« M E N U » |
»
|
» Ktoś, kto mówi, że nie zna się na sztuce, źle zna samego siebie. | » Aksamitne pazurki - Erle Stanley Gardner, Klub Srebrnego Klucza - kryminaly, Klub srebrnego kluczyka | » Akunin Borys - Przygody magistra [2] - Lektura nadobowiązkowa, j. LITERATURA POWSZECHNA | » Akunin Borys - Gambit turecki, j. LITERATURA POWSZECHNA | » Akunin Borys - Fantastyka, książki | » Akta Dresdena. Rycerz lata Jim Butcher, e-booki, książki, Kryminał, sensacja, thriller | » Alistair MacLean - Łamacz kodów(1), ebook kryminały | » Akunin Boris - Przygody Magistra 01 - Skrzynia na złoto, E-BOOKI, Nowe (h - 123) | » Akunin Boris - Przygody Magistra 03 - F.M., E-BOOKI, Nowe (h - 123) | » Akunin Boris - Koronacja, E-booki | » Akunin Boris - Fantastyka, E-booki |
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plets2.xlx.pl
|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ] Boris Akunin - Pelagia i biały buldog BORIS AKUNIN PELAGIA I BIAŁY BULDOG Пелагия и белый бульдог KRYMINAŁ PROWINCJONALNY I Przełożył: Wiktor Dłuski Wydanie polskie: 2004 Część pierwsza PATRZAJCIE SIĘ PSÓW I Śmierć Hulaja ...Bo też trzeba wam wiedzieć, że na Jabłecznego Zbawiciela, kiedy niebo powoli zaczyna zawracać z lata na je- sień, miasto nasze ulega zwykle istnemu najazdowi cykad, tak że nocą choćby i chciał człowiek zasnąć, to nie zaśnie – takie się ze wszystkich stron trele niosą, tak niziusieńko schodzą gwiazdy, a księżyc to już zawisa tuż-tuż nad dzwonni- cami i podobny się robi do jabłka naszej słynnej „śmietanowej” odmiany, którą kupcy tutejsi aż na dwór cesarski do- starczają i nawet do Europy na wystawy wożą. Gdyby wypadło komuś spojrzeć na nasz Zawołżsk hen, z nieboskłonu, skąd nocą promienie ciał niebieskich na nas spływają, to szczęśliwiec taki ujrzałby pewnie obraz jakiegoś zaczarow- anego królestwa: Rzeka skrzy się leniwie, dachy połyskują, latarnie gazowe migoczą, a nad całą tą grą różnorakich błysków unosi się srebrzysty dźwięk chóru cykad. Ale wróćmy do władyki Mitrofaniusza. O przyrodzie bowiem wspomnieliśmy tylko po to, żeby wyjaśnić, czemu w taką noc niełatwo by zasnął nawet człowiek najzwyczajniejszy, mniej troskami obciążony niż archijerej guberni. Nie przypadkiem ludzie niechętni, a ma ich nawet ów dostojny pasterz, no bo kto ich nie ma, utrzymują, że to właśnie przewielebny, a bynajmniej nie gubernator Antoni Antonowicz von Hagenau, prawdziwie włada rozległą naszą krainą. Nawiasem mówiąc – rozległa, bo rozległa, ale zaludniona nie zanadto. Prawdziwe miasto to bodaj jeden tylko Za- wołżsk, inne zaś, nawet i powiatowe, wyglądają na jakieś rozrośnięte wioski, z gromadką murowanych budynków urzędowych wokół jedynego placu, z niewielką świątyńką i setką czy dwiema drewnianych domów krytych blachą, którą od niepamiętnych czasów maluje się u nas, nie wiadomo czemu, koniecznie na zielono. A i stolica guberni to żaden tam Babilon – w czasach, o których tu mowa, cała jej ludność liczyła dwadzieścia trzy tysiące pięćset jedenaście osób płci obojga. Co prawda, w tygodniu po Przemienieniu, jeśli nikt nie umrze, oczekiwano powiększenia liczby tutejszych obywateli o jeszcze dwie dusze, jako że żona zarządcy kancelarii gubernialnej Sztopsa oraz mieszczanka Safulina już donaszały, a ta druga nawet wedle powszechnego zdania przenosiła. Zwyczaj prowadzenia ścisłej ewidencji ludności zapoczątkowano u nas niedawno, za teraźniejszej władzy, i to tylko w miastach. A ile narodku gdzieś tam po lasach i błotach sobie biduje, to już jeden Pan Bóg wie; jak kto chce, niech sam pójdzie i policzy. Od Rzeki po sam Ural ciągną się na setki wiorst głuche, nieprzebyte knieje. Są tam i pus- telnie raskolników, i faktorie solne, a na brzegach ciemnych, głębokich rzek, w większości w ogóle bezimiennych, żyje plemię Zytiaków, ludek spokojny i posłuszny, ugryjskiego pochodzenia. Jedyną wzmiankę o dawnym życiu naszej niezbyt znamienitej krainy znaleźć można w Księdze nowogrodzkiej , piętnastowiecznej kronice. Mowa tam o kupcu imieniem Ropsza, którego w tutejszych lasach „pogaństwo dzikie goło- brzuche ułowiwszy”, na ofiarę kamiennemu bałwanowi Szyszydze głowy pozbawiło, od czego, uważa za stosowne objaśnić kronikarz, „sczezł onże Ropsza, ducha oddał i bez głowy pogrzebion jest”. Były to wszelako czasy dawne, mityczne. A teraz jest u nas cicho i spokojnie, nikt po drogach nie łobuzuje, nie zabija i nawet wilki w lasach tutejszych dla obfitości pożywienia wyraźnie tłustsze są i bardziej leniwe niż w innych guberniach. Dobrze nam się żyje, daj tak Boże każdemu. A co do tego, co przygadują ludzie niechętni naszemu arcypas- terzowi, to kto naprawdę zawołżańską krainą włada – czy władyka Mitrofaniusz, czy może gubernator Antoni Anton- owicz, czy też wytrawni doradcy pana gubernatora albo zgoła gubernatorowa Ludmiła Płatonowna – my się rozstrzygać nie podejmujemy, bo to rzecz nie na nasz rozum. Powiemy tylko, że stronników i wyznawców przewielebny ma w Za- wołżsku o wiele więcej niż nieprzyjaciół. Zresztą ostatnimi czasy w związku z pewnymi wydarzeniami ci ostatni nabrali śmiałości i głowy podnieśli, co przysporzyło Mitrofaniuszowi, oprócz zwykłych powodów do bezsenności, związanych z szalejącymi cykadami, powodów dodatkowych, szczególnych. Dopieroż więc chmurzył władyka swoje wysokie, trzema poprzecznymi zmarszczkami przecięte czoło, dopieroż nasępiał czarne, gęste brwi. Urodziwy jest na twarzy biskup zawołżski, nie po prostu przystojny, ale zaiste piękny, jak przystałoby nie paster- zowi nawet, tylko jakiemuś kniaziowi staroruskiemu czy bizantyjskiemu archistrategowi. Włosy ma nasz władyka długie, siwe, brodę też długą i jedwabistą, na razie wciąż na wpół czarną, a w wąsach to nawet jednego siwego włoska nie uświadczysz; spojrzenie przenikliwe, najczęściej miękkie i jasne, ale tym straszniejsze, kiedy się zachmurzy gniewem i błyskawice zacznie ciskać. W takich groźnych chwilach wyraźniej rzucają się w oczy i surowe zmarszczki wzdłuż kości policzkowych, i orle wygięcie wydatnego, rasowego nosa. Głos ma władyka głęboki, dźwięczny, przele- wający się nisko, tak samo dobry do serdecznej rozmowy, jak do natchnionego kazania czy państwowotwórczej mowy na kolejnej sesji Świętego Synodu. Za młodych lat wyznawał Mitrofaniusz poglądy ascetyczne. Chodził w habicie z workowatego płótna, udręczał ciało nieustannymi postami, a nawet, powiadają, nosił pod koszulą żelazne łańcuchy. Dawno już jednak wyrzekł się tych udręczeń, uznał je za powierzchowne, nieistotne, co gorsza – szkodzące prawdziwej pobożności. Doszedłszy lat i dostąpiwszy mądrości, stał się dla własnego i cudzego ciała bardziej pobłażliwy, a co się tyczy codziennego stroju, to lubił szczególnie domowe sutanny z cienkiej materii, granatowej lub czarnej. Czasem, kiedy wymagał tego autorytet biskupiej godności, przywdziewał fioletowy płaszcz z kosztownego aksamitu, kazał zaprzęgać w sześć koni paradną karetę, na stopniach zaś musieli koniecznie stać dwaj potężni, gęstobrodzi braciszkowie w zielonych sutannach z galo- nami, wielce do liberii podobnych. 1 / 78 Boris Akunin - Pelagia i biały buldog Trafiali się oczywiście i tacy, co cichaczem wyrzekali na sybaryckie nawyczki przewielebnego i zamiłowanie do wystawności, ale nawet oni nie osądzali go zbyt surowo, pamiętając o jego wysokim pochodzeniu i o tym, że od dziecka był nawykły do zbytku i dlatego nie przywiązywał do niego jakiegoś szczególnego znaczenia, nie raczył zau- ważać, jak wyrażał się biskupi sekretarz, ojciec Serafini Starowny. Urodził się zawołżski przewielebny w znakomitej, zbliżonej do dworu rodzinie, ukończył Korpus Paziów, po czym wstąpił do kawalerii gwardii (a było to jeszcze za panowania Mikołaja Pawłowicza). Życie prowadził takie, jakie zwykli wieść młodzi ludzie z jego sfery, i jeśli różnił się czymś od rówieśników, to bodaj tylko pewną skłonnością do filozofowania, zresztą nie tak znowu rzadką wśród wykształconych i wrażliwych młodzieńców. W pułku uważano „fi- lozofa” za dobrego kolegę i chwackiego kawalerzystę, dowództwo go lubiło, awansowało, tak że koło trzydziestki poszedłby pewnie w pułkowniki, ale akurat trafiła się kampania krymska. Bóg wie, co się objawiło przyszłemu bisku- powi zawołżskiemu w pierwszej jego sprawie bojowej, konnej potyczce pod Bałakławą, wiadomo tylko, że wyzdrowiawszy po ranie od szabli, więcej już broni do ręki wziąć nie chciał. Podał się do dymisji, pożegnał z rodziną i wkrótce odbył nowicjat w jednym z najodleglejszych od stolicy monasterów. Jednak jeszcze dziś, zwłaszcza kiedy od- prawia w świątyni nabożeństwo z okazji któregoś z dwunastu wielkich świąt albo przewodniczy na zebraniu w konsys- torzu, łatwo sobie wyobrazić, jak gromko podawał swym ułanom komendę: „Szwaaadron, szaaableee w dłoń! Maaarsz, marsz!” Człowiek nieprzeciętny na każdym polu się wyróżni, toteż niedługo wiódł Mitrofaniusz anonimowe życie w za- padłym klasztorze. Jak przedtem został najmłodszym dowódcą szwadronu w całej lekkokonnej brygadzie, to i teraz tak się złożyło, że został najmłodszym z biskupów prawosławnych. Mianowany do nas, do Zawołżska, najpierw wikari- uszem, a potem już gubernialnym arcypasterzem, wykazał się taką mądrością i gorliwością, że wkrótce wezwano go do stolicy i powołano na wysoką godność kościelną. Wielu wróżyło Mitrofaniuszowi w najbliższej przyszłości biały kłobuk metropolity, ale on, ku zdumieniu wszystkich, jeszcze raz zboczył z ubitej drogi – ni stąd, ni zowąd poprosił, by go znów posłano w naszą głuszę, i choć długo próbowano mu to wyperswadować, to ku radości Zawołżan odprawiono go z Bogiem, a on już nigdy nie opuszczał tutejszej skromnej, oddalonej od stolicy katedry. Ale co z tego, że oddalonej. Dawno wiadomo, że im dalej od stolicy, tym do Pana Boga bliżej. A stolica i przez tysiąc wiorst potrafi dosięgnąć, jeśli jej, wysoko rozsiadłej, daleko widzącej, strzeli do głowy taka fantazja. I przez taką właśnie fantazję nie spał tej nocy władyka, bez przyjemności słuchając uprzykrzonego cykadowego crescendo . Stołeczna fantazja miała twarz i nazwisko, była bowiem inspektorem Synodu i nazywała się Bubiencow, i właśnie rozmyślając o tym, jak by tu utrzeć nosa temu złowrogiemu jegomościowi, przewielebny już setny raz prze- wracał się z boku na bok na miękkiej, kaczym puchem nabitej pierzynie, postękiwał, wzdychał, a czasem nawet wyda- wał z siebie żałośliwe: „Och!” Łoże w biskupiej sypialni było szczególne, starodawne, z elżbietańskich jeszcze czasów pochodzące, ze wspartym na czterech słupach baldachimem w postaci rozgwieżdżonego nieba. W czasach wspomnianego już zapału do ascezy Mitrofaniusz spał doskonale i na słomie, i na gołych deskach, dopóki nie doszedł do wniosku, że umartwianie to głu- pota i na nic się nie zda, bo przecież nie po to Pan ulepił nasze ciało na swój obraz i podobieństwo, by się nad nim znęcać, a do tego nie przystoi arcypasterzowi popisywać się przed podlegającym mu duchowieństwem i narzucać mu samoudręczeń, do których nie wszyscy wszak mają duchowy pociąg i których zresztą reguła kościelna nie wymaga. W dojrzałym wieku zaczął przewielebny skłaniać się coraz bardziej do zdania, że prawdziwe próby niebo zsyła na człow- ieka nie w sferze fizjologicznej, lecz duchowej, a niszczenie ciała nie zawsze pociąga za sobą zbawienie duszy. Dlatego biskupie komnaty urządzone są nie gorzej od gubernatorskiego domu, stół w refektarzu jest nawet nieporównanie lepszy, a w sadzie jabłkowym – pierwszym w całym mieście – stoją altanki, rotundy i nie brak też fontanny. Spokojnie tam, cieniście, dobrze się rozmyśla, niechętni zaś niech tam sobie szepczą, cóż – złego jęzora nie wsadzisz do wora. A z perfidnym kontrolerem Bubiencowem oto jak postąpić należy – umyślił władyka. Nasamprzód napisać do Pe- tersburga do Konstantego Pietrowicza o wszystkich wyczynach jego zaufanego nuncjusza i o tym, jakie nieszczęścia mogą z tych sztuczek wyniknąć dla Cerkwi. Oberprokurator to człowiek rozumny. Może się nad tym zastanowi. Ale do listu się nie ograniczać, tylko koniecznie wezwać na rozmowę gubernatorową Ludmiłę Płatonownę – przemówić jej do sumienia, zawstydzić. Kobieta z niej dobra i uczciwa. Powinna się opamiętać. I wszystko się ułoży. Jakie to proste. Ale chociaż już sercu ulżyło, sen wciąż nie przychodził, a winien temu był nie okrągły księżyc ani nawet nie cykady. Znając swoją naturę i mając zwyczaj najstaranniej, do ostatniej śrubki, sprawdzać pracę jej mechanizmu, Mitro- faniusz zaczął kalkulować, co to za robak go gryzie i nie dozwala rozumowi otoczyć się obłokiem snu. Gdzie przyc- zyna? Czyżby dzisiejsza rozmowa z szurniętą nowicjuszką, szlachcianeczką, której odmówiono postrzyżyn zakonnych? Władyka nie patyczkował się z nią, palnął prosto z mostu: „Ty, córko moja, nie potrzebujesz najsłodszego Nie- biańskiego Oblubieńca, tak tylko ci się zdaje. Tobie najzwyczajniejszego narzeczonego trzeba, z urzędniczego stanu, a jeszcze lepiej – oficera. Z wąsami!” Rzecz jasna, nie należało tak... Skutkiem był atak histerii i długie handryczenie się. No, ale mniejsza o to, głupstwo. Co jeszcze? Trzeba było podjąć nieprzyjemną decyzję w sprawie ojca ekonoma z monasteru Bogojawleńskiego. Za burdy po pijanemu i rozpustne odwiedzanie kobiet złej konduity winowajca został skazany na usunięcie z klasztoru i przywróce- nie do stanu świeckiego. Teraz zacznie się pisanina – i do ekscelencji, i do Synodu. Ale i to była zwykła sprawa, nie w niej kryła się przyczyna niepokoju. Mitrofaniusz pomyślał jeszcze trochę, pomacał sam w sobie, zabawił się w ciepło-zimno, jak bywało w dziecińst- wie, i nagle zrozumiał: list od ciotki, generałowej Tatiszczewej, to jest właśnie ten robak, co go gryzie. Aż sam się zdziwił, ale serce od razu potwierdziło – ciepło, ba, gorąco! Niby głupstwo, a w duszy coś spokoju nie daje. No to jak, wziąć? Przeczytać? Usiadł na łóżku, zapalił świecę, założył pince-nez . Gdzie ten list? O, jest, na nocnym stoliku. „Miły mój Misza – pisała staruszka, Maria Afanasjewna, z przyzwyczajenia nazywając krewniaka dawno zapom- nianym świeckim imieniem – jak zdrowie? Dała Ci spokój podagra przeklęta? Przykładasz liście kapuściane, jak Ci kazałam? Nieboszczyk Apoloniusz Nikołajewicz zawsze mówił, że...” Dalej następował obszerny opis cudownych właściwości kapusty ogrodowej i przewielebny niecierpliwie prześlizgnął się po linijkach, pisanych równym, sta- 2 / 78 Boris Akunin - Pelagia i biały buldog roświeckim pismem. Oczy zatrzymały się na nieprzyjemnym nazwisku. „Znów mnie odwiedził Włodzimierz Lwowicz Bubiencow. A czegóż to o nim nie wygadywali, że niby oczajdusza i prawie morderca! Przyjemny młody człowiek, spodobał mi się. Bezpośredni, bez fanaberii i na psach się rozumie. Wiesz, że on, okazuje się, jest ze mną spokrewniony przez Striechninów? Moja babcia, Adelajda Siekandrowna, secundo voto ...” Nie, nie, to też nie to, idźmy dalej. Aha, tutaj: „...Ale to wszystko do sprawy nie należy, a pisałam tylko dlatego, że ze słabości serca zwlekałam z przejściem do najważniejszego. Ledwie się wezmę w garść, na duchu umocnię, znowu łzy płyną jak dwa strumyki, i ręka drży, i w piersi zimno ściska. Piszę do Ciebie, Misza, nie ot tak sobie. Wielkie mam zmartwienie, i to takie, że ty jeden mnie zrozumiesz, a inni tylko patrzeć, jak wyśmieją, powiedzą: całkiem rozum straciła stara wariatka. Sama bym chciała do Ciebie przyjechać, ale siły nie ma, chociaż droga niby niedaleka. Leżę jak kłoda i nic, tylko płaczę i płaczę. Wiesz sam, ile lat, ile sił i środków w to włożyłam, żeby doprowadzić do końca dzieło, któremu Apoloniusz Nikoła- jewicz życie poświęcił”. (W tym miejscu władyka pokiwał głową, jako że do sprawy, której wujaszek nieboszczyk ży- cie poświęcił, odnosił się sceptycznie). „Dowiedz się więc, przyjacielu mój, co za nikczemność zdarzyła się u mnie w Drozdowce. Jakiś drań, i to nie inaczej, tylko ktoś ze swoich, podsypał trucizny do miseczki Hulajowi i Łapajowi. Ła- paja, że młodszy, emetykiem uratowałam, śmierci wydarłam, ale Hulajuś mój zgasł. Całą noc cierpiał, rzucał się, ludz- kimi łzami płakał i patrzył na mnie tak żałośnie: poratuj, niby, matuś, w tobie cała moja nadzieja. Nie uratowałam. Już nad ranem zaskowyczał boleśnie, przekręcił się na bok i ducha wyzionął. Padłam bez przytomności i powiadają, że trzy godziny w tym stanie przebyłam, nawet i doktor z miasta zdążył przyjechać. A teraz leżę całkiem słaba, ale najwięcej ze strachu. Przecież to spisek, Michasiu, nikczemny spisek. Ktoś chce zgładzić moje dzieciaczki, a z nimi i mnie, staruchę. Na Boga Wszechmogącego błagam Cię, przyjeżdżaj. I nie z pociechą pasterską, ja jej nie potrzebuję, tylko żeby prze- prowadzić śledztwo. Wszyscy mówią, że taki masz dar – każdego drania na wskroś widzisz i każdą zbrodniczą intrygę przenikniesz. A czy można sobie wyobrazić bardziej bezecny uczynek? Naprawdę, przyjeżdżaj, poratuj. Wieczną twoją wielbicielką będę, a w testamencie szczodry legat umieszczę, czy to na świątynię, czy to na klasztor jakiś, czy to na sieroty”. Na samym końcu listu ciotka przechodziła z tonu familiarnego na oficjalny i pełen szacunku: „Polecając się ojcowskiej uwadze, arcypasterskim modlitwom i o biskupie błogosławieństwo błagając, pozostaję oddaną sługą Waszej Przewielebności, Maria Tatiszczewa”. Tu chyba wypadałoby wyjaśnić sprawę daru, o którym pisała generałowa Tatiszczewa, a który duchownej osobie biskupiej rangi jakby niezupełnie przystoi. Tak czy inaczej, wśród innych, wznioślejszych zalet przypisywano władyce również drogocenny, rzadko spotykany talent rozwiązywania wszelakich najbardziej nawet zawikłanych zagadek, zwłaszcza mających przestępcze tło. Można powiedzieć, że Mitrofaniusz żywił prawdziwą namiętność do takiej gim- nastyki umysłowej, i zdarzało się nieraz, że władze policyjne, nawet z sąsiednich guberni, pokornie prosiły go o radę, kiedy miały do czynienia z jakimś zagmatwanym śledztwem. Biskup zawołżski w duchu bardzo szczycił się swoją sławą, ale z niezupełnie czystym sumieniem – po pierwsze dlatego, że duma niewątpliwie zaliczała się do uczuć czczych i marnych, po drugie zaś z jeszcze jednej przyczyny, którą pominiemy milczeniem, jako że znał ją tylko on sam i jeszcze pewna osoba. Wieczorem, po pierwszej lekturze listu, prośba cioci, żeby pędzić do jej majątku dla zbadania okoliczności śmierci Hulaja, rozbawiła przewielebnego. Również i teraz, ponownie przeczytawszy to orędzie, pomyślał sobie: bzdury, bredzi starowina. Poleży dzień, dwa i wstanie. Władyka zgasił świecę, położył się, ale serce wciąż nie dawało spokoju. Spróbował pomodlić się o wyzdrowienie cioci. Wiadomo, że nocnej modlitwie bliżej do Najwyższego. Nawet Złotousty pisze, że Pan nasz najbardziej te właśnie sobie umiłował, które „w spokojny czas odmawiasz, obficie nieraz płacząc”. Modlitwa jednak wyszła jakaś taka bez duszy, sam tylko papuzi słowotok, a tego władyka nie uznawał. Nawet za pokutę nigdy na nikogo nie nakładał odmawiania modlitw, uważał to za świętokradztwo. Pacierz, co tylko przez usta przechodzi, serca nie tknąwszy, to w ogóle żaden pacierz. No dobrze, niech Pelagia tam jedzie – zdecydował Mitrofaniusz. Niech wyjaśni, co się stało z tym przeklętym Hu- lajem. I od razu mu ulżyło. Ani cykady nie dręczyły już duszy drżącym wielogłosem, tylko kołysały do snu, ani księżyc oczu nie oślepiał, lecz jakby omywał twarz ciepłym mlekiem. Mitrofaniusz przymknął powieki, wygładził zmarszczki na surowym czole. Zasnął. * * * Z okazji Przemienienia Pańskiego, nazywanego także Jabłecznym Zbawicielem, w cerkwi domowej od rana święcono płody. To święto, z dwunastu wielkich przecież nie największe, Mitrofaniusz lubił za barwność i miłą Bogu lekkomyślność. Sam nabożeństwa nie odprawiał, stał z tyłu i z boku, na archijerejskim podwyższeniu, skąd lepiej widać i ozdobioną jabłkami cerkiew, i liczną publiczność, i diakonów w specjalnych „jabłecznych” ornatach – niebieskich ze złotym, naszywanych motywami z liści i owoców. Śpiewacy słynnego chóru biskupiego, zszedłszy się z obu stron, huknęli katawasiję, ale to tak, że ciężki kryształowy żyrandol pod białym sklepieniem dźwięcznie zadygotał tęczowymi wisiorkami. Ojciec Amfiteatrow zaczął święcić jabłka: „Panie Boże nasz, dozwól wierzącym w Ciebie cieszyć się dziełami Twoimi i sam pobłogosław słowem swoim leżące tu płody...” Dobrze. Nabożeństwo na Przemienienie jest niedługie, radosne. W świątyni pachnie świeżością i sokiem, bo każdy przyszedł z własnym koszykiem jabłek. Koło Mitrofaniusza na stoliku też stał srebrny półmisek z ogromnymi, czerwo- nymi, ananasowymi „carskimi” jabłkami z biskupiego sadu, soczystymi, słodkimi, pachnącymi. Kogo przewielebny obdarzy, tego szczególnie wyróżni i osobliwą mu okaże przychylność. Mitrofaniusz posłał kulawego służkę przy biskupim pastorale do lewego chóru, gdzie stały rzędem stateczne mniszki, którym jako pobożne ćwiczenie zlecono nauczanie w diecezjalnej szkole dla dziewcząt. Posłaniec szepnął na ucho kierowniczce, wysokiej, chudej siostrze Krystynie, że władyka jabłuszkiem obdarować raczy, a ta obejrzała się i schyliła w dziękczynnym pokłonie. Na prawo od niej stała chyba (od tyłu nie od razu można było rozpoznać) siostra Emilia, wykładająca arytmetykę, geografię i jeszcze kilka przedmiotów. Potem krzywoboka siostra Olimpiada, odpow- iedzialna za Słowo Boże. Dalej dwie jednakowo przygarbione Ambrozja i Apolinaria, co to nie rozróżnisz, która jest która; jedna wykładała gramatykę i historię, druga – użyteczne roboty ręczne. A na końcu, tuż przy ściance, stała sobie 3 / 78 Boris Akunin - Pelagia i biały buldog niewysoka, chudziutka siostra Pelagia (literatura i gimnastyka). Tej to nie sposób z żadną inną pomylić: apostolnik przekrzywiony, a z boku – dla mniszki wstyd, rzecz niedopuszczalna – kosmyk rudych włosów sterczy i w promieniu słońca miedzią połyskuje. Mitrofaniusz znów, któryż to już raz, westchnął, powątpiewając, czy nie pomylił się, udzieliwszy w swoim czasie Pelagii błogosławieństwa na postrzyżyny zakonne. Nie pobłogosławić nie mógł – panna ma za sobą wielki smutek i ciężką próbę, jaką nie każda dusza by wytrzymała – ale okropnie już niemnisiego jest usposobienia: za żywa, na miejscu nie usiedzi, ciekawska, w ruchach żadnej stateczności. No, przecież sam taki jesteś, stary durniu – napomniał się przewielebny i jeszcze raz, jeszcze smutniej, westchnął. Kiedy siostry ustawiły się w kolejce, by dostać od przewielebnego po jabłku, władyka każdą wyróżnił: tej dał rękę do pocałowania, tamtą po głowie leciutko pogłaskał, do innej znów uśmiechnął się po prostu, a z ostatnią, Pelagią, ca- sus się wydarzył. Nastąpiła, niezgraba jedna, ojcu diakonowi na nogę, odskoczyła, przepraszając, w ręce klasnęła i bach! – łokciem prosto w półmisek. Łoskot, brzęk srebra po kamiennej podłodze, na wszystkie strony toczą się radośnie czerwone jabłuszka, a chłopcy ze szkółki cerkiewnej, którym to całkiem się nie należy, bo łobuziaki z nich i urwisy, już rozchwytali drogocenne carskie ananasowe, niczego nie zostawili ludziom godnym, zasłużonym, którzy za Pelagią na swoją kolej czekali. I stale tak z nią jest: nie mniszka, tylko jedno utrapienie piegowate. Mitrofaniusz poruszył wargami, ale od wymówki się powstrzymał, bo to przecież i świątynia Boża, i święto. Pobłogosławił tylko i powiedział: – Schowaj no kosmyk, wstyd. I idź do biblioteki. Będę z tobą mówił. * * * – Wyobraził sobie osioł, że jest kłusakiem, jął więc chrapy rozdymać i walić kopytem w ziemię. – Tak zaczął roz- mowę przewielebny. – „Wszystkich przegonię! – ryczał. – Najszybszy jestem, najżwawszy!” I tak przekonująco ryczał, że wszyscy wokół uwierzyli i zaczęli powtarzać: „Ten nasz osioł to wcale nie osioł, tylko najczystszej w świecie krwi argamak. Trzeba go teraz wystawiać do wyścigów, żeby wszystkie co do jednej nagrody zdobył”. I od tej pory osioł życia nie miał, bo gdzie tylko jakieś gonitwy się odbywały, to jego zaraz za uzdę i do biegania ciągną. „Jazda – wołają – kłapouchy, nie zawiedź!” Takie to wspaniałe życie osłowi przypadło. Mniszka, od dawna już nawykła do biskupich przypowieści, słuchała w skupieniu. Gdyby tak ktoś mimochodem na nią spojrzał, powiedziałby: młodziutka panna – twarz czysta, o miłym owalu, budząca sympatię i z pozoru naiwna. Ale to mylne wrażenie brało się z zadartego nosa i uniesionych zdziwieniem brwi, a ciekawskie, okrągłe, ciemne oczy patrzyły zza takichże okrągłych okularów wcale a wcale nie prostodusznie i widać było po tych oczach, że to nie żadna dzierlatka: i nacierpieć się zdążyła, i pożyć, i porozmyślać o tym, co przeżyła. Świeżość zaś i młody wygląd brały się z białej cery, często towarzyszącej rudym włosom, i z nieustępliwych piegów, rozsypanych po buzi jak pomarańczowe paciorki. – Powiedz no mi więc, Pelagio, czego się tyczy ta przypowieść? Siostra zamyśliła się. Z odpowiedzią się nie spieszyła. Maleńkie białe rączki mimowolnie sięgnęły do wiszącej u pasa płóciennej torebki, a władyka, który wiedział, że Pelagii myśli się najlepiej z robótką w ręce, zezwolił: – Weź druty, można. Skwapliwie zaszczekały ostre stalowe druty i Mitrofaniusz zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, jakie ohydne wytwory pojawiają się na świecie z przyczyny tych z pozoru zręcznych palców. Na świętą Wielkanoc siostra ofiarowała archijerejowi biały szaliczek z literami „ChZm” tak krzywymi, jakby zdążyły już sobie porządnie podpić. – Dla kogo to? – nieufnie spytał władyka. – Dla siostry Emilii. Paseczek, a puszczę po nim fryz z czaszek z piszczelami. – No, no – uspokoił się biskup. – Więc co z przypowieścią? – Tak sobie myślę – westchnęła Pelagia – że to o mnie, grzesznej. Tą alegorią chciałeś, ojcze, powiedzieć, że ze mnie taka zakonnica jak z osła rączy kłusak. I taki niemiłosierny sąd o mnie stąd powziąłeś, że w świątyni jabłka rozsy- pałam. – A rozsypałaś rozmyślnie? Żeby w świątyni rwetesu narobić? No, przyznaj się. – Mitrofaniusz spojrzał zakonnicy w oczy, ale zawstydził się, bo wyczytał w nich łagodny wyrzut. – No dobrze, dobrze, ja tylko tak... A moja przypowieść nie tego się tyczy, nie zgadłaś. Co to jest w nas, ludziach, za urządzenie, że każda rzecz, każde wypowiedziane słowo koniecznie chcemy wziąć do siebie? To pycha, córko moja. I nie taki z ciebie rzadki ptak, żebym ja przypowieści o to- bie układał. Władyka rozzłościł się nagle, ręce założył za plecy i przeszedł się po bibliotece, której warto chyba poświęcić trochę uwagi. W biskupiej bibliotece panował idealny porządek, a zajmował się nią sekretarz Starowny, pracownik, w pełnej zgodzie ze swoim nazwiskiem, wielce skrupulatny. Na środku najdłuższej ściany (tej, na której nie było okien ani drzwi) stała szafa z dziełami teologicznymi i patrologicznymi, kryjąca w sobie pobożne księgi w językach cerk- iewnosłowiańskim, łacińskim, greckim i hebrajskim. Po lewej stronie stały szeregiem szafy z hagiografią, z żywotami świętych prawosławnych i rzymskokatolickich; po prawej – prace z historii Cerkwi, liturgiki i kanoniki. Specjalne miejsce, przypominając o poprzedniej pasji przewielebnego, zajmowała wielka szafa z traktatami poświęconymi as- cezie. Mieściły się w niej także drogocenne białe kruki w rodzaju pierwszych wydań Zamku wewnętrznego Teresy z Avila czy Ozdoby duchowych zaślubin Ruysbroecka Cudownego. Na wielkim stole, zajmującym całą długość komnaty, leżały stosy zszywek rosyjskich i zagranicznych gazet i czasopism, przy czym najbardziej honorowe miejsce oku- powały „Zawołżskie Wiadomości Diecezjalne”, gubernialna gazeta, którą władyka redagował osobiście. Literatura niereligijna zaś, z najrozmaitszych dziedzin, od matematyki po numizmatykę i od botaniki po mecha- nikę, stała na mocnych dębowych półkach, szczelnie zasłaniających trzy pozostałe ściany sali bibliotecznej. Ze wszyst- kich rodzajów lektury władyka unikał tylko beletrystyki, uważając ją za mało pożyteczną. Jest na tym świecie wystarc- zająco dużo cudów, zagadek i niepowtarzalnych historii, wymyślonych przez niebiańskiego Twórcę – powiadał czasem biskup – toteż ludzie śmiertelni nie mają po co wymyślać dla zabawy własnych światów i ludzików, bo tak czy inaczej w porównaniu z zamysłem Bożym wyjdzie to ubogo i nieciekawie. Co prawda siostra Pelagia spierała się z władyką i powoływała na to, że skoro już Pan nasz zasiał w duszy ludzkiej pragnienie twórczości, to już On lepiej wie, czy jest 4 / 78 Boris Akunin - Pelagia i biały buldog jakiś sens i pożytek w układaniu powieści. No, ale tej dysputy teologicznej nie rozpoczęli Mitrofaniusz i jego duchowa córa, zaczęła się o wiele wcześniej, nie oni też ją dokończą. Stanąwszy przed Pelagią, pokornie czekającą, kiedy jej preceptorowi duchowemu przejdzie to niezrozumiałe rozdrażnienie, Mitrofaniusz zapytał nagle: – A czemu to nos błyszczy? Znów się piegi maścią z dmuchawca smarowało? Godna to Chrystusowej oblubienicy rzecz takimi marnościami się zajmować? Przecież rozumna z ciebie kobieta. Toż to błogosławiony Diadoch naucza: „Zdobiąca ciało swoje ciałolubstwem grzeszy, a onoż znamieniem niedowiarstwa jest”. Z żartobliwego tonu przewielebnego Pelagia odgadła, że chmurka odpłynęła, i odpowiedziała dziarsko: – Z twego Diadocha, ojcze, był znany wstecznik. Toż on i myć się zakazywał. Jak tam jest w jego Kefalii powiedz- iane? „Wstrzemięźliwości gwoli należy łaźni się wystrzegać, jako że ciało nasze słabnie od rozkosznej tej mokrości”. Mitrofaniusz zmarszczył brwi. – A ja ci nakażę sto pokłonów do samej ziemi wybić, żebyś bez szacunku o starożytnym męczenniku nie mówiła. A o ozdabianiu ciała słusznie on naucza. Zmieszała się Pelagia i wdała w długie usprawiedliwienia, że z piegami, uchowaj Boże, nie dla cielesnej urody wojuje, tylko z pobożnej gorliwości: bo co to za zakonnica z piegowatym nosem. – No, no... – Biskup nieufnie pokiwał głową, wciąż jeszcze ociągając się z przejściem do głównej sprawy. Od zuchwałości do pokory i z powrotem siostra Pelagia zawsze przechodziła błyskawicznie, aż nadążyć było trudno. Teraz też, błysnąwszy oczkami, bardzo już śmiało zapytała: – A czy to dla piegów mnie władyka wezwał? I znów Mitrofaniusz nie zdecydował się powiedzieć o najważniejszym. Zakaszlał, jeszcze raz przeszedł się po bib- liotece. Zapytał, co tam u uczennic w szkole. Pilne są? Chętne do nauki? Czy siostry nie uczą ich jakichś niepotrzeb- nych rzeczy, co to w życiu nie pomogą, a przeszkodzą tylko? – Dochodzą mnie słuchy, że zaczęłaś je uczyć pływania. Na co to? Mówią, żeś podobno na Rzece kąpielisko ka- zała sklecić i pluskasz się tam razem z nimi. Czy to dobrze? – Pływać dziewczynki muszą koniecznie, bo po pierwsze to wzmacnia zdrowie i gibkość członków rozwija, a po drugie smukłość wyrabia – odpowiedziała siostra. – One przecież z biednych rodzin się wywodzą, większość to panny bez posagu. Jak podrosną, narzeczonych trzeba będzie im znaleźć... Ale przecież, ojcze, nie w sprawie szkoły mnie wezwałeś. O szkole rozmawialiśmy trzy dni temu, o pływaniu też. Pelagia była nie z takich, co to je można długo za nos wodzić, i dlatego Mitrofaniusz opowiedział wreszcie o tym, co minionej nocy przed snem wymyślił. – Tym osłem, o którym ci opowiedziałem, jestem ja sam. Ulegając twoim prośbom, a jeszcze bardziej – własnej czczej próżności, która pasterzowi zgoła nie przystoi, trzymam przed wszystkimi w tajemnicy, że prawdziwym asem od wydobywania tego, co ukryte i schowane za niby oczywistym, nie ja, stary dureń, jestem, tylko ty, cicha zakonnica Pe- lagia. A ode mnie, jak od tego łasego na sławę osła, wszyscy oczekują cudów i nowych odkryć. Teraz już nikt nie uwierzy, jeśli ogłoszę, że to wszystko twoim rozumem się dokonywało, a ja ci tylko ćwiczenia pobożne naznaczałem... Druty przestały pobrzękiwać, w karych oczach zabłysły iskierki. – Co się stało, ojcze? Chyba nie w naszej guberni, bobym wiedziała. Znowu, jak w zeszłe zapusty, ktoś skarbiec cerkiewny okradł? – spytała siostra bardzo zaciekawiona. – A może, nie daj Bóg, osobę duchowną zgładzili? Jakie ćwiczenie zada mi tym razem wasza przewielebność? – Nie, człowiek żaden nie zginął. – Mitrofaniusz odwrócił się zmieszany. – O co innego chodzi. Ale jednak o przestępstwo. W każdym razie nie dla policji to sprawa... Opowiem ci, a ty na razie posłuchaj. Potem powiesz, co myśl- isz. No, ale rób na drutach. Rób i słuchaj... Podszedł do okna i mówił dalej, cały czas patrząc w sad i raz po raz postukując palcami po ramie okiennej. – Niedaleko stąd, jakieś osiem wiorst, leży mająteczek Marii Afanasjewny Tatiszczewej, mojej dalekiej ciotki. To już wiekowa staruszeczka, ale kiedyś, dawno temu, uchodziła za jedną z pierwszych petersburskich piękności. Pa- miętam, małym chłopcem byłem, jak do nas przyjeżdżała. Wesoła, młoda, grywała ze mną w warcaby... Za mąż wyszła za oficera, dowódcę pułku, żyła z nim po różnych dalekich garnizonach, a kiedy on przeszedł w stan spoczynku, osied- lili się tutaj, w Drozdowce. Był ów Apoloniusz Nikołajewicz, teraz już świętej pamięci, namiętnym psiarzem. Miał pierwszą psiarnię w całej guberni. I charty trzymał, i gończe, i legawe. Raz kupił szczeniaka za całe tysiąc rubli, taki był z niego zapaleniec. Ale uważał, że to wszystko jeszcze mało, umyślił sobie, że rasę jakąś szczególną wyhoduje, jakiej dotąd nie znano. I całą resztę życia z tym projektem się parał. Rasę tę nazwał „biały rosyjski buldog”. Od zwykłego buldoga różni się on maścią – cały jest biały jak mleko, odznacza się wyjątkowo spłaszczonym profilem (psi- arze mają na to specjalny termin, ale wyleciał mi z głowy) i jeszcze jakąś niebywałą faflastością (tak się mówi, kiedy wargi są obwisłe). Ale główna osobliwość, rodzynek tego wszystkiego, polega na tym, żeby całkiem biały pies miał prawe ucho brązowe. Nie pamiętam, jaki w tym sens, ma to coś wspólnego z hełmami... Zdaje się, że kiedy Apoloniusz Nikołajewicz służył w kawalergardach, mieli tam w szwadronie taki zwyczaj, że hełmy zakładali z lekka na bakier. I właśnie ucho ma tę zawadiackość przypominać. Aha, jeszcze zapomniałem, że tego psa winna także cechować wyjątkowa ślinowatość, nie wiem już, dla jakiego praktycznego pożytku. Ogólnie biorąc – potwór, jakiego długo by szukać. A oto co robił wuj Apoloniusz: do wszystkich pańskich domów w całej Rosji, gdzie tylko trzymano buldogi, dał znać, żeby wyrodków albinosów nie topić, jak to się zazwyczaj robi, tylko niezwłocznie je odsyłać do generała majora Tatiszczewa, który wybrakowane szczeniaki wykupi za dobrą cenę. Białe szczeniaki, do tego jeszcze z brązowym uchem, wśród buldogów rodzą się bardzo rzadko. Już nie pamiętam, chociaż wiele razy słyszałem i od wuja, i od ci- otki... może jeden na sto miotów. No więc, jednym słowem, zbierał wujek Apoloniusz tych niewydarzeńców, hodował i jedne z drugimi krzyżował. Wychodziły z tego szczeniaki zwyczajne, rude, ale od czasu do czasu też białe z burym uchem, i to już częściej niż zwykle, powiedzmy – jeden na dziesięć miotów. Te znowu odłączał i krzyżował, a jeszcze pilnował, żeby takie więcej faflaste i ślinowate były. Najgorzej rzecz się miała z tym przeklętym uchem. Przez nie to szczególnie dużo szczeniaków trzeba było brakować. I tak to szło, miot po miocie. Nim wujaszek ducha wyzionął, już mocno się przybliżył do spełnienia swoich marzeń, ale wciąż jeszcze znajdował się, by tak rzec, w pół drogi. Umierając, nakazał żonie doprowadzić rozpoczęte dzieło do końca. A z Marii Afanasjewny małżonka była – zaiste – tylko ozłocić. W swoim czasie ze światowej czarodziejki stała się mateczką-komendantową, a potem i dziedziczką. I to bez fałszu, z serca i chęci. Taki już miała od Pana Boga kobiecy talent. Gdyby jej mąż na łożu śmierci polecenia nie 5 / 78
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobry przykład - połowa kazania. Adalberg I ty, Brutusie, przeciwko mnie?! (Et tu, Brute, contra me?! ) Cezar (Caius Iulius Caesar, ok. 101 - 44 p. n. e) Do polowania na pchły i męża nie trzeba mieć karty myśliwskiej. Zygmunt Fijas W ciepłym klimacie najłatwiej wyrastają zimni dranie. Gdybym tylko wiedział, powinienem był zostać zegarmistrzem. - Albert Einstein (1879-1955) komentując swoją rolę w skonstruowaniu bomby atomowej
|
|