[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alessandro Pronzato Różaniec – rozważania Słowo wstępne Różaniec w wielu środowiskach, nawet w tych sąsiadujących z kościelnymi zakrystiami, a także u wielu osób zwykle uczęszczających do kościoła, jest poddany osądowi. Zarzuty są przeróżne. Nie będę się troszczył o wymienienie ich wszystkich. Można je jednak sprowadzić do dwóch zasadniczych: - mamy przed sobą pobożną praktykę, ale już przestarzałą, która nie należy do naszej rzeczywistości i nie pasuje do naszych potrzeb; - Różaniec jest odpowiedzialny za szerzenie się modlitwy machinalnej i sztucznej, owocu ust, w której nie ma serca, modlitwy bez duszy. Nie mam najmniejszego zamiaru zasiadać w tym procesie na sędziowskim krześle. Jeślibym to uczynił, powinienem zostać wyłączony, jak to się mówi w języku prawniczym, „z powodu uzasadnionego podejrzenia”. Nie mógłbym pozostać neutralny, nawet nie chciałbym. Oświadczam to wszem i wobec, zajmuję pozycję, nie maskując się welonem obojętności. Istnieje wiele ważnych powodów osobistych, które bardzo wiążą mnie z oskarżonym. Dlatego też jestem - już na wstępie - po jego stronie. Nie mogłoby być inaczej, w żadnym wypadku. Dobrze będzie pokazać w pełnym świetle nasze relacje. Są tajemne, to prawda, ale absolutnie przejrzyste. Nie ma niczego, czego mógłbym się wstydzić, wręcz przeciwnie. Dłużnik kilometrów przemierzonych rękami. Ważne osobistości, z którymi przeprowadza się wywiady, zawsze przypominają, że są dłużnikami mistrzów. Wymieniają imiona i nazwiska swoich autorytetów, prawie wszyscy tych już nieżyjących. Ja nie jestem ważną osobistością. Do moich drzwi nie ustawia się kolejka dziennikarzy, żeby przeprowadzić ze mną wywiad (a poza tym nie lubię, kiedy mnie nagabują). A jednak również ja miałem swoich mistrzów, którym jestem winien dozgonną wdzięczność. Na moim biurku od niepamiętnych czasów stoją dwie fotografie: De Foucaulda i księdza Mazzolari. W bibliotece utworzyłem dział, w którym umieściłem ulubionych autorów. Na honorowym miejscu - przyjaciel - Jean Sulivan. Muszę jednak przyznać, że nie poprzestaję tylko na tych autorach i kilku dziesiątkach (czy setkach) książek. Całe moje życie, moje kapłańskie powołanie, pisarska działalność, moja odpowiedzialność za ośrodek rekolekcyjny, wszystko jest zbudowane, przeplatane i pogrążone w Różańcach. Kilka osób prowadziło mnie, podtrzymywało, dodawało odwagi - a muszę też przyznać - również krytykowało za pomocą dziesiątków Różańców. Jeśli ktoś, kogo dobrze znam, chciałby mnie szantażować, mógłby to zrobić jedynie za pomocą Różańca. Sądzę, że nie znalazłby się nawet mały fragment mojego istnienia, nie naznaczony jakimś Deus in adiutorium meum intende. Nie odbyłaby się żadna podróż, praca, które nie byłyby oddane Komuś, do kogo zanosi się słowa: „W pierwszej tajemnicy radosnej rozważa się.” Jeśli ktoś pewnego dnia przedstawiłby mi rachunek, to znalazłbym się przed ciągnącymi się kilometrami groszkami Różańców do zapłacenia. To przyprawia o zawrót głowy. Nie mam wątpliwości. Jeśli na polu mojej kapłańskiej misji wyrósł jakiś nieśmiały kwiat, pojawił się maleńki owoc, stało się to dzięki małym czarnym ziarenkom rozsiewanym przez czyjeś ręce; ręce, które bardzo łatwo mogę zidentyfikować. Na moim życiu odcisnęły się linie papilarne, których nie można w żaden sposób usunąć, osób przyzwyczajonych do przesuwania paciorków koronki. Mojej wędrówce towarzyszy i wspiera ją dyskretna, ale zarazem skuteczna obecność osób, które by nie zostawić mnie samego, przemierzyły wraz ze mną całe kilometry życia za pomocą rąk, pod egidą delikatnego, a jednak jakże silnego, sznurka koralików. „Nie jestem uczona, ale umiem się modlić, wiesz?” Babcia Józefina, najważniejsza ze wszystkich. Udzieliłem jej ostatniego namaszczenia. Moja babcia miała dziewięćdziesiąt lat; dwoje niebieskich przepięknych oczu na przemiłej i łagodnej twarzy pokrytej pajęczyną głębokich zmarszczek. Była osobą dość szorstką w obyciu, spracowaną, z bagażem doświadczeń, w których nie brakowało łez, wyrzeczeń i pracy dla innych. Każdego ranka punktualnie przychodziła na Mszę. Siadywała w ostatniej ławce, w nawie po lewej stronie. Często była oprócz księdza jedyną uczestniczką Eucharystii. Leżała teraz sparaliżowana. Rankiem, kiedy słyszała dzwony, dostawała konwulsji. Często znajdowaliśmy ją na podłodze, tak silne było przyzwyczajenie umocnione w niej od dziesiątek lat, by wyskoczyć z łóżka na dźwięk dzwonów wzywających na Mszę. Na szczęście paraliż oszczędził jej jedną rękę. Tę, którą przesuwała Różaniec. Gdy byłem w seminarium, mówiła: - Ucz się, jesteś pierwszy i jedyny w rodzinie, do którego uśmiechnęło się takie szczęście. Ja jestem analfabetką, nigdy nie miałam możliwości pójścia do szkoły, ale umiem się modlić, wiesz? Pan mnie rozumie, nawet wtedy, kiedy mówię niedorzeczności. I podzwaniała masywnym Różańcem z koralami wytartymi od przesuwania. - Zawsze dla ciebie, zapamiętaj to sobie dobrze - mówiła surowo. W tych słowach słyszało się karcący ton, prawie grożący: uważaj, by nie zdradzić, by nie zniweczyć tej modlitwy. Staraj się stanąć na wysokości zadania. Podczas mojej pierwszej Mszy nie siedziała w ławkach przykrytych aksamitem. Dostrzegłem ją w głębi kościoła, siedziała na tym samym co zawsze miejscu, w nawie po lewej stronie. Długi czarny welon osłaniał jej pooraną zmarszczkami twarz. Nie odrywałem od niej wzroku. Bardzo dobrze wiedziałem, że moje kapłaństwo miało związek z którymś przebytym przez nią kilometrem paciorków Różańca, zniszczonych nieustannym przesuwaniem w palcach. Kilka lat później miałem ją przed sobą, leżała w wielkim żelaznym łóżku. Kiedy nadeszła chwila namaszczenia rąk nie miałem odwagi wypowiedzieć słów: „przez święte namaszczenie i przez swoje pobożne miłosierdzie, niech Pan ci przebaczy wszystkie winy, których dokonałaś dotykiem”. Słowa te wydawały mi się nie na miejscu. Czyż winą mogło być zużycie - któż może zliczyć ilu - Różańców? Pochyliłem się po prostu, by ucałować te ręce, ściskające - jak zwykle - podniszczony już Różaniec. Wyszeptałem: - Dziękuję. - Amen! - odpowiedziała pogrążona w myślach babcia Józefina; tylko jej oczy zabłysły jakby w porozumieniu. Nie mogę zapomnieć Różańca babci Józefiny. Ktoś być może określi to jako „przestarzały sentymentalizm”. Nie obchodzi mnie to. A poza tym, w takich czasach jak nasze, jeśli jest coś, co jest przestarzałe, to jest to z pewnością nieczułość, nie sentymentalizm. Domowy nocny radar Teraz moja mama. Zdarzało się dość często, że wracałem do domu w środku nocy pijany autostradą, zmęczeniem, sennością, podróżą, która była dramatem z powodu mgły jak wata. Kiedy tylko przekraczałem próg domu, gasła lampka w jej pokoju. Wydawało mi się, że słyszę charakterystyczny odgłos wielkiego Różańca odkładanego na szafkę. Mogła nareszcie zasnąć z westchnieniem ulgi. I tym razem wszystko dobrze się skończyło. Nie straciła mnie z oczu w mrokach nocy i mgły, prowadziła mnie tym domowym radarem, kto wie, ileż razy pieszczonym drżącymi dłońmi. A potem Nuta. Skulona na wersalce, nie opuszczana ani na moment przez niczym nieukojoną migrenę, która, wydawało się, że chce rozerwać jej głowę. - Gdyby nie było tego. - mamrotała przerywanym głosem. Nie miała na myśli tubki Veramonu. Machała mi przed nosem koralami Różańca. - Ile ich odmawiasz w ciągu dnia? - pozwoliłem sobie tym razem na niedyskrecję. - A kto, by je tam policzył, oprócz Pana Boga? - odpowiedziała trochę podstępnie, a trochę tajemniczo. I dodała: - Prawie wszystkie są w intencji księdza, niech ksiądz pamięta. Odchodziłem upewniony i. sterroryzowany nagromadzonym długiem, który zaciągnąłem. Istota ludzka skurczona na wersalce, poskręcane od reumatyzmu kości, głowa nękana okrutną migreną, śledziła mnie nieustannie, miała mnie cały czas na oku, nieubłaganie narzucała mi dokładną linię marszu tysiącami Zdrowaś Maryjo. Była również siostra Waleria. Szesnaście lat przykuta do łóżka, wyniszczana ciągłymi napadami dusznicy bolesnej. Kiedy miałem wygłosić jakieś decydujące kazanie czy cykl konferencji, a także przed spotkaniem ze skazanymi na dożywocie, przed podjęciem ważnej decyzji, przed rozpoczęciem pierwszej linijki mojej książki, zawsze pukałem do drugich drzwi w maleńkim korytarzyku. Nie zrobiłbym żadnego kroku bez jej protekcji. ”Jeśli nie zna się nikogo, nic się nie osiągnie”, mówią to wszyscy na tej szczęśliwej ziemi poetów, świętych, bohaterów, żeglarzy, przemytników i protegowanych. Ja na szczęście znałem siostrę Walerię. Zapewniała mnie: - Idź spokojnie. Ja porozmawiam o tym w mej skromności. I z ogromnym wysiłkiem wyciągała spod prześcieradła Różaniec z wielkimi koralami. Zostałem ukształtowany przez garstkę koralików Pierwsza tajemnica radosna: Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie Ta, która przyjęła Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa”. (Łk 1, 26-38) Doświadczony popadł w kłopoty Oczywiście, aby dokończyć opis tej tajemnicy muszę skorzystać z Ewangelii Łukasza (1, 26-38). Jednak, żeby ją pełniej przedstawić, muszę również sięgnąć do fragmentu (1, 8-22), którego bohaterem jest Zachariasz. Dwa zwiastowania, które odnoszą się do jednego wydarzenia, istnieją w ścisłym powiązaniu ze sobą, ale wywołują zachowania przeciwne i wyznaczają granicę pomiędzy tymi, którzy wierzą naprawdę a tymi, którzy wierzą dla samego wierzenia. Muszę ukazać ten kontrast. Święte miasto Jerozolima i galilejska miejscowość bez żadnego znaczenia (Nazaret), którego nazwa nie została choćby raz zapisana w Piśmie Świętym. Z jednej strony, odświętny obraz świątyni (w czasie ofiary kadzenia), z drugiej, chata podobna do wielu innych w powszednim dniu. Kapłan obcujący na co dzień z sacrum i dziewczę, którego nikt nie zna. I nagle wszystko zostaje odwrócone. Oddany Bogu, skrupulatny, dokładny, ubrany w liturgiczne szaty, umiejętnie posługujący się trybularzem myli na oczach wszystkich tak ważną uroczystość. Nie rozumie jedynej rzeczy, którą powinien zrozumieć. Biedny Zachariasz był oddany całkowicie Bogu, dopóki Bóg nie wszedł rzeczywiście w jego życie. Biedny kapłan, który ma odwagę zapytać Boga o uwierzytelnienie proroctwa. Jąka się, staje się podejrzliwy, wątpiący. Umie odprawiać nabożeństwo, ale nie umie przyjąć. Czym innym jest „udzielanie Boga”, a czym innym jest pojąć Jego wymagania. Czym innym jest dawanie Boga innym - według reguł zapisanych w księgach - a czym innym poddanie się żądaniom „Boga żywego”, oddanie się w Jego ręce. Zachariasz tego nie umiał. Po tak wielu latach oddanej posługi w świątyni, pewnego dnia odkrywa, że jest obcy Bogu, łudząc się, że może pertraktować, manipulować sprawami Boga. „Niedoświadczone” dziewczę znajduje słuszną odpowiedź Natomiast nieoświecone, niedoświadczone dziewczę przyjmuje natychmiast słuszną postawę wobec Boga, który nagle wkracza w jej życie. Jest zdolna do podstawowego zachowania: przyjęcia. Nie. To nie ona wchodzi w świat Boga. Czyni coś więcej, coś lepszego. Pozwala, aby Bóg wszedł w jej świat, w jej istnienie, żeby wszystko zburzył. Ona nie stawia żadnego oporu. To sensacyjne wydarzenie wzięło swój początek z kontekstu skrajnej prostoty, ciszy, niedoinformowania, w klimacie współpracy Boga i istoty ludzkiej. Zaistniała pewna strefa tajemnicy, ukryta przed ciekawością ludzi, przed wiedzą uczonych, wpływem możnych, w której rozegrało się decydujące wydarzenie. Istota odpowiedziała tak Gdybyśmy chcieli zwięźle podsumować to, co wydarzyło się w domu w Nazarecie, zrezygnować raz na zawsze z naszych zbytecznych ozdóbek, musielibyśmy powiedzieć: istota odpowiedziała tak. Nawet Niebo zadziwiło się tym niezwykłym słowem. „Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: „Gdzie jesteś?” (w hebrajskim używa się jednego słowa: Ayeka). On odpowiedział: Usłyszałem Twój głos w ogrodzie. i ukryłem się „ (Rdz 3, 9-10). Mężczyzna nie stawił się na umówione miejsce, ukrył się w obawie przed spotkaniem i rozmową z Bogiem. Nareszcie znalazła się istota, która odpowiada na pierwsze, wymagające zaangażowania, pytanie, a jej słowa nadal brzmią w powie- trzu: - Oto. Ja służebnica Pańska. Bóg znalazł kogoś, kto odpowiedział tak. Bóg znalazł przede wszystkim istotę gotową najpierw przyjąć, a potem podarować. Istotę wolną od egoistycznych utrapień, wolną od siebie, która wyzbyła się dumy, wyrzekła się miłości własnej i stała się czystym przyjęciem. Nie była istotą pustą, ale taką, która umiała uczynić pustą przestrzeń w sobie. Maryja jest tą, która pozwoliła Bogu działać w niej. prawami Boskimi, działać bez ograniczeń. Zbyt wiele osób duchownych ma obsesję tego, co musi uczynić dla Pana. Matka Boża zrozumiała, że pierwszą rzeczą wierzącego jest. pozwolić działać Bogu, poddać się Mu, zaczerpnąć z Niego, powierzyć się sile Jego Ducha. Podpis in blanco Maryja nie powiedziała: „Zrozumiałam wszystko”. Powiedziała: „Możesz na mnie liczyć”. Nie zapytała o szczegółowy plan. Weszła weń, prezentując postawę zawierzenia. Zaufała Bogu, dlatego zrezygnowała z własnych planów, z własnych projektów. Oddała się do dyspozycji. Jej tak nie jest odpowiedzią kogoś, kto wszystko wie, kto ujrzał wszystko jasno i wyraźnie. Jest to tak kogoś, kto ryzykuje własne życie za słowo Boga, nie prosząc o bezpieczeństwo i ruszając w drogę ze świadomością, że wytłumaczenie pojawi się później, że objawienie będzie następowało etapami, trudne, bolesne, prawie zawsze podporządkowane symbolice wydarzeń. Tak Matki Bożej można by było określić jako podpis in blanco. Na tej karcie Bóg będzie mógł pisać wszystko, co zechce, nawet niespodzianki. Ona zgodziła się na wszystko jeszcze przed rozpoczęciem. Nasza gościnna Pani Maryja jest istotą, która przyjęła Słowo. Ewa przyjęła słowa węża, początek rozłąki. Maryja przyjęła słowa Boga, początek jedności. Właśnie w Niej, w Jej ziemskim dziewictwie, zostaje pokonana rozłąka pomiędzy niebem i ziemią, pomiędzy Bogiem a człowiekiem, pomiędzy materią a duchem. W Jej łonie odnawia się relacja miłości stworzenia i Stworzyciela. Matka Boża nie przyjęła do swojego łona tylko Słowa. Przyjęła, przede wszystkim, słowo Boga. Maryja jest, w całym tego słowa znaczeniu, istotą, która przyjmuje Słowo. Jej zachowanie jest słuchająco-przyjmujące, charakterystyczne dla wierzącego. Słowo zamieszkało pośród nas, ponieważ pewna istota przyjęła je całkowicie dobrowolnie. Słowo znalazło w Niej schronienie. Wprost - jak mówi H. Urs von Balthasar - przyjęło ciało z Niej jak syn z matki. Pewnego dnia ktoś powie, zwracając się do Chrystusa: „Błogosławione łono, które Cię nosiło, i piersi, które ssałeś!” Jezus zaś odpowie, precyzując: „Owszem, ale przecież błogosławieni ci, którzy słuchają słowa Bożego i zachowują je!” (Łk 11, 27-28). Matka Boża jest błogosławiona nie tylko dlatego, że nosiła w łonie Słowo, które żywiło się Jej mlekiem, ale także, a raczej przede wszystkim, że usłuchała słowa Boga. Zanim połączyły ich więzy krwi, połączyło ich słowo poprzez wolę Boga, przyjęte i „dokonane”. Nie zależy od ciebie! „Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża” (Łk 1, 34). W Biblii, kiedy opowieść traktuje o powołaniu, zostaje nam zaprezentowany schemat, obowiązujący scenariusz. W tym obrazie elementem charakterystycznym jest sprzeciw człowieka. Ten, który zostaje wezwany, stara się uniknąć odpowiedzialnego zadania, wylicza swoje zalety i odkrywa, że nie jest w stanie stanąć na wysokości powierzanego mu zadania. Przerasta ono jego możliwości, jest zbyt trudne. Nie dam rady. Nie jestem odpowiednią osobą. Brakuje mi zalet koniecznych do jego wykonania. Bóg podejmuje się wyjaśnienia nieporozumienia. Zwróć uwagę, że to nie zależy od ciebie. To zależy ode Mnie. Tu nie chodzi o twoją siłę, tylko o Moją. To nie jest problem twojej elokwencji, tylko Mojego słowa. Wynik zadania nie jest powierzony twoim zdolnościom, ale Mojej mocy. Człowiek stając przed szczególnym powołaniem, podlicza swoje siły, zwraca swoją uwagę na siebie. Bóg natomiast zmusza go do patrzenia w stronę Tego, który go wzywa. Nie jest przypadkiem, że jednym z najczęstszych znaków potwierdzających powołanie jest zapewnienie: „Ja będę z tobą”. Jednym słowem, to ci musi wystarczyć. ”Ja będę z tobą”. Twoja słabość, twoja nieudolność, twoje ubóstwo nie powinny cię już więcej przerażać. Nie wybrałem cię z powodu twoich zalet. Potrzebuję raczej twojej nieudolności. To nie ty grasz główną rolę. Niech ci wystarczy bycie potulnym narzędziem w Moich dłoniach. Matka Boża nie starała się uniknąć powierzonej Jej misji. Po prostu Ona także podkreśliła swoją nieudolność, sytuację niemożliwości oceniając z ludzkiego punktu widzenia. Anioł zaś Ją zapewnił: „Duch Święty zstąpi na ciebie i moc Najwyższego osłoni cię cieniem.” (Łk 1, 35). To nie ty musisz działać. Musisz natomiast pozwolić działać. Nie jest to problem ludzkiego dzieła, ale działanie Ducha. On odgrywa główną rolę. Nie czyń podsumowania ludzkich możliwości. Powierz się Bogu, dla którego „nie istnieją rzeczy niemożliwe”. Sądzę, że wychwytujemy tutaj jeden z fundamentalnych aspektów chrześcijańskiego doświadczenia: element pasywności. Istota „zdolna” Matka Boska od Zwiastowania, czyli ofiarowanie całej siebie. Czysta chłonność, wyrzeczenie się wszelkiej „oddzielnej” woli, wyszczególnionej, żeby włączyć się w pełni w plan działania Boga. Wiadomo, przejściowo. Trzeba zachować granice bierności, w przypadku Matki Bożej: Matka Boża od Zwiastowania, Matka Boska Bolesna, Matka Boska Wniebowzięta, żeby podkreślić nie ulegający wątpliwości prymat inicjatywy Boga wobec Niej. Matka Boża jest „bierna”, w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Czyli jest tą, która godzi się na działanie Boga w jej życiu, „pozwala działać”, oddaje się energii i działaniu Ducha. Jest tą, która zanim jest gotowa podarować, jest „zdolna” (w dosłownym znaczeniu tego słowa, które przywołuje ideę aktu zawierania w sobie) przyjąć, otworzyć się. Cokolwiek by się powiedziało o wiele łatwiej jest dać niż „pozwolić się darować, otworzyć się”. O wiele łatwiej jest działać niż trzymać otwarte drzwi. My także za Maryją musimy nauczyć się odmieniać słowa w formie biernej (pozwolić się znaleźć, pozwolić sobie powiedzieć, pozwolić się przenieść; a przede wszystkim pozwolić działać w nas). W Turynie, „oficjalne” sanktuarium tego miasta jest poświęcone Matce Bożej Pocieszycielce, czyli tej, która, po tym jak była „Matką Bożą Bolesną”, stała się „Pocieszona” przez Boga; ale na krótko, ponieważ została „pocieszona”, a w następstwie stała się pocieszycielką. (biada stracić tę równowagę). „Oto” - „Oto ja” „Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus” (Łk 1,31). ”Na to rzekła Maryja: Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa” (Łk 1, 38). Cała opowieść zwiastowania zamyka się pomiędzy dwoma słowami „oto” i „oto ja”. Pierwsze słowo jest prezentacją planu Boga. Drugie wyraża odpowiedź istoty ludzkiej. Bez „oto” Boga zbawienie nie byłoby możliwe. Bez „oto ja” wezwanej osoby plan Boski pozostałby w zawieszeniu, a można powiedzieć, że byłby nie do wykonania. Pierwsze „oto” kreuje nowość w świecie, niesie sensacyjną wieść. Drugie, wyraża wolę osoby, dostosowania się do woli Stworzyciela. „Oto ja” wyraża posłuszeństwo, decyzję wyrzeczenia się własnej woli, by „czynić” wolę Boga. „Niech stanie się według Twojej woli”. Oto jestem Matki Bożej przedstawia Jej oddanie się do dyspozycji (jest to o wiele więcej niż zwykłe zrozumienie. Maryja nie mówi „zrozumiałam”, ale „oto ja służebnica.”). Jest przyjęciem, jest zgodą na włączenie się. Dopiero w chwili, kiedy rozbrzmiewa oto ja, rozpoczyna się działanie planu Bożego. Modlitwa, która staje się życiem Różaniec - jak już powiedzieliśmy - jest formą „codziennego sakramentu”. Tajemnica Chrystusa, w swoich kolejnych etapach, przenika do naszego codziennego istnienia i wyzwala je od pychy, banalności, umacniając je w wieczności. Jest formą konsekracji czasu, zwykłych zajęć. Konsekrować czas, oznacza konsekrować w całości ludzkie istnienie. Przypominając poszczególne tajemnice, partycypujemy w rzeczywistości zbawienia, partycypujemy w jego owocach, unikamy przemijania, zostajemy uratowani przed śmiercią. Życie, dzięki nici przewodniej tajemnic rozważanych podczas odmawiania Różańca, staje się modlitwą, a modlitwa staje się życiem. Zobaczmy, jakie rzeczywiście (sprawdzimy to przy każdej tajemnicy) implikacje wpływają na nasze życie każdego dnia ze zwiastowania. Jakie otwierają się dla naszej wędrówki perspektywy, przyjmując jako punkt wyjścia tę fundamentalną tajemnicę. Nikt nic nie wie Pierwsza konsekwencja na płaszczyźnie egzystencji. Zwiastowanie jest, w pełnym tego słowa znaczeniu, tajemnicą, która obejmuje cały świat. Wszyscy ludzie są zainteresowani tym wydarzeniem. Jest to moment, w którym „Słowo staje się ciałem” (J 1,14) i stawia swój namiot pośród nas. Pomimo tego to wydarzenie nie miało żadnego oddźwięku zewnętrznego. Chodzi tutaj o tajemnicę, która nie ma charakteru „królewskości”. Boże Narodzenie, adoracja pasterzy, adoracja królów, samo ukrzyżowanie, mają cechy charakterystyczne dla manifestacji. Tutaj natomiast wszystko rozgrywa się w ukryciu nieznanego domu, w miasteczku, które nigdy nie zostało wymienione w Piś-mie Świętym; w miasteczku, z którego nikt nigdy nie oczekiwał niczego dobrego. O tym wydarzeniu, które dotyczy wszystkich, nikt nic nie wie, nikt nie zostaje o nim poinformowany. Jest to etap, w którym wiadomość jest utrzymywana w tajemnicy. Sekret, który dotyczy Boga i jego „współpracownicy”, dziewczęcia ignorowanego przez mędrców. Jest to etap, w którym ziarno ginie, układa się w głębi ziemi, nie pozwala się oglądać. Często chcemy zweryfikować autentyczność naszego działania poprzez jego rozgłos, przez widzialne rezultaty, a nawet przez uznanie innych. Mylimy użyteczność, dobro innych z zewnętrzną manifestacją. Trudno jest oprzeć się pokusie reklamy. Trudno nie wierzyć w pragnienie podliczania. Trudno być przekonanym o użyteczności daru, poświęcenia czy ukrytej hojności, której nikt nie dostrzega. Trudna jest wierność, która przesuwa się wzdłuż paciorków Różańca banalnymi gestami, zwykłymi zajęciami, nie budząc zainteresowania innych. Tak trudno nie żalić się, kiedy jesteśmy źle rozumiani. Zamiast aplauzu, którego się spodziewaliśmy, znajdujemy cięgi, słowa gorzkiej i niesprawiedliwej krytyki. Nikt nie wykazuje nawet minimum zrozumienia i uznania. Oto w logice Zwiastowania powinniśmy odnaleźć radość i sens rzeczy ukrytych, prac nie zwracających uwagi, miejsc nic nie znaczących, zajęć zaniedbywanych, gestów, które „nie są ważne”. Poznać piękno prac ukrytych, działań nie reklamowanych, trudu, który nie wydaje się ważny, daru „zmarnowanego”. Żyć, ponieważ jesteśmy użyteczni dla innych. Kiedy odnajdziemy przestrzeń ustronną, cichą, zakrytą przed niedyskretnymi spojrzeniami i w tym miejscu niewidocznym i intymnym, zawieramy pakt współpracy z Bogiem, który wszedł ze swoimi nadzwyczajnymi planami w nasze życie. Kiedy wypowiadamy nasze tak na Jego propozycję, określamy coś decydującego dla wszystkich, jest ono jak uzdrawiający „wstrząs sejsmiczny”, który porusza fundamenty całego świata. właśnie dlatego, że nie został zauważony przez żadną ludzką stację obserwacyjną. Zwiastowanie, czyli „dobra nowina”, wiadomość, która zostanie rozpowszechniona w całym świecie, rozpoczyna swoją drogę w sercu. Potrzebuje przede wszystkim przechowywania w tajemnicy. Trzecia tajemnica bolesna: Ukoronowanie cierniem Pana JezusaTytuł, który Mu się należy Żołnierze zaprowadzili Go na wewnętrzny dziedziniec, czyli pretorium, i zwołali całą kohortę. Ubrali Go w purpurę i uplótłszy wieniec z ciernia włożyli Mu na głowę. I zaczęli Go pozdrawiać: „Witaj, Królu Żydowski!” Przy tym bili Go trzciną po głowie, pluli na Niego i przyklękając oddawali Mu hołd. (Mk 15, 16-19) W swej Ewangelii na końcu opisu rzymskiego procesu Marek umieścił ukoronowanie Jezusa i zniewagi, jakie otrzymał od żołnierzy. P. Benoit, przytaczając wiele argumentów utrzymuje, że naturalne miejsce tego wydarzenia byłoby nie po biczowaniu, ale przed. Miała to być bowiem rozrywka rzymskich żołnierzy, którzy w ten sposób urozmaicali sobie oczekiwanie podczas długich pertraktacji prokuratora z władzami i tłumem judejskim. Prym wiodła pewnie jednostka wojskowa z Cezarei, która towarzyszyła Piłatowi. W jej skład wchodzili również słudzy z Syrii, znani ze swojej nienawiści do Hebrajczyków. Tym można wytłumaczyć okrucieństwo drwin wobec „Króla żydowskiego”. Jezus został obnażony ze swoich szat, zarzucili na Niego wytarty wojskowy płaszcz w kolorze purpury, włożyli Mu na głowę koronę splecioną z cierni (w Palestynie rosną krzewy cierniste z kolcami dłuższymi od palca u ręki). Żołnierze zainscenizowali parodię oddawania królewskich honorów. Coś na rodzaj komediowej ceremonii aklamacji (Ave Caesar, imperator!) i konsekracji króla. Towarzyszyły temu splunięcia i uderzenia trzciną po głowie (której najprawdopodobniej skazany nie przyjął jako berła) oraz ośmieszające przyklęknięcia. Jezus nie reagował. Nie robił nic. Pozwalał, by robili wszystko, co chcieli. Stał się zabawką w rękach ludzi. Król dla żartu Święty Atanazy ujmuje znaczenie tego wydarzenia wspaniałymi słowami: ”Skazuje się Go na śmierć jak człowieka, a teraz, kiedy ma umrzeć, adoruje się Go jak Boga. Najpierw czyni się Go nikim, a potem obwołuje Królem. Zdziera się z Niego Jego ubogie szaty, aby nałożyć na Niego purpurę. Ignorują fakt, kim jest Ten, którego obrzucają wyzwiskami i szyderstwami, a jednocześnie nazywają Go prorokiem. Kiedy tak się z Niego naśmiewają, kiedy Go policzkują, przyznają Mu trofea zwycięzcy: purpurową chlamidę, koronę uplecioną z cierni, berło z trzciny. To prawda, że czynili to wszystko dla zabawy; a jednak, nieświadomie na ich nieszczęście, On przyjmował to, co było Mu należne”. A oto cytat jednego ze współczesnych autorów: „Ewangeliści podkreślają z jednej strony niewinność Jezusa, a z drugiej, rzeczywistą niemożliwość rozpoznania, kim On jest naprawdę. Konkludując, zostaje aresztowany i skazany, wymierza Mu się karę, ponieważ jest nie do zniesienia - nie mieści się w znanych kryteriach, przyjmuje a zarazem krytykuje te, w których zostaje umieszczony. A w końcu zostaje zabity, ponieważ naprawdę jest Mesjaszem wysłanym przez Boga, Mesjaszem cierpiącym, a nie obrazem, który stworzyli sobie ludzie” (J. Radermarkers). Kiedy Bóg zostaje wychwalony Mówi się „pośmiewisko” żołnierzy. Jednak prawdziwym pośmiewiskiem jest widzieć ludzi Kościoła, osoby duchowne, które przyjmują ziemskie honory. Usprawiedliwiają wszystko chwałą Boga. Zapominają, że chwała Ojca tkwi w ogromnym poniżeniu się Jego Syna. Zapominają, że Bóg zostaje wychwalony przez Chrystusa wzgardzonego, wyszydzonego, oplutego, pobitego. Opaska na oczach W urąganiu żołnierzy, pod koniec rzymskiego procesu, widoczne jest podobieństwo do sceny opisującej obelgi, jakie zamykają proces judejski, który odbywał się (nielegalnie) w nocy. Zatem rozważanie trzeciej tajemnicy nie może nie obejmować także i tego opisu. ”I niektórzy zaczęli pluć na Niego; zakrywali Mu twarz, policzkowali Go i mówili: Także słudzy bili Go pięściami po twarzy” (Mk 14, 65). Opis krótki, ale pełen znaczenia. Te same osoby, które wydały Jezusa na śmierć, oddają się scenie tak wulgarnej i okrutnej, która pasowałaby raczej do marnych żołnierzy. Później dołączą i słudzy. Według Marka to kapłani, pełni godności członkowie Sanhedrynu, osoby szanowane, plują na Jezusa. Trzeba od razu podkreślić zakończenie: ci nienaganni sędziowie, po tym jak uratowali prawne pozory toczonego procesu, dali upust swoim prawdziwym uczuciom, jakie żywili do Jezusa. Trzeba tu wskazać, że wyrok nie był bezstronny, ale przesiąknięty uprzedzeniami i zawiścią. Oprócz policzkowania i uderzeń (najprawdopodobniej najpierw były to uderzenia otwartą dłonią, a potem pięściami), dochodzi jeszcze nieprzyjemna gra: Jezusowi zostaje zakryta twarz. Zapraszają Go, by odgadywał, by prorokował. Ale co miał odgadywać? Marek zapomniał sprecyzować. Bardzo możliwe, że miał odpowiadać na pytanie: kto cię uderzył? Istnieje wiele interpretacji tego wydarzenia. Trzeba jednak wychwycić fundamentalne znaczenie tego opisu: Chrystus wyśmiany jest Prorokiem w całym tego słowa znaczeniu; tym, który mówi w imieniu Boga. Chrystus z opaską na oczach jest tym, który objawia nam oblicze Ojca. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|