[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ] Alistair MacLean  TABOR DO VACCARES WstÄp Przy peĹnej kurzu krÄtej ĹcieĹźce w gĂłrach Prowansji zatrzymali siÄ na wieczorny posiĹek Cyganie. Przybyli z Transylwanii, z wÄgierskiej puszty, z wysokich Tatr, a nawet z rumuĹskich plaĹź omywanych przez wody Morza Czarnego. Ich tabor miaĹ za sobÄ
dĹugÄ
drogÄ. Przemierzyli monotonne, spalone sĹoĹcem rĂłwniny Europy Ĺrodkowej oraz peĹne trudĂłw i niebezpieczeĹstw ĹaĹcuchy gĂłrskie. ByĹa to, krĂłtko mĂłwiÄ
c, mÄczÄ
ca podróş, nawet dla nich, ktĂłrzy mieli wĹĂłczÄgÄ we krwi. Jednak twarze mÄĹźczyzn, kobiet, a nawet dzieci, siedzÄ
cych pĂłĹkolem przy dwĂłch koksownikach, nie zdradzaĹy wyczerpania. W swych tradycyjnych strojach przysĹuchiwali siÄ Ĺagodnym, melancholijnym dĹşwiÄkom muzyki pochodzÄ
cej z wÄgierskich stepĂłw. Nie byĹo widaÄ po nich zmÄczenia, poniewaĹź w przeciwieĹstwie do swych przodkĂłw, wÄdrujÄ
cych przez EuropÄ kolorowymi, niewygodnymi wozami zaprzÄĹźonymi w konie, wspĂłĹcze§ni Cyganie poruszali siÄ nowoczesnymi i doskonale wyposaĹźonymi karawaningami turystycznymi, lĹniÄ
cymi od chromu i lakieru. Teraz ich podróş zbliĹźaĹa siÄ ku koĹcowi. Liczyli na to, Ĺźe uda im siÄ uzupeĹniÄ zasoby finansowe, powaĹźnie uszczuplone podczas dĹugiej drogi, dlatego teĹź zmienili swe codzienne ubrania na tradycyjne cygaĹskie stroje. CieszyĹo ich takĹźe, Ĺźe pielgrzymka koĹczy siÄ juĹź za trzy dni. To wszystko sprawiĹo, Ĺźe na twarzach CyganĂłw malowaĹ siÄ spokĂłj i zadowolenie, zaprawione pewnÄ
melancholiÄ
. W§rĂłd nich znajdowaĹ siÄ jeden mÄĹźczyzna, ktĂłry nie sĹuchaĹ muzyki. SiedziaĹ z nieprzeniknionÄ
twarzÄ
z dala od pozostaĹych CyganĂłw na ostatnim stopniu schodkĂłw swojego pojazdu, na wpóŠpogrÄ
Ĺźony w cieniu. NazywaĹ siÄ Czerda i byĹ ich przywĂłdcÄ
. PochodziĹ z wioski poĹoĹźonej gdzie§ w delcie Dunaju, ktĂłrej nazwa byĹa trudna do wymĂłwienia. Ten wysoki, proporcjonalnie zbudowany i dobrze amiħniony mÄĹźczyzna w sile wieku sprawiaĹ wraĹźenie dziwnie odprÄĹźonego, jednak czuĹo siÄ, Ĺźe jest to pozorny spokĂłj, Ĺźe na zagroĹźenie odpowie bĹyskawicznie. ZresztÄ
jego kruczoczarne wĹosy, wÄ
sy i oczy oraz czarne  ubranie, nieodparcie kojarzyĹy siÄ z jastrzÄbiem. Na kolanie oparĹ rÄkÄ z palÄ
cym siÄ cygarem, ktĂłrego dym spowijaĹ mu twarz, ale tego nawet nie zauwaĹźaĹ. ZdumiewaĹy jego oczy, ktĂłre ani przez chwilÄ nie byĹy nieruchome. Niewiele uwagi poĹwiÄcaĹ swym rodakom skupionym przy koksowych piecykach. Znacznie bardziej interesowaĹ go poszarpany ĹaĹcuch gĂłrski, ktĂłrego wapienne skaĹy bielaĹy w Ĺwietle ksiÄĹźyca, a zdecydowanie najbardziej dĹugi rzÄ
d cygaĹskich karawaningĂłw. Tam jego spojrzenie biegĹo najczÄĹciej. W koĹcu dostrzegĹ coĹ ciekawego, wstaĹ i przydepnÄ
Ĺ cygaro. Jego twarz nie zmieniĹa wyrazu, gdy bezgĹoĹnie ruszyĹ w stronÄ parkujÄ
cych pojazdĂłw. MÄĹźczyzna, ktĂłry w cieniu ostatniego wozu czekaĹ na CzerdÄ, wyglÄ
daĹ jak jego mĹodsza, ale wierna pod kaĹźdym wzglÄdem kopia. ByĹ nieco mniej barczysty i niĹźszy, lecz zarĂłwno sylwetkÄ
, jak i rysami twarzy przypominaĹ cygaĹskiego przywĂłdcÄ sprzed kilkunastu lat. Nawet niezbyt spostrzegawczy czĹowiek nie miaĹby wÄ
tpliwoĹci, Ĺźe to jest jego syn. Czerda, ktĂłry nigdy nie uĹźywaĹ zbÄdnych sĹĂłw czy gestĂłw, uniĂłsĹ jedynie brew. MĹodzieniec skinÄ
Ĺ gĹowÄ
, wyprowadziĹ go na drogÄ i wskazaĹ odlegĹÄ
o niespeĹna piÄÄdziesiÄ
t metrĂłw ĹcianÄ biaĹego wapienia. WznosiĹa siÄ ona prawie pionowo, zaĹ u podnóşa przypominaĹa plaster miodu gigantycznych pszczĂłĹ. Taki wyglÄ
d nadawaĹy jej prostokÄ
tne otwory róşnej wielkoĹci, rozmieszczone zupeĹnie bez Ĺadu i skĹadu, lecz niewÄ
tpliwie bÄdÄ
ce dzieĹem czĹowieka. WejĹcie, ktĂłre wskazywaĹ mĹody Cygan, tak na oko miaĹo okoĹo dwunastu metrĂłw wysokoĹci i tyle samo szerokoĹci. Czerda skinÄ
Ĺ gĹowÄ
, po czym odwrĂłciĹ siÄ i spojrzaĹ w prawo. Z cienia wyĹoniĹa siÄ jakaĹ postaÄ i uniosĹa rÄkÄ, Cygan w ten sam sposĂłb odpowiedziaĹ na to pozdrowienie i wskazaĹ na skaĹÄ. CzĹowiek bez sĹowa zniknÄ
Ĺ, zaĹ Czerda skierowaĹ siÄ w lewÄ
stronÄ, gdzie zauwaĹźyĹ cieĹ drugiego mÄĹźczyzny i powtĂłrzyĹ te same gesty, nastÄpnie wziÄ
Ĺ od syna latarkÄ i razem podÄ
Ĺźyli szybko ku czerniejÄ
cemu w oddali wejĹciu. ĹwiatĹo ksiÄĹźyca, ktĂłry wĹaĹnie wyszedĹ zza chmur, zalĹniĹo na noĹźach o wÄ
skich, dĹugich ostrzach, lekko zakrzywionych na koĹcach, ktĂłre Cyganie trzymali w dĹoniach. Muzyka dochodzÄ
ca z taboru zmieniĹa tempo i nastrĂłj: skrzypce wzywaĹy teraz do cygaĹskiego taĹca. Od samego wejĹcia Ĺciany jaskini rozsuwaĹy siÄ na boki a sklepienie unosiĹo w gĂłrÄ, tworzÄ
c wnÄtrze przypominajÄ
ce gigantycznÄ
katedrÄ lub staroĹźytny grobowiec. Obaj mÄĹźczyĹşni wĹÄ
czyli latarki, ale strumienie ĹwiatĹa, choÄ silne, to jednak nie zdoĹaĹy dotrzeÄ do przeciwlegĹej §ciany olbrzymiej pieczary, ktĂłrÄ
wykuĹy w skale dawno wymarĹe generacje ProwansalczykĂłw. Nie mogĹo byÄ nawet cienia wÄ
tpliwoĹci, Ĺźe jest ona dzieĹem ludzkich rÄ
k: na pionowych Ĺcianach widaÄ byĹo tysiÄ
ce poziomych i pionowych naciÄÄ w miejscach, gdzie oddzielono rozmaitej wielkoĹci bloki wapienia. Dno jaskini byĹo podziurawione prostokÄ
tnymi otworami, niektĂłre z nich mogĹy pomieĹciÄ samochĂłd osobowy, inne zaĹ nawet domek jednorodzinny. W kÄ
tach leĹźaĹy sterty kamieni, lecz poza tym wnÄtrze pieczary sprawiaĹo wraĹźenie, jakby przed chwilÄ
ktoĹ jÄ
wysprzÄ
taĹ. Po obu stronach wejĹcia znajdowaĹy siÄ solidne otwory, za ktĂłrymi panowaĹa absolutna, nieprzenikniona ciemnoĹÄ. ByĹo to miejsce ponure, napiÄtnowane przez los, nieubĹaganie wrogie, groĹşne i naznaczone ĹmierciÄ
, lecz na Ĺźadnym z CyganĂłw nie wywarĹo najmniejszego nawet wraĹźenia. Pewnym krokiem niemal rĂłwnoczeĹnie ruszyli w stronÄ wejĹcia znajdujÄ
cego siÄ z prawej strony. GĹÄboko, w samym sercu kamiennej puĹapki, staĹa przytulona plecami do Ĺciany drobna postaÄ, ledwie zauwaĹźalna w zimnym blasku ksiÄĹźyca, ktĂłry przedostawaĹ siÄ przez pÄkniÄcia w suficie. Palce jej byĹy kurczowo wbite w skaĹÄ, jakby chciaĹa siÄ w niÄ
wtopiÄ, jakby w niej prĂłbowaĹa znaleĹşÄ schronienie. ChĹopiec ten miaĹ nie wiÄcej niĹź dwadzieĹcia lat. ByĹ ubrany w ciemne spodnie i biaĹÄ
koszulÄ. Na jego szyi poĹyskiwaĹ srebrny krzyĹźyk zawieszony na delikatnym, rĂłwnieĹź srebrnym ĹaĹcuszku, ktĂłry unosiĹ siÄ i opadaĹ z regularnoĹciÄ
metronomu, poruszany szybkim oddechem, ĹwiadczÄ
cym o zupeĹnym wyczerpaniu. W ciemnoĹci bĹyszczaĹy biaĹe zÄby wyszczerzone w upiornym uĹmiechu przeraĹźenia. RozdÄte nozdrza i wytrzeszczone oczy oraz twarz bĹyszczÄ
ca od potu jak wysmarowana wazelinÄ
dopeĹniaĹy obrazu Ĺmiertelnie przestraszonego czĹowieka. OsiÄ
gnÄ
Ĺ on juĹź niemal kres swych moĹźliwoĹci fizycznych, majÄ
c jednoczeĹnie ĹwiadomoĹÄ nieuchronnie zbliĹźajÄ
cej siÄ Ĺmierci. Panika, jaka ogarnÄĹa chĹopca, pozbawiĹa go zdrowego rozsÄ
dku i zepchnÄĹa w otchĹaĹ szaleĹstwa. Uciekinier wstrzymaĹ oddech, gdy dostrzegĹ dwa krÄ
Ĺźki ĹwiatĹa taĹczÄ
ce przy lewym wejĹciu do jaskini. Przez chwilÄ staĹ jak skamieniaĹy, obserwujÄ
c zbliĹźajÄ
ce siÄ ĹwiatĹa, ale po kilku sekundach obudziĹ siÄ w nim instynkt samozachowawczy i z cichym jÄkiem rzuciĹ siÄ w prawÄ
stronÄ. Buty na miÄkkiej podeszwie pozwalaĹy mu poruszaÄ siÄ bez 7 Â szelestnie. MinÄ
Ĺ zakrÄt i zwolniĹ, wyciÄ
gajÄ
c przed siebie rÄce, bowiem za zaĹomem panowaĹy absolutne ciemnoĹci, nie rozjaĹnione nawet rozproszonym ĹwiatĹem ksiÄĹźyca. MusiaĹ poczekaÄ, aĹş oczy przyzwyczajÄ
siÄ do ciemnoĹci. Powoli ruszyĹ ku nastÄpnej jaskini, kierujÄ
c siÄ bardziej wyczuciem niĹź wzrokiem. Przyspieszony oddech odbijaĹ siÄ echem od niewidocznych Ĺcian otaczajÄ
cych chĹopaka, wywoĹujÄ
c dziwne szepty. Tymczasem obaj Cyganie posuwali siÄ Ĺźwawo stale naprzĂłd, oĹwietlajÄ
c drogÄ latarkami; co kilkanaĹcie sekund ĹwiatĹa zataczaĹy pĂłĹokrÄ
g, omiatajÄ
c wnÄtrze jaskini. Na znak Czerdy zatrzymali siÄ i dokĹadnie sprawdzili najbardziej oddalonÄ
od wejĹcia czÄĹÄ pieczary. OkazaĹa siÄ pusta, a Czerda z zadowoleniem kiwnÄ
Ĺ gĹowÄ
, po czym zagwizdaĹ w szczegĂłlny sposĂłb. ChĹopak sĹyszÄ
c ten dwutonowy dĹşwiÄk znieruchomiaĹ, skurczyĹ siÄ w swej kryjĂłwce, ktĂłra oczywiĹcie nie mogĹa daÄ Ĺźadnego schronienia przed poĹcigiem. PrzeraĹźony, spojrzaĹ w stronÄ, skÄ
d dobiegĹ gwizd i prawie natychmiast odwrĂłciĹ siÄ, gdyĹź z lewej strony podziemnego labiryntu dobiegĹ do niego identyczny dĹşwiÄk, a po kilku sekundach trzeci - z prawej. OgarniÄty panikÄ
prĂłbowaĹ coĹ dostrzec lub usĹyszeÄ, ale poza dalekim gĹosem skrzypiec, przypominajÄ
cym odlegĹÄ
epokÄ wzglÄdnego bezpieczeĹstwa, nic nie mÄ
ciĹo ciszy i nie rozpraszaĹo ciemno§ci. WewnÄ
trz jaskini panowaĹ zĹowróşbny spokĂłj. Przez kilka sekund staĹ nieruchomo sparaliĹźowany strachem. WytrÄ
ciĹy go z tego stanu kolejne gwizdy dochodzÄ
ce w tej samej kolejnoĹci i z tych samych kierunkĂłw, ale ze znacznie bliĹźszej odlegĹoĹci. TowarzyszyĹ im poblask latarek z kierunku, z ktĂłrego przybyĹ. PobiegĹ na o§lep w stronÄ, z ktĂłrej nie byĹo sĹychaÄ Ĺźadnych dĹşwiÄkĂłw. Nie przyszĹo mu do gĹowy, Ĺźe moĹźe to byÄ puĹapka. ChĹopak juĹź nie byĹ zdolny trzeĹşwo myĹleÄ. Teraz kierowaĹ nim instynkt silniejszy niĹź rozum, instynkt, ktĂłry mĂłwiĹ, Ĺźe jak dĹugo czĹowiek siÄ nie poddaje, tak dĹugo Ĺźyje. PrzebiegĹ zaledwie kilka krokĂłw, gdy dziesiÄÄ metrĂłw przed nim rozbĹysĹo ĹwiatĹo latarki. ZatrzymaĹ siÄ jak wryty. Wolno opuĹciĹ ramiÄ, ktĂłrym odruchowo osĹoniĹ oczy przed nagĹym blaskiem, i mruĹźÄ
c je rozejrzaĹ siÄ, prĂłbujÄ
c ustaliÄ rozmiar i odlegĹoĹÄ od tego nowego zagroĹźenia. jednak zdoĹaĹ jedynie dostrzec masywnÄ
postaÄ, trzymajÄ
cÄ
w jednej rÄce latarkÄ. Po chwili powoli wysunÄĹa siÄ do przodu druga rÄka, dzierĹźÄ
ca mocno dĹugi, cienki o lekko zakrzywionym ostrzu nóş, w ktĂłrym odbijaĹo siÄ ĹwiatĹo. NastÄpnie latarka i nóş zaczÄĹy siÄ wolno zbliĹźaÄ do nieruchomej postaci. ChĹopak odwrĂłciĹ siÄ, zrobiĹ dwa kroki i ponownie stanÄ
Ĺ jak wryty - przed nim rĂłwnie blisko rozbĹysĹy dwie latarki takĹźe oĹwietlajÄ
ce dĹonie z noĹźami. Najbardziej przeraĹźajÄ
ca byĹa cisza, w jakiej siÄ to wszystko odbywaĹo i powolne podchodzenie ĹcigajÄ
cych, ktĂłrzy coraz bardziej osaczali zbiega, jakby mieli pewnoĹÄ jego nieuchronnego koĹca. - No, Aleksandrze - nagle odezwaĹ siÄ Ĺagodnym gĹosem Czerda. - JesteĹmy starymi przyjaciĂłĹmi, prawda? Nie chcesz nas juĹź znaÄ? Dlaczego? Zapytany z jÄkiem rzuciĹ siÄ w prawo, gdzie byĹo widaÄ wejĹcie do kolejnej jaskini. Z trudem ĹapiÄ
c powietrze i potykajÄ
c siÄ co parÄ krokĂłw, wbiegĹ do jej wnÄtrza, nie zatrzymywany przez przeĹladowcĂłw, ktĂłrzy nawet za nim nie podÄ
Ĺźyli. Bez poĹpiechu, jak dotychczas, zmienili po prostu kierunek marszu i z wolna ruszyli za nim. ChĹopak stanÄ
Ĺ i rozejrzaĹ siÄ bĹÄdnym wzrokiem - jaskinia byĹa niewielka, a blask latarek z tyĹu na tyle silny, by mĂłgĹ dostrzec, Ĺźe wszystkie Ĺciany sÄ
solidnÄ
skaĹÄ
bez Ĺźadnych otworĂłw czy szczelin, ktĂłre umoĹşliwiĹyby dalszÄ
ucieczkÄ. Jedynym wyjĹciem byĹo to, przez ktĂłre wbiegĹ, co oznaczaĹo tylko jedno - koniec ucieczki. Dopiero wtedy do jego otÄpiaĹego umysĹu dotarĹo, Ĺźe ta jaskinia czymĹ siÄ róşni od pozostaĹych. Wprawdzie ĹwiatĹo latarek mogĹo rozproszyÄ mrok, ale prze§ladowcy byli jeszcze zbyt daleko, by tak dobrze o§wietliÄ caĹe wnÄtrze, a przecieĹź widziaĹ wszystko wyraĹşnie. W porĂłwnaniu z poprzednimi pieczarami w tej panowaĹ pĂłĹmrok. Prawie u jego stĂłp zaczynaĹo siÄ skalne usypisko, powstaĹe najwyraĹşniej w wyniku jakiegoĹ powaĹźnego kataklizmu w przeszĹoĹci. Odruchowo uniĂłsĹ gĹowÄ i stwierdziĹ, Ĺźe rumowisko wznoszÄ
ce siÄ pod kÄ
tem mniej wiÄcej czterdziestu stopni nie miaĹo szczytu; ciÄ
gnÄĹo siÄ w gĂłrÄ na jakieĹ kilkanaĹcie metrĂłw, a na jego szczycie byĹo widaÄ otwĂłr, przez ktĂłry przebĹyskiwaĹo rozgwieĹźdĹźone niebo. StÄ
d wĹaĹnie pochodziĹo ĹwiatĹo rozpraszajÄ
ce mroki jaskini - z dawno zarwanego stropu. ChĹopak byĹ nieludzko zmÄczony, ale ten widok pobudziĹ jego organizm do jeszcze wiÄkszego wysiĹku; jego miÄĹnie dziaĹaĹy zupeĹnie niezaleĹźnie od otÄpiaĹego umysĹu. SpojrzaĹ do tyĹu, oceniajÄ
c, jak daleko jest poĹcig, dopadĹ osypiska i zaczÄ
Ĺ siÄ na nie wdzieraÄ. Rumowisko byĹo miejscem niepewnym i niebezpiecznym nawet dla kogoĹ, kto prĂłbowaĹby je pokonaÄ ostroĹźnie; na kaĹźde póŠmetra, ktĂłre 9  Aleksander pokonaĹ pod gĂłrÄ zsuwaĹ siÄ trzydzieĹci centymetrĂłw w dĂłĹ. Jednak strach dodawaĹ mu siĹ, pozwalajÄ
c przezwyciÄĹźyÄ nawet prawa ciÄ
Ĺźenia i tarcia. Uciekinier piÄ
Ĺ siÄ w gĂłrÄ, wbrew fizyce i zdrowemu rozsÄ
dkowi, po osuwajÄ
cym siÄ rumowisku, na ktĂłre nikt przy zdrowych zmysĹach nawet by nie prĂłbowaĹ wejĹÄ. Po pokonaniu jednej trzeciej drogi chĹopiec zdaĹ sobie sprawÄ, Ĺźe pod nim zrobiĹo siÄ dziwnie jasno. SpojrzaĹ w dóŠi zobaczyĹ stojÄ
ce nieruchomo trzy postacie. Uniesione gĹowy ĹwiadczyĹy, Ĺźe obserwujÄ
jego wysiĹki, ale latarki teraz zostaĹy skierowane w dóŠna skaliste podĹoĹźe. ByĹo to tak dziwne, Ĺźe nawet otumaniony umysĹ zbiega to zauwaĹźyĹ, ale nie miaĹ czasu zastanawiaÄ siÄ nad tym, gdyĹź skaĹy pod jego nogami zaczÄĹy siÄ osuwaÄ i musiaĹ szybko posuwaÄ siÄ dalej. Kolana bolaĹy go od potĹuczeĹ, ale pomimo otartych dĹoni, poĹamanych i ponadrywanych paznokci, dÄ
ĹźyĹ wytrwale ku zbawczemu otworowi. Mniej wiÄcej w dwĂłch trzecich drogi musiaĹ zrobiÄ kolejny przystanek, gdyĹź pokrwawione rÄce i nogi odmawiaĹy posĹuszeĹstwa. Ponownie spojrzaĹ w dóŠi ze zdumieniem stwierdziĹ, Ĺźe trĂłjka przeĹladowcĂłw znajduje siÄ dokĹadnie w tym samym miejscu i w takich samych pozycjach jak poprzednio. WyglÄ
dali zupeĹnie tak, jakby na coĹ czekali. W otÄpiaĹym umyĹle zbiega zaczÄ
Ĺ wreszcie kieĹkowaÄ niepokĂłj. Na co czekajÄ
? UniĂłsĹ gĹowÄ ku niebu i juĹź znaĹ odpowiedĹş. Na krawÄdzi otworu siedziaĹ mÄĹźczyzna, oĹwietlony blaskiem ksiÄĹźyca. CieĹ czÄĹciowo skrywaĹ jego twarz, ale moĹźna byĹo dostrzec czarny, sumiasty wÄ
s i bĹysk biaĹych zÄbĂłw; wyglÄ
daĹo, Ĺźe czĹowiek ten siÄ uĹmiecha. W prawej dĹoni trzymaĹ latarkÄ, a w lewej nóş o wÄ
skim, zakrzywionym ostrzu. WidzÄ
c uniesionÄ
gĹowÄ chĹopaka, mÄĹźczyzna wĹÄ
czyĹ latarkÄ i zsunÄ
Ĺ siÄ do wnÄtrza jaskini. Na twarzy uciekiniera nie byĹo Ĺźadnej reakcji z tego gĹĂłwnie powodu, Ĺźe wĹaĹciwie nie odczuwaĹ juĹź nic. ZatrzymaĹ siÄ na chwilÄ, obserwujÄ
c zbliĹźanie siÄ kolejnego przeĹladowcy, ktĂłrego poprzedzaĹy osuwajÄ
ce siÄ kamienie, po czym gwaĹtownie rzuciĹ siÄ w bok, aby uniknÄ
Ä ciosu noĹźem. WĂłwczas jego nogi straciĹy oparcie i wraz z obluzowanym kawaĹkiem wapienia zjechaĹ w dĂłĹ, rozpaczliwie kozioĹkujÄ
c. Ten ruch spowodowaĹ osypywanie siÄ coraz wiÄkszej masy skalnych odĹamĂłw, ktĂłre utworzyĹy istnÄ
lawinÄ, tak Ĺźe schodzÄ
cy z gĂłry mÄĹźczyzna, by utrzymaÄ rĂłwnowagÄ, musiaĹ robiÄ coraz szybsze i coraz dĹuĹźsze kroki, aĹź w koĹcu wyprzedziĹ tego, kogo ĹcigaĹ. TowarzyszyĹo mu bombardowanie mniejszymi i wiÄkszymi kamieniami sypiÄ
cymi siÄ w dóŠz rumowiska. ByĹo ono tak silne, Ĺźe wszyscy przeĹladowcy cofnÄli siÄ ku wyjĹciu o dobre dziesiÄÄ krokĂłw. Aleksander z gĹuchym Ĺomotem wylÄ
dowaĹ na ziemi, instynktownie osĹaniajÄ
c gĹowÄ ramieniem. Za nim jeszcze przez kilkanaĹcie sekund sypaĹy siÄ wapienne okruchy, boleĹnie go obtĹukujÄ
c. Gdy wreszcie kamienny deszcz ustaĹ, chĹopiec przez dĹuĹźszÄ
chwilÄ leĹźaĹ nieruchomo, oszoĹomiony nagĹoĹciÄ
wydarzeĹ. Wreszcie siÄ pozbieraĹ i stanÄ
Ĺ niepewnie na nogach. RozejrzaĹ siÄ wokĂłĹ. OtaczaĹ go zacieĹniajÄ
cy siÄ powoli krÄ
g zĹoĹźony z piÄciu mÄĹźczyzn uzbrojonych w noĹźe. Ale Aleksander juĹź nie przypominaĹ zaszczutego zwierzÄcia; w ciÄ
gu ostatnich minut przeszedĹ przez wszystkie rodzaje strachu i zdÄ
ĹźyĹ pogodziÄ siÄ ze swym losem. JuĹź nie miaĹ siÄ czego baÄ, mĂłgĹ spokojnie spojrzeÄ Ĺmierci w twarz. SpojrzaĹ wiÄc w twarze jej piÄciu wysĹannikĂłw. StaĹ i czekaĹ, aĹź przyjdÄ
po niego. Czerda poĹoĹźyĹ ostatni kawaĹek skaĹy na szczycie kopca, ktĂłry powstaĹ u podnóşa osypiska, i wyprostowaĹ siÄ. Krytycznym wzrokiem obejrzaĹ dzieĹo i z zadowoleniem skinÄ
Ĺ gĹowÄ
. NastÄpnie wskazaĹ pozostaĹym wyjĹcie, po raz ostatni rzuciĹ okiem na stertÄ kamieni i ruszyĹ w Ĺlad za innymi. Gdy znaleĹşli siÄ przed skalnym labiryntem, w dziwnie ostrym Ĺwietle ksiÄĹźyca, Czerda skinÄ
Ĺ na syna. Ten zwolniĹ pozwalajÄ
c, by pozostaĹa trĂłjka znacznie ich wyprzedziĹa. - MyĹlisz, Ferenc, Ĺźe sÄ
jeszcze wĹrĂłd nas jacyĹ niedoszli kapusie? - cicho spytaĹ Czerda. - Nie wiem. Nie ufam Josefowi i Pauli, ale kto to moĹźe mieÄ pewnoĹÄ? - No to bÄdziesz ich obserwowaĹ, tak jak obserwowaĹeĹ biednego Aleksandra, niech mu ziemia lekkÄ
bÄdzie. - Czerda przeĹźegnaĹ siÄ bez Ĺladu wesoĹoĹci. - BÄdÄ - w gĹosie Ferenca byĹo sĹychaÄ zdziwienie, Ĺźe ojciec mĂłwi o rzeczach tak oczywistych. - Za godzinÄ bÄdziemy w hotelu. Jak myĹlisz, zarobimy coĹ dzisiejszej nocy? - Kogo obchodzÄ
grosze rzucane przez bogatych snobĂłw? -- parsknÄ
Ĺ pogardliwie Czerda. - Tego, kto nam pĹaci, tam nie bÄdzie. Jednak musimy odwiedziÄ ten zasrany hotel, tak jak robiliĹmy dotychczas i bÄdziemy robiÄ w przyszĹoĹci. Nie naleĹźy wzbudzaÄ niepotrzebnych podejrzeĹ, mĂłj synu. Pozory sÄ
wygodne i bezpieczne. Nigdy nie wolno ci o tym zapomnieÄ. 10 11 Â - Tak, ojcze - przytaknÄ
Ĺ Ferenc i pospiesznie schowaĹ nóş. Cyganie wrĂłcili do obozowiska nie zauwaĹźeni przez nikogo i siedli z dala od siebie, poza zasiÄgiem blasku rzucanego przez ogieĹ. Zgromadzeni przy ognisku nadal przysĹuchiwali siÄ tÄsknym melodiom granym na skrzypcach. Ognie przygasĹy, ukazujÄ
c czerwone wÄgle i muzyka niespodziewanie umilkĹa. Skrzypkowie nisko siÄ skĹonili, a sĹuchacze nagrodzili ich oklaskami. NajgĹoĹniej biĹ brawo Czerda, zupeĹnie jakby wĹaĹnie wysĹuchaĹ gry Heifetza podczas koncertu w Carnegie Hall. CaĹy czas jednak jego oczy bĹÄ
dziĹy po okolicy, najczÄĹciej zatrzymujÄ
c siÄ na wapiennej Ĺcianie kryjÄ
cej jaskiniÄ, ktĂłra niedawno staĹa siÄ grobowcem. RozdziaĹ pierwszy "Mury fortyfikacji Les Baux wyglÄ
dajÄ
niczym przerÄ
bane toporem olbrzyma, a ponure szczÄ
tki fortecy sÄ
najbardziej opuszczonymi ruinami w caĹej Europie" - gĹosiĹ przewodnik, ilustrowany kolorowymi zdjÄciami. Dalej moĹźna byĹo przeczytaÄ: "ChoÄ upĹynÄĹy wieki, Les Baux nadal jest otwartym grobowcem i ponurym wspomnieniem Ĺredniowiecznego miasta, ktĂłre ĹźyĹo gwaĹtownie i podobnie skoĹczyĹo. OglÄ
daÄ Les Baux to jak spojrzeÄ w wykutÄ
w nieprzemijajÄ
cym kamieniu twarz Ĺmierci". Przewodniki turystyczne majÄ
tendencjÄ do ujmowania spraw grafomaĹsko i gĂłrnolotnie, naleĹźy jednak przyznaÄ, Ĺźe przeciÄtny czytelnik po obejrzeniu pozostaĹoĹci Les Baux nie byĹby szczegĂłlnie uradowany, gdyby jakiĹ bogaty przodek zapisaĹ mu tÄ okolicÄ w testamencie. Bezsprzecznie byĹo to najbardziej niegoĹcinne, opuszczone i zdecydowanie niezachÄcajÄ
ce gruzowisko w zachodniej Europie. CaĹkowite i wprawiajÄ
ce w osĹupienie zniszczenie byĹo dzieĹem siedemnastowiecznych saperĂłw, ktĂłrzy stracili caĹy miesiÄ
c i BĂłg jeden wie ile ton prochu, by doprowadziÄ twierdzÄ do stanu caĹkowitego zniszczenia. Trzeba przyznaÄ, Ĺźe naprawdÄ siÄ starali - osiÄ
gnÄli efekty zbliĹźone do wybuchu bomby atomowej, gdyĹź stara forteca zostaĹa niemal caĹkowicie unicestwiona. Nadal jednak w jej pobliĹźu ludzie Ĺźyli, pracowali i umierali. U stĂłp zachodniego zbocza, na ktĂłrym staĹy mury Les Baux rozciÄ
gaĹ siÄ obszar, doskonale pasujÄ
cy do ruin. ZostaĹ on sĹusznie nazwany PiekielnÄ
DolinÄ
- czÄĹciowo dlatego, Ĺźe byĹ poĹoĹźony miÄdzy ruinami twierdzy a podnóşem gĂłr, a czÄĹciowo dlatego, Ĺźe w lecie ta gĹÄboka, wychodzÄ
ca na poĹudnie kotlina byĹa niewiarygodnie gorÄ
ca i pozbawiona Ĺźycia. Nazwa pasowaĹa idealnie. JednakĹźe w ...
[ Pobierz caĹoĹÄ w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plhot-wife.htw.pl
|