[ Pobierz całość w formacie PDF ]
streszczenie szczegółowe I Narrator rozpoczyna ten rozdział od ogólnego przedstawienia miejsca wydarzeń z 194. roku, które rozegrały się w Oranie - mieście zbudowanym na płaskowzgórzu rozciągającym się na algierskim wybrzeżu. Miasto to (będące siedzibą francuskiej prefektury) z jednej strony cechowało szybkie tempo życia, wywołane między innymi gorącym klimatem, z drugiej zaś monotonia. Wszystko tutaj miało swój określony porządek, którego nic nie było w stanie zakłócić. Mieszkańcy miasta próbowali uniknąć nudy poprzez nabieranie przyzwyczajeń. Przez cały dzień gorliwie pracowali i robili rozmaite interesy, goniąc za pieniądzem, wieczory zaś spędzali w gronie przyjaciół, siedząc w kawiarniach, na balkonach lub przechadzając się. Ze względu na taki styl życia uważali się za nowoczesnych i nie brali pod uwagę możliwości istnienia jakiejś innej rzeczywistości. Główną konsekwencją tego stanu rzeczy była trudność, z jaką przychodziło tym ludziom chorować i umierać. Narrator wspominając o nieprzewidzianych przez nich wypadkach, które ma zamiar opisywać, nie przedstawia się bliżej, ale stwierdza, że był naocznym świadkiem i uczestnikiem przedstawianych wydarzeń, co stawia go niejako w obowiązku występowania w roli kronikarza. 16 kwietnia doktor Bernard wychodząc ze swego gabinetu, natknął się przed drzwiami na zdechłego szczura. O tym niecodziennym fakcie poinformował dozorcę Michela, który w pierwszym momencie nie chciał wierzyć, gdyż twierdził, że szczurów w domu nie ma, a zdechły szczur leżący na widocznym miejscu byłby dodatkowo przejawem niespotykanego nieporządku. W końcu uznał to za dowcip - ktoś musiał przynieść z zewnątrz martwe zwierzę. Jednak wracając wieczorem do mieszkania, doktor ujrzał w półmroku dużego szczura, który szedł niepewnie w jego stronę, a po chwili upadł bez widocznej przyczyny z krwawiącym pyskiem. Bernard udał się do siebie, ale zapomniał o zdarzeniu, gdyż jego myśli zajęte były ciężko chorą od około roku żoną, która następnego dnia miała wyjechać do uzdrowiska w górach. Następnego ranka Michel powiedział wychodzącemu na codzienny obchód miasta doktorowi o trzech zakrwawionych szczurach, które znalazł niedawno na środku korytarza. Stary dozorca przez chwilę po ich znalezieniu czatował na ewentualnych dowcipnisiów, ale nikogo nie udało mu się przyłapać. Zamierzał jednak niezłomnie polować na kawalarzy. Zaintrygowany lekarz zaczął swój obchód od najuboższej dzielnicy, ponieważ stamtąd później niż z innych rejonów miasta wywożono śmieci. Zaobserwował w walających się po ulicach odpadkach kolejne nieżywe szczury. Stwierdził też, że o martwych zwierzętach wszyscy w tej dzielnicy mówią. Po powrocie do domu zastał żonę gotową już do drogi oraz towarzyszącą jej pielęgniarkę. Odwiózł kobiety na pociąg i umieścił w wagonie sypialnym. Wychodząc z dworca, otarł się o sędziego Othona. Obu mężczyzn minął człowiek niosący skrzynkę pełną martwych szczurów, co doktorowi utkwiło w pamięci. Po południu do Bernarda przybył Rambert - dziennikarz, który przeprowadzał dla paryskiego dziennika ankietę na temat warunków życia Arabów. Zapytał o warunki sanitarne, w jakich żyją, ale Bernard nie udzielił mu odpowiedzi, gdyż okazało się, że dziennikarz nie będzie mógł prawdopodobnie napisać całej prawdy, a doktor nie znosił niesprawiedliwości i kłamstwa. O siedemnastej, wychodząc na kolejny obchód pacjentów, doktor natknął się na Jeana Tarrou, który przyglądał się konwulsjom przedśmiertnym kolejnego szczura. Tarrou uważał to nagłe pojawienie się zdychających masowo gryzoni za ciekawe, gdyż dotąd nic podobnego nie miało miejsca. Wracając, doktor spotkał ponownie dozorcę, który czuł się nieco nieswojo, ale przyczyny tego stanu doszukiwał się w troskach wywołanych przez zdechłe szczury. Stary Michel dowiedział się już też o znajdowaniu martwych gryzoni w sąsiednich budynkach. 18 kwietnia rano Bernard przywiózł ze stacji swą matkę, która przyjechała, aby zająć się domem pod nieobecność chorej małżonki doktora. Poważnie już zaniepokojonemu doktorowi obecność matki dodała otuchy, zaraz też zadzwonił do dyrektora miejskiej służby odszczurzania, aby służba zajęła się martwymi gryzoniami. Każdego dnia ilość znajdowanych martwych szczurów rosła. W końcu zaczęły one wychodzić i zdychać masowo. Wszyscy mieszkańcy miasta byli tym niezwykle zdziwieni. Z czasem jednak zdziwienie zaczął zastępować lęk, ponieważ tajemnicze zjawisko o nieznanej przyczynie wyglądało groźnie. 28 kwietnia agencja Infdok przekazała przez radio informację o tym, że zebrano 8000 szczurów. W mieście zaczęła się szerzyć panika, którą jednak następnego dnia uspokoiło doniesienie agencji o nagłym ustaniu zjawiska. Jednak tego dnia w południe doktor spotkał przed domem starego Michela, który szedł niepewnym krokiem, podtrzymywany przez ojca Paneloux. Okazało się, że wyszedł na spacer, ale zawrócił z powodu silnego bólu szyi oraz okolicy pach i pachwin. Po południu doktor został wezwany telefonicznie przez Josepha Granda do jego sąsiada Cottarda, który usiłował się powiesić. Grand na szczęście był w pobliżu i w porę odciął samobójcę. Doktor nie stwierdził poważniejszych uszkodzeń u przytomnego już mężczyzny, który błagał, aby lekarz nie składał obowiązkowego meldunku na komisariacie. Po wyjściu Bernard oznajmił jednak Grandowi, że meldunek musi złożyć, ale poprosi komisarza o zwłokę w przeprowadzeniu dochodzenia. Po powrocie do domu lekarz odwiedził Michela, który właśnie wymiotował żółcią i krwią. Poza tym miał wysoką temperaturę, nabrzmiałe i stwardniałe gruczoły szyi oraz kończyny, a także poczerniałe usta i czarne plamy na ciele. Cierpiał z powodu silnego bólu głowy i brzucha. Dręczyło go też pragnienie. Zalecając dietę i środek oczyszczający krew, doktor zakończył wizytę. Richard, znajomy doktora, ceniony lekarz, stwierdził wystąpienie dwóch podobnych przypadków. Wieczorem dozorca miał 40-stopniową gorączkę i majaczył. Następnego ranka gorączka spadła nieco, ale w południe powróciła wraz z innymi objawami. Doktor zdecydował o konieczności przewiezienia chorego do szpitala. W karetce Michel zmarł. Znów głos zabiera narrator we własnym imieniu, przytaczając przez chwilę treść notatek Jeana Tarrou. Jean był przybyszem spoza miasta, który pojawił się kilka tygodni wcześniej. Był człowiekiem zamożnym i przybył do Oranu w poszukiwaniu spokoju wewnętrznego. Jego jedyną rozrywką i przyzwyczajeniem były spotkania z licznie zamieszkującymi w mieście hiszpańskimi muzykami i tancerzami. Jego notatki były związane ze zdarzeniami mniej ważnymi - zajmował się on drugorzędnymi dla całej historii szczegółami. Pomiędzy swymi wrażeniami dotyczącymi miasta i jego mieszkańców przytacza m.in. opis postaci i dziwnego zachowania pewnego staruszka, który - stojąc na balkonie znajdującym się naprzeciw okna Tarrou - darł na strzępy kartkę papieru i rzucał na dół. Spadające strzępy przyciągały uwagę wylegujących się w cieniu kotów, które wychodziły na środek ulicy, zbliżając się do balkonu. W tym momencie staruszek pluł na zwierzęta, kwitując każde trafienie śmiechem. Podczas zdarzeń ze szczurami koty przestały się pojawiać, co staruszka zaniepokoiło i jakby zbiło z tropu. Tarrou wspomina też o momencie, kiedy usłyszał od dyrektora hotelu o pierwszych przypadkach zachorowań. Dziwna choroba zaczyna od tej chwili coraz bardziej interesować Jeana, co przejawia się większą częstotliwością wzmiankowania o niej. Tarrou zanotował, iż wraz ze zniknięciem szczurów pojawiły się na nowo koty i staruszek powrócił do swego przyzwyczajenia. W tym samym miejscu Jean wspomina też z obojętnością o 12 - w większości śmiertelnych - przypadkach tajemniczej gorączki. Tarrou opisuje też doktora Bernarda: jest to mężczyzna wyglądający na 35 lat, średniego wzrostu, o mocnych ramionach i kwadratowym zarysie twarzy, ciemnych oczach, dużym i regularnym nosie oraz pełnych wargach. Choć roztargniony jako kierowca, Bernard „wygląda na człowieka zorientowanego w sytuacji”. Następuje tu powrót do przerwanej opowieści. Po odizolowaniu ciała Michela, Bernard dowiaduje się od Richarda o dwóch przypadkach śmierci spowodowanej gorączką. Przez kolejnych kilka dni podobne wieści uzyskał też od innych lekarzy. Podejrzewając, że może to być epidemia choroby zakaźnej, zwrócił się z prośbą do Richarda, aby wszystkich nowych chorych izolować. Jednak Richard stwierdził, że nie jest upoważniony do podejmowania takich działań i obiecał jedynie porozmawiać z prefektem. W kilka dni później Bernard asystował przy rozmowie komisarza policji z Cottardem. Niedoszły samobójca obawiał się przesłuchania, jednak uspokojony obecnością doktora i jego obietnicami, że nie pozwoli, aby choremu stała się jakaś krzywda, zgodził się na rozmowę, w której jednak - mimo nalegań komisarza - nie podał powodów, dla których targnął się na życie. Inny sąsiad Granda miał wieczorem gorączkę i majaczył, a obok typowych objawów dziwnej choroby pojawiły się u niego również ropiejące wrzody. Bernard po powrocie do domu próbował ściągnąć ze składu produktów farmaceutycznych odpowiednie leki, ale nic nie załatwił. Ponieważ wrzody takie pojawiały się też u innych pacjentów, lekarz doszedł do wniosku, że należy je przecinać, wypuszczając z nich papkę zmieszaną z krwią. Gazety nic nie wspominały o chorobie, co jeden z lekarzy, Castel, starszy kolega Bernarda, skomentował jako obawę przed wzbudzeniem paniki. Sam znał tę chorobę z Chin, w których przebywał przez pewien czas, oraz z samego Paryża. Właśnie Castel w rozmowie z Bernardem po raz pierwszy nazywa dziwną chorobę po imieniu - dżuma, stwierdzając jednocześnie, że prasa i władze nie tylko obawiają się szerzenia niepokoju przedwczesnymi - zdawałoby się - opiniami, ale równocześnie są przekonane, że dżuma jako epidemia nie jest już zagrożeniem, gdyż postęp nauki i rozwój cywilizacyjny wykreślił ją z listy czyhających na miasta i państwa niebezpieczeństw. Znów pojawia się komentarz narratora, dotyczący przemyśleń i przeżyć doktora Rieux związanych z zaistniałą sytuacją. Tak jak inni mieszkańcy miasta nie dopuszczał do swej świadomości możliwości wybuchu zarazy, gdyż uważał po części epidemie za kataklizm właściwy bardziej starożytności czy też średniowieczu. Zaraza w dwudziestym wieku wydawała mu się czymś nierealnym. Pomimo więc, iż zetknął się już przecież z nazbyt wieloma przypadkami, aby wątpić w urzeczywistnienie tej katastrofalnej wizji, świadomość tego przenikała do jego umysłu dość opornie. Przypomniał sobie historię trzydziestu wielkich epidemii dżumy, które zabrały w ciągu wieków około 100 000 000 ludzi. Próbował uzmysłowić sobie ogrom tej liczby, jednak nie był w stanie. Aura wiosennego dnia, którą dostrzegał przez okno, również zdawała się przeczyć tym pesymistycznym rozważaniom - spokój i cisza ciepłego, słonecznego dnia odbiegała nazbyt od rozgrywającej się w zaciszach domów tragedii. Doktor wyrywa się jednak w końcu z kręgu obaw przed nadchodzącą niewiadomą, a prawdopodobnie straszną rzeczywistością i powraca do normalnego, racjonalnego rozumowania, zdając sobie sprawę, że „najważniejsze to dobrze wykonywać swój zawód”. Jego rozmyślania przerywa przybycie Josepha Granda, który przyniósł doktorowi kopię sporządzanego przez siebie wykazu zgonów. Liczby mówią, że choroba zabrała 11 osób w ciągu ostatnich 48 godzin. Wraz z Grandem przyszedł też Cottard. Doktor wybierał się do laboratorium, dlatego wyszli razem, jednak tuż po zapadnięciu zmierzchu Grand pożegnał towarzyszy i udał się do domu, aby zająć się swą pracą, którą zajmował się - jak mówił - od lat, a o której nie powiedział nic konkretnego. Po rozstaniu z Cottardem doktor zastanawiał się, jakiej to pracy może się poświęcać z taką gorliwością ten wrażliwy, grzeczny, spokojny i - mimo nie najlepszych warunków finansowych - zadowolony z życia urzędnik. Rozważając całą dostępną wiedzę o tym człowieku, doktor doszedł do wniosku, że Joseph pisze prawdopodobnie książkę, gdyż jego marzeniem było zawsze nauczyć się precyzyjnie wyrażać własne myśli i uczucia. Mając świadomość, że w mieście tym żyje skromny urzędnik, który poświęca się „czcigodnej manii”, nie mógł sobie wyobrazić, jak człowiek taki mógłby funkcjonować z tym swoim przyzwyczajeniem w mieście, w którym szalałaby zaraza. Z tego powodu, choć wiedział, że taka myśl jest nieracjonalna, dowodził sobie samemu, że dżuma nie może zapanować w tym mieście. Następnego dnia Bernardowi udało się doprowadzić do tego, że w prefekturze utworzono komisję sanitarną, która miała rozważyć kwestię zagrożenia i podjąć odpowiednie kroki zapobiegawcze. W skład komisji wchodzili lekarze, którzy w większości obawiali się - wraz z prefektem - wzniecania niepokoju i rozszerzenia paniki przedwczesnymi - ich zdaniem - i nie do końca uzasadnionymi groźbami. Tylko Castel podzielał w pełni opinię Bernarda i nie obawiał się wypowiedzieć słowa „dżuma” w powiązaniu z niepokojącą chorobą. Głównym oponentem Bernarda był Richard, który poddawał w wątpliwość takie rozpoznanie. Jego zarzuty Rieux zbijał za pomocą rzeczowych argumentów, z których koronnym była groźba śmierci mogącej - w przypadku nie podjęcia odpowiednich działań zapobiegawczych - zabrać w ciągu dwóch miesięcy połowę mieszkańców miasta. Po długich sporach zniechęceni lekarze opowiadający się za stanowiskiem Richarda, zgodzili się jednak w końcu uznać istnienie niebezpieczeństwa rozszerzenia się epidemii zakaźnej choroby, co równało się podjęciu przez prefekta miasta odpowiednich środków. Następnego dnia zrobiono wszystko, aby nie niepokoić zbytnio opinii publicznej - „w najskromniejszych zakątkach miasta” rozwieszono afisze z informacją o pojawieniu się kilku przypadków złośliwej gorączki, co do której nie ma pewności, że nie jest zaraźliwa. Należy zatem zachować jak największą czystość, zgłaszać przypadki zachorowań lekarzom i nie przeciwstawiać się izolowaniu chorych w specjalnych oddziałach szpitala, w których zapewnione im będą odpowiednie warunki leczenia. Należy też poddać dezynfekcji pomieszczenia, w których leżeli chorzy, zaś ich rodziny miały pozostawać pod kontrolą lekarzy. Te nazbyt ostrożne sformułowania irytowały Bernarda tym bardziej, że chwilę po ich przeczytaniu dowiedział się od Granda o 12 przypadkach śmiertelnych, które miały miejsce ubiegłej doby. Od Josepha dowiedział się również o tym, że Cottard po samobójczym zamachu bardzo się zmienił - niegdyś był zamknięty w sobie i stronił od ludzi, teraz potrafił cierpliwie wysłuchiwać nawet pewnej sprzedawczyni ze sklepu tytoniowego, która była powszechnie uważana za „jędzę”. Z podobnych sytuacji, ale i z faktu, iż Cottard nie zawsze zachowywał się tak poprawnie, Joseph wysnuł wniosek, że człowiek ten ma sobie coś do zarzucenia i stara się pozyskać dla siebie ludzi. Doktor Bernard sądził jednak, że nieco nienaturalne zachowanie tego człowieka jest wywołane raczej obawą przed chorobą. Nazajutrz Bernard cały dzień spędził na wizytach u chorych i rozmowach z ich rodzinami. Jednym z podstawowych problemów była narastająca niechęć do oddawania chorych do szpitala. Wzbraniali się przed tym zwłaszcza najubożsi, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z warunków, jakie panowały na wydzielonym dla zakażonych oddziale, a nie były one dobre. Doktor miał też do pokonania inne problemy. Zamówiona już dość dawno szczepionka nie nadchodziła, zaś Richard, do którego telefonował z napomnieniem, że są potrzebne bardziej radykalne, niż zostały podjęte, środki - takie jak np. nadzór nad pogrzebami, znów odparł, że nie może nic więcej zrobić. Castel doszedł do wniosku, że po wyginięciu szczurów zarazę bardzo szybko roznoszą w dalszym ciągu pchły. Słoneczna i upalna pogoda również sprzyjała rozwojowi epidemii. Po kilku dniach - zgodnie z przewidywaniami Bernarda - liczba zgonów zastraszająco wzrosła. Telefon do prefektury wywołał wreszcie reakcję - zaniepokojony rozwojem zdarzeń prefekt zamierzał zwrócić się o pomoc do Urzędu Generalnego Gubernatora. Kolejnego dnia zmarło 40 osób. Prefekt obiecał zaostrzyć podjęte środki: dezynfekcja i zamknięcie mieszkań, w których przebywali chorzy, obowiązek kwarantanny dla ich rodzin oraz odpowiedni nadzór nad pogrzebami. Tydzień później przywieziono samolotem szczepionkę, która jednak mogła wystarczyć zaledwie dla tych, którzy w tej chwili podlegali leczeniu. W mieście jednak życie płynęło, jakby nic strasznego się nie wydarzyło. Przez pewien czas wydawało się, że epidemia ustępuje - notowano już po 12 zgonów dziennie. Jednak pewnego dnia liczba ta doszła znów do 30. Prefekt nakazał w końcu ogłosić oficjalnie epidemię dżumy i zamknąć miasto. II Zgodnie z zarządzeniem prefekta zamknięto bramy i nikogo nie wypuszczano z miasta ani do niego nie wpuszczano. Przerwano też połączenia komunikacyjne ze światem zewnętrznym. Jedyny kontakt z krewnymi i przyjaciółmi, którzy wcześniej wyjechali, był możliwy przez pewien czas listownie, choć już wkrótce potem zabroniono wysyłania listów, aby zaraza nie mogła się rozprzestrzeniać. Ograniczono też do nagłych przypadków korzystanie z połączeń telefonicznych, gdyż mieszkańcy miasta pragnący kontaktu z najbliższymi doprowadzali do przeciążenia sieci międzymiastowej. Pozostał jedynie telegraf, przez który każdy mógł przesłać informację złożoną z maksimum 10 słów. Ograniczenie swobody mieszkańców do poruszania się w obrębie samego miasta, ograniczyło również aktywność orańczyków, co było przyczyną poczucia wygnania. Udrękę sprawiała także niepewność co do tego, jak długo taki stan będzie trwać. Czas ten - bliżej nieokreślony - był przecież zarazem czasem bolesnej rozłąki z bliskimi. W tej atmosferze wszyscy szybko zrozumieli, że każdy stoi samotnie w obliczu śmierci, gdyż każda próba podzielenia się z kimś swymi uczuciami była odbierana jako wyraz konwencjonalnych i płytkich emocji. Jednak wśród tej masy zamkniętych w sobie jednostek znaleźli się ludzie otwarci na innych i ich cierpienia. Byli to ci, którzy przybyli do miasta przed wybuchem epidemii, dżuma zaś odcięła ich od ich najbliższych. Ci właśnie prawdziwi wygnańcy w wyniku miłości, która kierowała ich myśli poza zamknięte bramy, potrafili zdobyć się w obliczu niebezpieczeństwa na zimną krew i nie ulegali panice. Po zamknięciu bram oraz portu zamarł handel, gdyż przestały przychodzić transporty kolejowe i morskie. Mieszkańcy miasta jakby nie zdawali sobie sprawy z zagrażającego ich życiu niebezpieczeństwa i zaczynali okazywać rozdrażnienie wywołane sytuacją, która godziła w ich interesy. Wnosili też protesty do prefekta przeciwko „braku elastyczności” powziętych środków, który to „brak elastyczności” przejawiał się w kategorycznym zakazie opuszczania miasta i przybywania do niego. By uświadomić skalę zagrożenia, prefekt zaczął publikować regularne komunikaty o liczbie zmarłych, jednak nie odniosło to oczekiwanego efektu, gdyż ludzie mieszkający w tym 200-tysięcznym mieście nie wiedzieli, ile osób dziennie umierało wcześniej - przed wybuchem epidemii. W piątym tygodniu doniesiono o 321 zmarłych, zaś w szóstym - o 345. Wzrost ten spowodował wzrost niepokoju, ale nadal wielu uważało, że jest to tylko stan przejściowy, który szybko się zmieni na lepsze. Pod koniec miesiąca wprowadzono ograniczenia w rozdziale żywności i benzyny. Do Oranu przybywały już tylko niezbędne produkty. Przed wieloma sklepami pojawiały się kolejki. Mieszkańcy zaczęli masowo uczęszczać do kin i kawiarni. Rozpowszechniło się przekonanie o skuteczności alkoholu jako środka mogącego zapobiec zarażeniu, co spowodowało duży wzrost jego spożycia. Ogólnie jednak mieszkańcy miasta żyli podobnym do dawnego stylem. W dwa dni po zamknięciu bram doktor Bernard spotkał Granda, który opowiedział mu historię swego życia. Wcześnie ożenił się z dziewczyną z sąsiedztwa. Aby zapewnić sobie utrzymanie, przerwał studia i osiadł na jakiejś posadzie. Jednak z czasem - bardzo dużo pracując - stawał się coraz bardziej przemęczony, co nie pozostało bez wpływu na życie rodzinne. Stan finansowy małżeństwa też nie ulegał w wyniku jego wysiłków poprawie. Po kilku latach jego żona - zmęczona szarą monotonią i trudami tego pożycia - odeszła. Grand zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd, zaniedbując się w okazywaniu małżonce swych uczuć i chciał to naprawić. Te wspomnienia trzymały go jakby nieco z dala od zarazy i reszty otaczającej go rzeczywistości. W trzy tygodnie po zamknięciu bram Bernard spotkał Ramberta, który prosił go o wystawienie zaświadczenia, że nie jest zarażony. Dziennikarzowi wydawało się, że zaświadczenie to umożliwiłoby mu wydostanie się z miasta i powrót do ukochanej kobiety. Doktor jednak odmówił wystawienia takiego świadectwa, nie chcąc brać odpowiedzialności za możliwość rozprzestrzeniania się dżumy poza granice miasta. Rambert stwierdził wówczas, że doktor najwyraźniej nie rozumie uczuć dwojga kochających się ludzi, którzy są zmuszeni pozostawać w przymusowym odosobnieniu. Jednak Bernard - choć rozumiał punkt widzenia dziennikarza i jemu podobnych - zdawał sobie sprawę z tego, że możliwe jest jedynie konsekwentne działanie i pewnego rodzaju odporność na okropne nieraz sceny, których był świadkiem, szczególnie w momentach, gdy przychodził po chorych, aby zabrać ich do szpitala. Rodziny zadżumionych przeczuwały, że po rozstaniu z chorymi najprawdopodobniej nie zobaczą ich już więcej, dlatego też bardzo często zarażonych musiano zabierać nawet przy użyciu siły - z pomocą policji i żołnierzy. Wiedząc, iż litość męczy, kiedy jest bezużyteczna, doktor nie bronił się przed litością i po pewnym czasie rzeczywiście uodpornił się na rozliczne emocje powiązane z sytuacjami, z którymi codziennie się stykał. To uodpornienie było mu jednak pomocne w jak najlepszym wykonywaniu zawodu lekarza, czyli niesieniu pomocy potrzebującym. Z tego powodu ten pozornie negatywny proces w rzeczywistości miał raczej pozytywne efekty. Pod koniec pierwszego miesiąca dżumy odbył się tydzień modlitw, zakończony uroczystą mszą do świętego Rocha. Podczas tej mszy płomienne kazanie wygłosił ojciec Paneloux. Miał liczne audytorium, gdyż w niedzielny poranek zwykle oblężona była plaża, jednak obecnie zakazane zostały morskie kąpiele i wielu amatorów pływania znalazło się w świątyni. Większość mieszkańców nie czuła jeszcze realnego zagrożenia ze strony choroby, ale - choć orańczycy nie byli przesadnie religijni - uważała, że modlitwa nie może zaszkodzić. Kazanie, którego nastrój wspierała szalejąca za oknami kościoła ulewa, wywarło bardzo duże wrażenie na słuchaczach. Ojciec Paneloux twierdził, że dżuma jest karą za grzechy, których dopuścili się mieszkańcy miasta, a szczególnie za grzech zaniedbania w modlitwie. Kaznodzieja nakreślił przed słuchaczami wizję Boga, który - daremnie oczekując swych wyznawców w świątyni - nie zaspokojony ich zdawkowymi modłami i niedzielnymi wizytami, zesłał zarazę jako napomnienie i wezwanie do opamiętania. Kiedy wrażenie wywołane słowami kaznodziei minęło, jedynie niektórzy mieszkańcy miasta zachowali przekonanie o uwięzieniu w tym mieście z powodu jakiejś nie znanej im zbrodni, którą popełnili. Świadomość tego uwięzienia, które mogło zagrażać życiu zaczęła się szerzyć - pojawił się wszechobecny strach, odczuwany przede wszystkim w ogólnie panującej atmosferze. Pewnego wieczoru doktor Bernard spotkał Granda, który zwierzył mu się ze swych starań związanych z powstającą właśnie powieścią. Urzędnik pragnął, by jego dzieło olśniło wydawcę i wkładał bardzo wiele wysiłku w pracę, aby osiągnąć oczekiwany efekt. Grand zaprosił nawet doktora do siebie i przeczytał mu fragment utworu o przejażdżce konnej pewnej damy. Stwierdził też, że dopiero wówczas będzie zadowolony, kiedy np. zdanie należące do tego fragmentu będzie posiadało rytm konnego kłusu. Wychodząc od urzędnika, doktor spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy zmierzali w stronę bram miasta z zamiarem zmylenia czujności stojących tam straży i ucieczki. Był to jeden z przejawów utraty zdrowego rozsądku, spowodowanej poczuciem beznadziejnego uwięzienia. Rambert należał do grupy osób, która starała się uniknąć szkodliwego wpływu narastającej paniki. On również jednak próbował wydostać się z miasta, ale wybrał przede wszystkim drogę formalną. Chodził po wszelkich możliwych urzędach argumentując, że jako obcy w mieście powinien uzyskać zgodę na powrót do domu i rodziny. Jednak urzędnicy obawiali się zrobić jakikolwiek wyjątek od reguły, gdyż w mieście znajdowało się przecież więcej przybyszów, którzy również pragnęliby jak najszybciej wyjechać. Zmęczonemu chodzeniem po urzędach dziennikarzowi zaświtała nadzieja na spełnienie marzenia o wyjeździe, gdy z prefektury otrzymał ankietę związaną z jego danymi personalnymi i życiorysem. Jednak kiedy odnalazł urząd, z którego ankieta pochodziła, dowiedział się, że dane te są potrzebne na wypadek, gdyby zachorował na dżumę i zmarł. Chodziło o poinformowanie rodziny i ewentualny zwrot przez rodzinę kosztów jego leczenia. Po tym zdarzeniu Rambert popadł w stan odrętwienia - błąkał się samotnie po kawiarniach i restauracjach szukając w gazetach informacji o zbliżającym się końcu epidemii. Pewnego dnia o zmierzchu doktor Bernard zauważył dziennikarza siedzącego w jednej z kawiarni i od razu odgadł przyczynę jego samotności - Ramberta ogarniała w tym momencie rozpacz. Widok ten był dodatkowym bodźcem dla lekarza, który stwierdził, że trzeba jak najszybciej zwalczyć chorobę, aby dopomóc tym wszystkim daremnie oczekującym uwolnienia. Rambert dużo czasu spędzał też w poczekalniach na opustoszałym dworcu kolejowym, dążąc w marzeniach do swej ukochanej kobiety. Pod koniec czerwca, niedługo po pamiętnym kazaniu, nadeszła fala upałów, które sprzyjały rozprzestrzenianiu się choroby. Ludzie zdawali sobie z tego sprawę. W mieście ciągle narastało niezadowolenie. Patrole żandarmerii były zmuszone prawie siłą rozpędzać tłumy gromadzące się przed zamkniętymi bramami. Z notatek Tarrou wynikało, że w tym czasie gazety, podając liczbę zmarłych, mówiły już o około stu na dzień. Obserwując też ludzi, był świadkiem tragedii, którą przeżył mieszkający naprzeciw niego staruszek, kiedy specjalny patrol żandarmerii zastrzelił większość gromadzących się w pobliżu kotów (były obok psów nosicielami zarazy). W notatkach Tarrou znalazło się też miejsce poświęcone pewnemu 75-letniemu, choremu na astmę mężczyźnie, który był pacjentem doktora Bernarda. Staruszek, kramarz z zawodu, kiedy doszedł do pięćdziesiątki przerwał swą pracę i położył się do łóżka, choć jego stan tego nie wymagał. Nie znosił widoku zegarów, więc przez cały ten okres odmierzał sobie czas pomiędzy posiłkami, przekładając po jednym ziarenku groch z jednego garnka do drugiego. Tarrou stwierdził, że jeżeli „świętość jest zespołem przyzwyczajeń”, to staruszek jest święty. Pomimo trudności z zaopatrzeniem miasta w papier powstał nowy dziennik - „Kurier Epidemii”, w którym oprócz informacji o zarazie było miejsce dla wypowiedzi wszystkich tych, którzy pragnęli dodać odwagi współmieszkańcom. Tarrou opisuje również powszedni dzień miasta. O godzinie szóstej ustawiają się kolejki po gazety, następnie przeładowane tramwaje przewożą masy ludzi z miejsca na miejsce. Niedługo potem otwierane są pierwsze lokale i sklepy, w których brakuje już wielu produktów. Około jedenastej na głównych ulicach pojawia się wielka liczba spacerujących młodych mężczyzn i kobiet. W południe ludzie zapełniają restauracje, co pozwala im uniknąć nieco problemów związanych ze zdobyciem żywności. Jednak każdy z gości przed posiłkiem wyciera dokładnie naczynia i sztućce z obawy przed zarażeniem. Około godziny drugiej miasto pustoszeje. Pewnego wieczoru do doktora Bernarda przyszedł Tarrou z planem zorganizowania ochotniczej grupy sanitariuszy, którzy pomagaliby lekarzom oraz zakładom pogrzebowym. Gość wyraził swe niezadowolenie z powodu małej energii wkładanej przez prefekturę miasta w przeciwdziałanie epidemii. Zapytany o to, czemu walczy z chorobą, jeśli nie wierzy w Boga, doktor odpowiedział, że gdyby wierzył, wówczas pozostawiłby Bogu troskę o chorych i przestał się nimi zajmować. Bernard przyznał się też do świadomości, iż jego zwycięstwa nad chorobą są jedynie tymczasowe, ale nie jest to wystarczającym powodem, aby porzucić starania o chorych. Obaj mężczyźni pojechali później wspólnie z wizytą do starego astmatyka. Następnego dnia Tarrou zebrał pierwszą grupę sanitariuszy-ochotników i przystąpił z nimi do pracy. Narrator wyraża w tym miejscu opinię, że właściwie trudno tu mówić o bohaterstwie, gdyż ich postępowanie więcej miało wspólnego ze świadomością sytuacji i elementarną logiką - jedyną kwestią było dla nich uświadomienie sobie, że wokół rzeczywiście szaleje dżuma, oraz odpowiedź na pytanie czy należy z zarazą walczyć, czy też nie. Liczna grupa mieszkańców, którzy uświadomili sobie tragiczną rzeczywistość uważała, że wszelka walka jest bezcelowa. Jednak Tarrou i jego towarzysze uważali, że tak nie jest. Do aktywnie walczących z epidemią zaliczał się też doktor Castel, który cały swój wysiłek włożył w przygotowanie surowicy przeciwko dżumie, ponieważ dostawy z zewnątrz zaspokajały zapotrzebowanie w stopniu minimalnym. Wśród sanitariuszy-ochotników znalazł się Grand, który - ze względu na swój wiek oraz pracę w urzędzie i w domu - mógł w ciągu dnia poświęcić tej pracy jedynie czas pomiędzy godziną 18.00 a 20.00. Obok ofiarnego niesienia pomocy innym każdego dnia zmagał się też ze swą książką, co spowodowało roztargnienie podczas pracy w urzędzie. Jego szef - niezadowolony z postawy pracownika - zganił go za zaniedbania, które przypisywał uczestnictwu w pracach drużyn sanitarnych. Grand nie był w stanie przerwać pracy nad książką, mimo iż bolał nad swym roztargnieniem i przyznawał pod tym względem rację swemu przełożonemu. Doktor Bernard i Tarrou byli świadkami jego udręki, a czasem także próbowali pomóc mu odnaleźć właściwe dla wyrażenia jakiejś myśli słowo. Rambert po wyczerpaniu możliwości oficjalnych, zaczął szukać mniej legalnych dróg opuszczenia miasta. Poszukując informacji i odpowiednich ludzi trafił przypadkiem na Cottarda, który - zajmując się przemytem do miasta towarów objętych ograniczeniami i posiadając odpowiednie znajomości - obiecał pomóc dziennikarzowi. Tego samego popołudnia obaj mężczyźni udali się do dzielnicy de la Marine, gdzie - w małej kawiarence - uzyskali kontakt z Garcią, około trzydziestoletnim, opalonym mężczyzną, noszącym na palcach kilka pierścieni. Garcia wyznaczył Rambertowi spotkanie, które miało się odbyć dwa dni później, o godzinie 11.00 przy Urzędzie Celnym. Kiedy w wyznaczonym dniu Cottard wraz z dziennikarzem udawali się na miejsce spotkania, zostali na moment zatrzymani przez Tarrou i doktora Bernarda, którzy przejeżdżali właśnie tamtędy samochodem. Do grupki rozmawiających dołączył na chwilę sędzia Othon, który stwierdził, że w czasie epidemii zmalała liczba przestępstw pospolitych, ale za to zdarzają się częściej wykroczenia przeciwko nowym zakazom i zarządzeniom. Niedługo potem Rambert dociera z Cottardem pod Urząd Celny, gdzie spotykają Garcię. Ten przedstawia im Raoula, który ustala cenę 10000 franków za pomoc w wydostaniu się z miasta. Rambert zgadza się, zaś Raoul wyznacza mu spotkanie następnego dnia w hiszpańskiej restauracji w dzielnicy de la Marine. Rambert udaje się tam - tym razem już samotnie - i spotyka Raoula oraz Gonzalesa - potężnej postury mężczyznę o końskiej twarzy. Gonzales miał znaleźć „odpowiednich ludzi” i dać dziennikarzowi odpowiedź po kolejnych dwóch ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|