen, a ten podsyca tylko infekcję. Usiłujesz więc unikać snu. Jednakie w głębokim kosmosie nie masz wyboru. Jeśli nie udasz się do komory hibernacyjnej, nuda podróży przez pustkę zabije cię. Albo gorzej, przeżyjesz, otumaniony i mamroczący, poświęciwszy dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat przytomności na darmo. Życie zmarnowane na gapienie się w przyrządy pomiarowe i poszukiwanie oświecenia w ich niezmiennym blasku o ograniczonym zestawie kolorów. Można czytać, oglądać vidy i ćwiczyć, a także myśleć o tym, co by się stało, gdybyś zdecydował się na zabicie nudy za pomocą snu hibernacyjnego. Nie ma wielu zawodów, w których spanie podczas pracy uważa się za pożądane. To całkiem niezła robota. Płacą dobrze i masz przy tym szansę na obserwowanie postępu społecznego i technicznego z niepowtarzalnej perspektywy. Co prawda odroczenie śmierci nie jest równoznaczne z nieśmiertelnością, jednak jest przynajmniej jakąś jej namiastką. Z wyjątkiem koszmarów. Bo te są nieuniknionym dodatkiem do służby na statku kosmicznym dalekiego zasięgu. Najlepszym na nie lekarstwem jest przebudzenie. Podczas snu hibernacyjnego jest to jednak niemożliwe. Maszyny na to nie pozwolą. Ich zadaniem jest trzymać cię w uśpieniu, spowolnić funkcje ciała, oddalić świadomość. Z tym, że inżynierowie nie wykombinowali jeszcze sposobu na eliminację koszmarów, bękarcich kuzynów snów. Razem więc z krążeniem i oddychaniem twoje podświadome rozmyślania ulegają rozwleczeniu, przedłużeniu, rozciągnięciu. Pojedynczy sen może trwać rok lub dwa. Koszmar także. W pewnych sytuacjach zanudzenie się na śmierć może stanowić bardziej pociągającą alternatywę. W trakcie hibernacji nie ma się jednak wyboru. Zimno, regulowana atmosfera, igły, które kłują cię i sondują, zgodnie ze wstępnie ustalonymi programami medycznymi, władają twoim ciałem, jeśli nawet nie życiem. Gdy pogrążasz się we śnie hibernacyjnym, wyrzekasz się wolnej woli na rzecz maszyn, ufasz im i polegasz na nich. Dlaczegóż by nie? W ciągu dziesięcioleci dowiodły one, że są diablo bardziej godne zaufania niż ludzie, którzy je wynaleźli. Maszyn nie możesz urazić, maszyny nie odczuwają też wrogości. Ich sądy są oparte wyłącznie na obserwacji i analizie. Uczucia nie są czymś, co muszą uwzględniać w swoich rachunkach, a tym bardziej kierować się nimi w działaniu. Maszyna, którą był Sulaco, wykonywała swe zadania. Czworo śpiących na pokładzie śniło i wypoczywało na przemian. Gdy podążali swym z góry ustalonym kursem, chuchały i dmuchały na nich produkty najbardziej zaawansowanej techniki, jaką miała do zaoferowania cywilizacja. Utrzymywały ich przy życiu, kontrolowały działanie ich organów, zajmowały się krótkotrwałymi zaburzeniami w organizmach Ripley, Hicksa, Newt, a nawet Bishopa, choć to, co pozostało z tego ostatniego, łatwo było utrzymać w dobrym stanie. Bishop przyzwyczaił się do tego, że włączano go i wyłączano. Z całej czwórki on był jedynym, który nie śnił ani nie miał koszmarów. Było to coś, czego żałował. Sen bez snów wydawał się okropną stratą czasu. Niemniej konstruktorzy androidów z zaawansowanej serii, do której należał, zapewne uznali sny za kosztowny kaprys i nie starali się znaleźć rozwiązania tego problemu. Nikt, rzecz jasna, nie pomyślał, by zapytać androidy, co na ten temat sądzą. Po Bishopie, który formalnie stanowił część statku, a nie załogi, i w związku z tym się nie liczył, Hicks był najcięższym przypadkiem spośród śpiących. Nie dlatego, że jego koszmary były straszniejsze od snów jego towarzyszy, lecz ze względu na fakt, że rany, które niedawno odniósł, źle znosiły długotrwałe zaniedbanie. Potrzebna mu była pomoc udzielana w nowoczesnym, w pełni wyposażonym ośrodku medycznym. Najbliższy podobny ośrodek znajdował się jednak niewyobrażalnie daleko stąd, w odległości dwóch lat podróży. Ripley zrobiła dla niego, co mogła. Ostateczną diagnozę i wybór terapii pozostawiła niezawodnemu osądowi urządzeń medycznych Sulaco. Ponieważ jednak nikt z personelu medycznego statku nie przeżył tragedii na Acheronie, terapia miała siłą rzeczy charakter minimalny. Dwa lata zamknięcia i snu hibernacyjnego nie sprzyjały szybkiemu zdrowieniu. Ripley nie mogła zdziałać wiele, patrzyła tylko, jak Hicks pogrąża się w chroniącej go nieświadomości i miała nadzieję, że wydobrzeje. Podczas gdy statek robił co w jego mocy, organizm mężczyzny przystąpił do naprawy uszkodzeń. Spowolnienie funkcji życiowych było pomocne, gdyż ograniczało rozszerzanie się potencjalnej infekcji, lecz w sprawie obrażeń wewnętrznych statek nie mógł uczynić nic. Pacjent przeżył tak długo dzięki swej determinacji. Korzystał z rezerw. Teraz potrzebna mu była operacja. Wewnątrz komory snu poruszyło się coś, co nie było częścią statku, choć ze względu na fakt, że kierował nim również wyłącznie program, nie różniło się aż tak bardzo od chłodnych, obojętnych korytarzy, które przemierzało. Jego nie ustającym poszukiwaniem, bezmyślnym pędem naprzód, rządził tylko jeden nakaz. Nie głód, gdyż nie było głodne i nie przyjmowało pożywienia. Nie seks, którego nie znało. Jego jedynym, wszechogarniającym motywem było pragnienie rozmnażania. Mimo organicznego charakteru było ono maszyną w równym stopniu jak komputery kierujące statkiem, choć cechowała je determinacja, która była im całkowicie nie znana. Ze wszystkich ziemskich stworzeń najbardziej przypominało skrzypłocza wyposażonego w giętki ogon. Posuwało się po gładkiej podłodze komory snu na zbudowanych z niezwykle bogatej w węgiel chityny nogach o wielu stawach. Jego fizjologia była nieskomplikowana, jednokierunkowa. Miało za zadanie spełniać tylko jedną funkcję biologiczną i robić to skuteczniej niż jakakolwiek znana, porównywalna konstrukcja. Żadna maszyna nie mogłaby sprawić się lepiej. Kierowane przez zmysły będące niepowtarzalną kombinacją prymitywu i zaawansowania, gnane przez głęboko osadzony imperatyw, nie mający sobie równych w żadnym z żywych stworzeń, przemykało z determinacją przez komorę. Wdrapanie się po gładkiej ścianie cylindra hibernacyjnego było łatwym zadaniem dla czegoś skonstruowanego w tak znakomity sposób. Górna część komory została wykonana z przezroczystego szkła metalicznego. W środku spał mały organiczny kształt. Nie w pełni uformowana, jasnowłosa, niewinna - nie licząc prześladujących ją koszmarów, które były równie wyrafinowane, a często miały jeszcze szerszy zasięg niż u dorosłych śpiących tuż obok. Dziewczynka spała z zamkniętymi oczyma, nieświadoma okropieństwa, które badało otaczającą ją cienką kopułę. Nie śniła. W tej chwili koszmar miał charakter materialny i bardzo rzeczywisty. Całe szczęście, że nie zdawała sobie sprawy z jego istnienia. Stworzenie badało niecierpliwie cylinder hibernacyjny. Zaczęło od jednego końca i posuwało się metodycznie ku drugiemu. Cylinder był szczelny, zamknięty trzema pieczęciami. Pod wieloma względami stanowił lepszą barierę niż kadłub samego Sulaco. Choć stworzenie gnał niepokój, uczucie frustracji było mu obce. Perspektywa rychłego spełnienia biologicznego imperatywu podniecała je tylko i skłaniała do większego wysiłku. Rozciągliwy przewód sterczący z jego brzusznej strony badał nieustępliwą przezroczystą ścianę, która chroniła bezsilne ciało leżące na nieosiągalnych poduszkach. Bliskość ofiary wprawiała stworzenie w szał aktywności. Ześliznąwszy się na jedną stronę, odkryło wreszcie niemal niezauważalną linię oddzielającą przezroczystą pokrywę cylindra od jego metalowej podstawy. Maleńkie pazury wbiły się w wąziutką szczelinę, a niewiarygodnie silny ogon znalazł punkt zaczepienia na instrumentach znajdujących się z przodu cylindra. Stworzenie z ogromną siłą zadziałało jak dźwignia. Jego małe ciało drżało z wysiłku. Pieczęcie zostały poddane działaniu silnych naprężeń. Istota nie ustawała w wysiłkach. Rezerwy jej sił były niewyobrażalne. Dolna krawędź przezroczystej kopuły pękła. W metalicznym szkle pojawiła się równoległa do podłogi szczelina. Odprysk przezroczystego materiału, ostry jak instrument chirurgiczny, przebił na wylot ciało stworzenia. Z cylindra buchnęło lodowate powietrze. Ale po chwili zadziałało uszczelnienie awaryjne, przywracając wnętrzu hermetyczność. Leżąca twarzą w dół na swym łożu niespokojnych snów Newt jęknęła cicho. Zwróciła głowę w bok. Jej oczy poruszyły się pod zamkniętymi powiekami, nie obudziła się jednak. Szczelność cylindra została przywrócona akurat na czas, by ocalić jej życie. Wydając z siebie co chwila nieziemski skrzek, śmiertelnie ranny pełzacz rzucił się w drugą stronę pomieszczenia. Nogi i ogon tłukły spazmatycznie w przezroczysty odprysk, który przeszył mu ciało. Wylądował na szczycie cylindra, w którym spoczywał nieruchomy Hicks. Nogi pełzacza objęły konwulsyjnym ruchem szczyt kopuły. Drżał i dygotał, usiłując wbić pazury w metaliczne szkło, podczas gdy z rany wypływały kwasowe płyny ustrojowe. Przeżarły one szkło, przedostały się przez metalową podstawę cylindra i przenikały dalej, przez podłogę. Skądś spod pokładu zaczął się wydobywać dym, który wypełnił komorę. Wokół pomieszczenia i na całym statku przebudziły się urządzenia alarmowe. Zalśniły ostrzegawcze światła i zawyły syreny. Żaden człowiek ich nie słyszał, nie wpłynęło to jednak na reakcję Sulaco, który wykonywał swe zadania zgodnie z programem. Tymczasem dym nie przestawał buchać z otworu o nierównych brzegach wyżartego w pokładzie. Z pełzacza, w obrzydliwy sposób przygarbionego na szczycie cylindra Hicksa, nadal wypływał siejący zniszczenie kwas. Kobiecy głos, spokojny i przepojony sztuczną pogodą, rozległ się, nie słyszany, wewnątrz komory. - Uwaga. Wewnątrz pomieszczenia kriogenicznego gromadzą się wybuchowe gazy. Wewnątrz pomieszczenia kriogenicznego gromadzą się wybuchowe gazy. Sufitowe wentylatory zaszumiały, wchłaniając w siebie wirujący, coraz bardziej gęstniejący gaz. Kwas wciąż sączył się z nieruchomego, martwego już pełzacza. Pod podłogą coś eksplodowało. Rozbłysło jasne, aktyniczne światło, po czym pojawiły się ostre, żółte płomienie. Ciemny dym zaczął się mieszać z rzadszymi gazami, które wypełniały teraz komorę. Światła na suficie zamrugały niepewnie. Wentylatory wysysające dym zatrzymały się. - Ogień w pomieszczeniu kriogenicznym - oznajmił nieporuszony kobiecy głos tonem kogoś, kto nie ma nic do stracenia. - Ogień w pomieszczeniu kriogenicznym. Z sufitu wyłonił się pysk gaśnicy wirujący jak miniaturowe działko. Wycelował w płomienie i gaz wydostający się z otworu w pokładzie. Na końcówce pojawiły się bąbelki płynu, który trysnął w kierunku płomieni. Chwilowo ich postęp został opanowany. Podstawa gaśnicy zaiskrzyła. Strumień przestał bić. Z wylotu urządzenia sączyły się tylko nie przynoszące żadnego pożytku krople. - System przeciwpożarowy nieczynny. System przeciwpożarowy nieczynny. System wentylacji nieczynny. System wentylacji nieczynny. Ogień i gazy wybuchowe w komorze kriogenicznej. Silniki przebudziły się z pomrukiem. Cztery czynne cylindry hibernacyjne dźwignęły się na hydraulicznych podnośnikach ze swych leży. Ich światła alarmowe mrugały. Cylindry zaczęły się przesuwać na drugą stronę pomieszczenia. Coraz intensywniejsze płomienie przesłaniały widok, lecz nie spowalniały ich ruchu. Martwy pełzacz, nadal przebity odpryskiem metalicznego szkła, ześliznął się z poruszającej się trumny i upadł na podłogę. - Cały personel zgłosi się do promów ratunkowych nalegał głos niezmiennym tonem. - Za minutę nastąpi zapobiegawcza ewakuacja: Jeden za drugim cylindry hibernacyjne wsunęły się do przewodu transportowego, przemknęły z wielką prędkością przez wnętrzności statku, aż wreszcie wynurzyły się w śluzie na prawej burcie, gdzie automatyczne ładowarki umieściły je w oczekującym promie ratunkowym. Były jego jedynym ładunkiem. Pod przezroczystą płytą Newt szarpnęła się przez sen. Światła błyskały, silniki buczały. Głos przemawiał, mimo że nie było nikogo, kto by go słuchał: - Wszystkie promy ratunkowe zostaną wystrzelone za dziesięć sekund. Dziewięć... Wewnętrzne śluzy zamknęły się szczelnie, zewnętrzne otworzyły na oścież. Głos kontynuował odliczanie. Gdy padło "zero", jednocześnie wydarzyły się dwie różne rzeczy: dziesięć promów, w tym dziewięć pustych, zostało wyrzuconych ze statku, zaś mieszanina wydostających się w uszkodzonej komorze hibernacyjnej gazów weszła w krytyczną reakcję z płomieniami buchającymi z wyżartej przez kwas dziury w podłodze. Przez krótką chwilę wybuchu cała przednia lewa burta Sulaco rozbłysła w gorejącej imitacji ognia odległych gwiazd. Połowa oddalających się promów uległa na skutek eksplozji poważnym wstrząsom. Dwa zaczęły koziołkować, tracąc sterowność. Jeden odbył krótką podróż po krzywej, która, gdy zakreślił szeroki łuk, zaprowadziła go z powrotem do statku, z którego został wyrzucony. Nie zwolnił nawet, gdy zbliżył się do swej gondoli, lecz uderzył z pełnym przyspieszeniem w bok statku, którym wstrząsnęła druga, większa eksplozja. Wlókł się ranny przez pustkę, od czasu do czasu emitując nieregularne salwy światła i ciepła oraz zaśmiecając nieskazitelnie czystą przestrzeń stopionymi, poszarpanymi na strzępy fragmentami swej nieodwracalnie uszkodzonej istoty. Na pokładzie statku ratunkowego, w którym znajdowały się cztery cylindry hibernacyjne, błyskały światła alarmowe, migotały i iskrzyły obwody. Mniejsze i mniej zmyślne komputery promu ratunkowego usiłowały wyizolować, zminimalizować i powstrzymać skutki uszkodzeń spowodowanych przez zaszłą w ostatniej sekundzie eksplozję. Kadłub promu nie został naruszony, jednakże wstrząs uszkodził delikatne instrumenty. Prom zwrócił się do statku macierzystego o informację na temat stanu i, gdy ta nie nadeszła, rozpoczął przegląd bezpośredniego otoczenia. W połowie pośpiesznie wykonywanych czynności niezbędne instrumenty zawiodły, szybko jednak zastąpił je system rezerwowy. Trasa Sulaco daleko odbiegła od uczęszczanych fotonowych szlaków. Misja zawiodła go aż na kresy znanej człowiekowi przestrzeni. Do chwili, gdy nastąpiła katastrofa, nie pokonał dużego odcinka drogi wiodącej do domu. Obecność człowieka w tym sektorze przestrzeni dawała się zauważyć, nie miała jednak charakteru ciągłego. Jego instalacje były nieliczne i rozsiane w dużych odległościach od siebie. Komputer kierujący promem odnalazł coś. Nie to, co chciałby znaleźć, najbardziej pożądany cel. W obecnej sytuacji jednak nie miał wyboru. Statek nie potrafił ocenić, jak długo jeszcze będzie funkcjonował, biorąc pod uwagę poważny charakter uszkodzeń. Jego najważniejszym zadaniem była ochrona życia znajdujących się na pokładzie ludzi. Dokonał wyboru kursu. Napęd niewielkiego, wciąż rozstrojonego i usiłującego ze wszystkich sił naprawić się promu przebudził się, pulsując, do życia. Fiorina nie była zachwycającym światem. Jej wygląd okazywał się jeszcze mniej zachęcający, była to jednak jedyna planeta w całym sektorze Neroid, która posiadała czynną latarnię kierunkową. Banki danych promu ratunkowego zsynchronizowały się ze stałym sygnałem. Uszkodzony system nawigacyjny dwukrotnie gubił wiązkę naprowadzającą, lecz statek nie zbaczał z wyznaczonego kursu. W obu wypadkach odnalazł sygnał na nowo. Informacji na temat Fioriny była niewiele, i do tego przestarzałych, ze względu na jej izolację i specyficzny status. "Fiorina »Fury« 361," głosił odczyt, "Rafineria Rud Mineralnych. Welon zewnętrzny. Ośrodek pracy poprawczej o najwyższym stopniu zabezpieczenia." Te słowa nie oznaczały nic dla komputera. Dla pasażerów statku znaczyłyby wiele, lecz nie byli oni w stanie czegokolwiek przeczytać. "Czy potrzebne są dodatkowe informacje?" żałośnie rozbłysnął komputer. Gdy nikt nie nacisnął odpowiedniego guzika, ekran posłusznie zgasł. W kilka dni później prom ratunkowy pogrążył się w szarej, mętnej atmosferze celu podróży. W ciemnych chmurach przesłaniających powierzchnię planety nie było nic pociągającego. Nie prześwitywał przez nie ani skrawek błękitu czy zieleni. Nie było żadnych oznak życia. Katalog wykazywał jednak, że znajduje się tam ziemski przyczółek, latarnia kierunkowa zaś wysyłała w pustkę swój niezmienny sygnał z precyzją automatu. Systemy pokładowe nadal odmawiały posłuszeństwa ze zniechęcającą regularnością. Komputer promu usiłował zachować panowanie nad statkiem, podczas gdy systemy rezerwowe zdychały jeden po drugim. Chmury koloru pyłu węglowego gnały na zewnątrz luków, przy których nikt nie siedział, podczas gdy atmosferyczne błyskawice odbijały się groźnym blaskiem w mroźnych, opieczętowanych trumnach znajdujących się wewnątrz. Komputer nie odczuwał żadnego napięcia próbując sprowadzić prom bezpiecznie na powierzchnię planety. W jego czynnościach nie było szczególnego pośpiechu. Działałby w sposób identyczny, gdyby niebo było czyste, wiatr łagodny, a jego własne systemy funkcjonowały w sposób optymalny zamiast psuć się - w rosnącym tempie. Podwozie promu nie zareagowało na sygnał wysunięcia. Nie było już czasu ani wystarczającej mocy, by próbować drugiego podejścia. Biorąc pod uwagę nierówną, poszarpaną przepaściami powierzchnię wokół latarni i tego, co uchodziło za teren lądowiska, komputer zdecydował, że spróbuje posadzić statek na stosunkowo gładkiej, piaszczystej plaży. Gdy jednak zażądał zwiększenia mocy, okazało się, że nie jest to możliwe. Komputer próbował. To było jego zadanie. Jednakże prom nie zdołał dotrzeć do plaży, lecz uderzył w powierzchnię morza pod zbyt ostrym kątem. Wewnątrz grodzie i tężniki usiłowały zamortyzować wstrząs. Metalowo-węglowe kompozyty zajęczały, gdy ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|